Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, gdy Zgromadzenie jednogłośnie przyjmowało projekt podziękowania dla trzech wychodzących ministrów i głosowaniem za drukowaniem i rozesłaniem po departamentach listu Rolanda, Dumouriez zjawił się w sali Zgromadzenia.
Wiedziano, iż był odważnym, lecz nie podejrzewano go o takie zuchwalstwo.
Wiedział, nad czem obradują i przyszedł śmiało stawić czoło.
Za pretekst do zjawienia się w Zgromadzeniu posłużył mu znakomity memorjał o stanie sił wojennych. Zostawszy wczoraj dopiero ministrem wojny, zdołał go przez jednę noc przygotować. Było to oskarżenie Servana, spadające w rzeczywistości na de Grave’a, a przedewszystkiem na Narbonna, jego poprzednika.
Servan był ministrem 10 lub 12 dni zaledwie.
Dumouriez przychodził silnie uzbrojony; rozstał się z królem, którego błagał, aby dotrzymał słowa, co do zatwierdzenia uchwały, a król nie tylko ponowił obietnicę, lecz zapewnił, że i duchowni byli jednego z nim zdania.
Dlatego też nowy minister wojny pewnym krokiem wszedł na trybunę pośród krzyków i dzikiego wycia.
Spokojnie poprosił o głos; dano mu go, pośród strasznego hałasu, nareszcie ciekawość przemogła, więc uciszono się, aby usłyszeć, co powie.
— Panowie!... rozpoczął, generał Gauvion zabity. Bóg Wynagrodził jego męstwo, pozwalając mu zginąć w obronie ojczyzny. Szczęśliwy, że nie jest świadkiem ciągłych, strasznych między nami niesnasek! Zazdroszczę mu!
Te kilka słów, powiedzianych wyniośle, lecz z głębokim smutkiem, wywarło wrażenie na Zgromadzeniu. Wiadomość o śmierci zwróciła myśli w inną stronę. Rozmyślano, czem Zgromadzenie może okazać swe współczucie rodzinie zmarłego i zgodzono się, że prezes w imieniu całego Zgromadzenia napisze list kondolencyjny.
Dumouriez po raz drugi zażądał głosu.
Wyjął memorjał z kieszeni, lecz zaledwie przeczytał tytuł, Żyrondyści i Jakobini zaczęli krzyczeć, aby mu przerwać czytanie.
Mimo to, pośród hałasu, przeczytał głosem donośnym i pewnym wstęp, w którym występował przeciwko stronnictwom i mówił o względach należnych ministrom.
Taka pewność siebie rozjątrzyła nawet mniej drażliwych słuchaczy.
— Patrzajcie go!... zawołał Gaudet, on się czuje tak pewnym swej władzy, iż ośmiela się rady nam dawać!...
— A dlaczegóżby nie?... odparł Dumouriez, zwracając się do przerywającego.
Powiedzieliśmy, kiedyś, że największą roztropnością we Francji jest — mieć odwagę. Dumouriez tedy zaimponował swoją, umilkli wszyscy, chciano go słyszeć.
Memorjał napisany był po mistrzowsku, jasno, zręcznie; mimo uprzedzeń dla ministra dwa ustępy i przyjęto oklaskami.
Lacuée, członek komitetu wojennego, wszedł na trybunę, żeby odpowiedzieć Dumouriezowi; wtedy ten z całym spokojem zwinął memorjał i schował go do kieszeni.
Żyrondyści zobaczyli ten ruch i jeden z nich zawołał: „Zdrajca! chowa memorjał i myśli z nim uciekać. Nie pozwólmy na to, odbierzmy, będziemy mieli dowód do zdemaskowania go zupełnie.
Na te krzyki Dumouriez, który ani kroku nie zrobił ku wyjściu, wyjął z kieszeni memorjał i podał go woźnemu, ten zaś sekretarzowi, który, obejrzawszy go, zawołał:
— Panowie, memorjał nie ma podpisu! Niechaj go podpisze! niech go podpisze! wołano ze wszech stron.
— Miałem właśnie ten zamiar... odrzekł Dumouriez, jest aż nadto sumiennie napisany, ażebym się miał wahać. Proszę o atrament i pióro.
I kiedy mu je podano, podpisał stojąc, poczem położy, na biurku i wyszedł wolno, zatrzymując się od czasu do czasu, przed drzwiami.
Głębokie milczenie towarzyszyło oddaleniu się ministra, kiedy wejście jego przyjęte było krzykami i szyderstwami.
Widzowie trybun rzucili się do korytarza, żeby zobaczyć człowieka, co tak mężnie stawił czoło całemu Zgromadzeniu. Przy drzwiach wejścia Umiarkowanych, otoczyło go kilkaset osób z ciekawością, bez zawiści, jak gdyby przeczuwając, że w trzy miesiące później człowiek ten ocali Francję pod Valmy.
Kilku deputatów królewskich zbliżyło się do pana Dumouriez; nie wątpili już wcale, że on do nich należy. Tego właśnie spodziewał się Dumouriez, żądając od króla przyjęcia dwóch uchwał.
— Czy wiesz, generale, rozprawiają teraz w Zgromadzeniu, aby cię wysłać do Orleanu i aby ci proces wytoczyć.
— Niech i tak będzie... odrzekł Dumouriez, potrzebuję odpoczynku, będą tam brał kąpiele i pił serwatkę.
— Generale!... wołał drugi, postanowili wydrukować twój memorjał.
— Tem lepiej, ta ich niezręczność zjedna mi wszystkich bezstronnych.
Wśród takiego orszaku i ciągłej wymiany zdań, doszedł do pałacu.
Król przyjął go jak najlepiej; był już dostatecznie skompromitowany.
Nowa Rada była zebrana.
Dając dymisją panom Servan, Roland i Clavieres, Domouriez potrzebował pomyśleć o ich zastępcach.
Na ministra spraw wewnętrznych przedstawił pana Morques de Montpellier, protestanta, członka kilku akademii i dawnego członka Umiarkowanych.
Król się nań zgodził.
Na ministra spraw wewnętrznych przedstawił Maulda Sémonvilla lub Naillaca.
Król wybrał Naillaca.
Na ministra finansów pana Vergennes, synowca dawnego ministra.
Król chętnie bardzo zgodził się na pana Vergennes i zaraz po niego posłał, lecz Vergennes, pomimo okazywanego przywiązania do króla, stanowczo odmówił.
Zdecydowano zatem, że minister spraw wewnętrznych zawiadywać będzie czasowo ministerjum skarbu, a Dumouriez do przyjazdu Naillaca, którego nie było w Paryżu, sprawami zagranicznemi.
Wszyscy ministrowie, którzy nie lekceważyli trudności położenia, zgodzili się, iż jeżeli król, po oddaleniu Servana, Claviera i Rolanda, nie dotrzyma swej obietnicy, wszyscy czterej podadzą się do dymisji.
Jak powiedzieliśmy wyżej, Rada się zebrała.
Król był zawiadomiony o zajściu w Zgromadzeniu i winszował panu Dumouriez taktownego postępowania, poczem zatwierdził uchwałę o 20-stu tysiącach ochotników, a uchwałę o duchownych odłożył na dzień następny, mówiąc, iż ma skrupuły sumienia, które musi wpierw usunąć jego spowiednik.
Ministrowie spojrzeli po sobie, i zwątpienie serca ich opanowało.
A może trwożliwe sumienie króla potrzebowało rzeczywiście tej zwłoki, żeby się wzmocnić?
Nazajutrz ministrowie podnieśli tę kwestję.
Lecz noc nie przeszła napróżno, sumienie, a raczej wola króla wzmocniła się, i objawił, iż kładzie veto przeciw tej uchwale.
Wszyscy ministrowie jeden po drugim przemawiali z należnym szacunkiem, ale stanowczo.
Król wysłuchał ich z miną człowieka, mającego silne postanowienie, a gdy skończyli powiedział:
— Panowie... napisałem do prezesa Zgromadzenia list, donoszący o mojem postanowieniu, jeden z panów go podpisze, a wszyscy czterej zaniesiecie do Zgromadzenia.
Był to rozkaz w duchu dawnego rządu. Zabrzmiał on niemile w uszach ministrów konstytucyjnych, a zatem odpowiedzialnych.
— Czy Wasza królewska mość nie ma nam nic więcej do rozkazania?... zapytał Dumouriez.
— Nie... odrzekł król i oddalił się.
Ministrowie pozostali i postanowili zażądać audyencji na jutro. Zgodzili się aby, nie wchodząc w żadne objaśnienia, jednogłośnie podać się do dymisji.
Dumouriez wrócił do siebie. Królowi prawie udało się wywieść go w pole, jego, przebiegłego polityka, zręcznego dyplomatę! W domu czekały nań trzy listy, donoszono mu w nich o gromadzeniu się ludu na przedmieściu Św. Antoniego i o schadzkach u Senterra.
Napisał natychmiast do króla, aby mu donieść o tem, co się działo.
W godzinę później odebrał bilet bez podpisu, lecz poznał rękę Ludwika XVI.
„Nie myśl pan, iżby można mnie zastraszyć pogróżkami, postanowienie moje jest niezłomne.
Siadł tedy i odpisał:
„Najjaśniejszy Panie!... fałszywie mnie osądziłeś, podejrzewając, iż mógłbym się uciec do środków podobnych. Ja i moi towarzysza mieliśmy zaszczyt prosić Waszą królewską mość o audjencję na jutro, a ja błagam ze względu na naglący stan interesów departamentu wojny, o wybranie następcy, któryby w przeciągu dwudziestu czterech godzin zajął moje miejsce i przyjął moje prośbę o dymisję“.
Posłał ten list przez sekretarza, aby otrzymać odpowiedź.
O północy sekretarz wrócił z odpowiedzią:
„Jutro o dziesiątej przyjmę moich ministrów i zarazem pomówimy o pańskiem żądaniu“.
Widocznem było, że w pałacu knowano kontr-rewolucję.
Miano rzeczywiście siły, na które można było liczyć, i tak: Gwardję konstytucyjną złożoną z sześciu tysięcy ludzi w każdej chwili gotowych do wystąpienia.
Siedem lub osiem tysięcy kawalerów Św. Ludwika, których czerwona wstążeczka była znakiem jednoczącym.
Trzy bataljony Szwajcarów, po 1.600 ludzi każdy; armja wyborowa, niewzruszona, jak szwajcarskie skały.
I lepszy nad wszystko list Lafayetta, w którym tenże pisał:
„Nie ustępuj Najjaśniejszy Panie!... Silny władzą, jaką cię Zgromadzenie narodowe wzmocniło, znajdziesz wszystkich dobrych francuzów około siebie“.
Oto wszystko, co można było i co chciano uczynić:
Za pomocą gwizdawki zgromadzić gwardję konstytucyjną, kawalerów Św. Ludwika i Szwajcarów. Zebrać o tejże samej porze wszystkie armaty; zamknąć klub Jakobinów oraz Zgromadzenie. Zebrać wszystkich rojalistów z gwardji narodowej, którzy stanowili kontyngens około 15-tu tysięcy ludzi, i oczekiwać na Lafayetta, który w trzy dni forsownego marszu, mógł przybyć z Ardennów.
Na nieszczęście królowa nie chciała słyszeć o Lafayecie bo według jej zdania był on „rewolucją umiarkowaną“, która mogła przeciągać się i ustalić, gdy przeciwnie rewolucja Jakobinow przyprowadziłaby prędko lud do ostateczności.
O gdyby tam był Charny! Nie wiedziano nawet, gdzie się znajdował, a gdyby nawet wiedziano, za wielkiem byłoby poniżenie dla kobiety i królowej, prosić go o pomoc.
Noc przeszła w zamku bardzo burzliwie na naradach. Miano środki obrony, a nawet zaczepki w ręku, lecz ani jednego człowieka zdolnego niemi kierować.
O dziewiątej rano, ministrowie się zebrali.
Było to 18-go czerwca.
Król przyjął ich w swoim pokoju.
Duranthon przemówił w imieniu wszystkich, z głębokicm uszanowaniem i powagą prosił króla o dymisję dla siebie i towarzyszy.
— Rozumiem... rzekł król, obawiacie się panowie odpowiedzialności.
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Lacoste, odpowiedzialność ciąży na królu, co do nas gotowiśmy umrzeć dla Waszej królewskiej mości, lecz ponosząc śmierć dla księży, przyśpieszylibyśmy tylko upadek władzy królewskiej.
Ludwik XVI zwrócił się do pana Dumouriez:
— Czy trwasz pan ciągle w postanowieniu jakieś wyraził w liście wczorajszym?...
— Tak. Najjaśniejszy Panie; jeżeli nasze przywiązanie i wierność nie wpłynie na przekonania Waszej królewskiej mości...
— A zatem... wyrzekł król ponuro, ponieważ panowie jesteście zdecydowani, przyjmuję wasze dymisje, postaram się sam zaradzić złemu.
Ministrowie skłonili się królowi. Morgues miał swoją prośbę napisaną, inni podali tylko ustnie.
Dworzanie, oczekujący w przedpokoju, widząc wychodzących ministrów, poznali zaraz, co się stało.
Jedni zdawali się zadowoleni, inni przestraszeni.
Horyzont zaciemniał się; jak w gorących dniach lata przeczuwano burzę.
Przy wyjściu z Tuileries Dumouriez spotkał śpieszącego dowódcę gwardji, pana de Romainvillers.
— Panie ministrze!... zawołał tenże, śpieszę po wasze rozkazy.
— Nie jestem już ministrem, odrzekł Dumouriez.
— Lecz na przedmieściach gromadzą się liczne tłumy.
— Idź pan po rozkazy do króla.
— Ależ to rzecz nagła.
— Śpiesz się pan zatem!.. Król tylko co przyjął ich dymisję.
— Pan de Romainvilliers pośpieszył do pałacu.
Dnia siedemnastego rano, Dumouriez zobaczył wchodzących do siebie panów Chambonnas i Lajard. Przyjęli oni od niego w imieniu króla tekę ministerjum spraw zagranicznych i wojny, a ośmnastego, król oczekiwał na pana Dumouriez, aby ukończyć z nim ostatnią pracę o rachunkowości i wydatkach sekretnych.
Gdy go zobaczono wchodzącego do pałacu, myślano, że przyjął na nowo miejsce i śpieszono mu winszować.
— Panowie... odparł, strzeżcie się, nie mówicie z człowiekiem na nowo wchodzącym. Idę właśnie zdać rachunki.
Opuszczono go natychmiast.
W tej chwili woźny oznajmił, iż król oczekuje pana Dumouriez w swoim gabinecie.
Król odzyskał spokój i całą swobodę. Czy spokój ten był dowodem hartu duszy, czy też tylko zwodniczej pewności siebie?...
Dumouriez zdawszy rachunki powstał.
— A więc, rzekł król, pośpieszysz pan teraz do armji marszałka Lucknera?...
— Najjaśniejszy Panie, z rozkoszą opuszczam to straszne miasto, smucąc się tem tylko jedynie, że zostawiam Waszą królewską mość w niebezpieczeństwie.
— W samej rzeczy... rzekł król z pozorną obojętnością, widzę grożące mi niebezpieczeństwo.
— Najjaśniejszy Panie!... dodał Dumouriez, nie przemawiam we własnym interesie; nie należąc do Rady, nie odpowiadam za nic, ale przez przywiązanie do Waszej królewskiej mości, przez miłość dla ojczyzny, w imieniu wszystkiego co jest drogiem i świętem dla każdego człowieka, błagam cię, Najjaśniejszy Panie, nie obstawaj przy swojem veto, upór ten nie doprowadzi do niczego i będzie zgubą twoją!...
— Dość!... wyrzekł król z niecierpliwością, postanowienie moje jest niezłomnem!...
— Najjaśniejszy Panie, o!... Najjaśniejszy Panie!... zawołał Dumouriez, powiedziałeś to samo w obecności królowej, powiedziałeś w tym samym pokoju, gdyś mi obiecał zatwierdzić dekret.
— Zbłądziłem, jeżelim to panu obiecywał i bardzo tego żałuję.
— Najjaśniejszy Panie! powtarzam ci to raz jeszcze, ostatni raz mam zaszczyt widzieć cię, więc proszę wybaczyć mi moją otwartość; mam pięćdziesiąt trzy lat doświadczenia, nie wtedy to, gdyś mi obiecał zatwierdzić dekret, źle postąpiłeś Najjaśniejszy Panie: nie wtedy, ale dziś, gdy odmawiasz spełnienia obietnic twoich. Nadużywają twego zaufania Najjaśniejszy Panie, doprowadzają cię do wojny domowej w której ulec musisz, a historja żałując cię, wyrzucać ci jednak będzie, żeś był przyczyną nieszczęść Francji!...
— Jakto panie!... utrzymywałbyś, że mnie będą obwiniać o nieszczęścia Francji?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Toć Bóg mi świadkiem, iż tylko jej szczęście jest moim celem.
— Nie wątpię, Najjaśniejszy Panie; lecz winieneś Bogu rachunek, nie tylko z dobrych intencyj, ale także i z rozumnego ich spełnienia. Wasza królewska mość chce ocalić religję, a dąży właśnie do jej zniweczenia, księży wymordują, a twoja korona rozbita nurzać się będzie w krwi twojej, królu... w krwi królowej, a może i w twych własnych dzieci!... Ah, królu mój!... królu mój!... wołał Dumouriez łkając i przyciskając do ust rękę Ludwika.
— Masz słuszność, rzekł król wtedy, ze spokojem i majestatem, którego się po nim nie spodziewano. Idę na śmierć i zawczasu przebaczam ją katom moim. Ty mi zawsze służyłeś, to też szanuję cię i wdzięczny ci jestem za twe do mnie przywiązanie... Żegnam cię!...
Powstał szybko i zagłębił się we framudze okna.
Dumouriez wyszedł.
Władza królewska straciła dobrowolnie ostatnią swoją podporę, król stał zdemaskowany przed ludem.
Zobaczmy, co ten lud robił ze swej strony.