Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
DZIEŃ 20-ty CZERWCA.

W czerwcu dnieje bardzo wcześnie. O piątej rano stały już szeregi uszykowane.
Tym razem rozruch był zorganizowany.
Tłumy miały przywódców, słuchały ich, miały wyznaczone miejsca, miały nazwy i chorągwie.
Santerre jechał konno ze sztabem, wybranym z mieszkańców przedmieścia.
Billot nie opuszczał go ani na chwilę; można było myśleć, iż jakaś tajemna władza czuwać mu nad nim poleciła.
Zbiorowisko podzielono na trzy oddziały.
Pierwszym dowodził Santerre.
Drugim Saint-Huruge.
Trzecim Théroigne de Méricourt.
Około jedenastej rano, na skutek rozkazu, przyniesionego przez jakiegoś nieznanego człowieka, zakołysała się cała ta masa.
W chwili wyruszania z placu Bastylji, liczyła około dwudziestu tysięcy ludzi dzikich, niezwyczajnych, strasznych!
Bataljon Santerra był najlepiej wyekwipowanym. Miał znaczną liczbę mundurów, miał pewną ilość strzelb i karabinów.
Dwa oddziały inne, była to armja, złożona z ludu w łachmanach, blada i wynędzniała; cztery lata głodu i trzy rewolucje, wybiły na niej swe piętno!
Armja ta wychodziła z otchłani!
Nie ma ona ani mundurów, ani karabinów. Ma na grzbiecie kaftany w szmatach, podarte bluzy, ma dziwaczną broń, schwyconą w pierwszej chwili gniewu, w pierwszej potrzebie obrony. Ma piki, różny, ma wyostrzone lance, szpady bez rękojeści, noże, przytwierdzone do długich kijów, siekiery ciesielskie, młoty mularskie i gnypy szewskie.
Jako sztandar, ma szubienicę, z zawieszoną lalką, mającą przedstawiać królowę z głową wołu, do rogów której przywiązane jest serce cielęce, zatknięte na rożen z napisem: „Serce arystokraty“.
Dalej ma chorągwie z takiemi napisami:
„Sankcja lub śmierć!“
„Przywrócenie ministrów patrjotów!“
„Drżyj, tyranie! godzina twoja wybiła!“
Na rogu ulicy świętego Antoniego, tłum się rozdzielił.
Santerre poszedł z oddziałem bulwarami; był w mundurze dowódcy pułku.
St. Huruge w ubiorze tragarza z Targowicy, siedział na dobrze osiodłanym koniu, którego mu przyprowadził stajenny nieznany.
Théroigne de Méricourt leżała na armacie, ciągnionej przez ludzi z obnażonemi rękoma.
Oba te ostatnie oddziały podążyły ulicą świętego Antoniego i przez plac Vandome, miały się złączyć z pierwszym przy klubie Umiarkowanych.
Przez trzy godziny armja ta defilowała i chłonęła w siebie mieszkańców przedmieść, przez które przechodziła. Podobną była do wzbierającego potoku.
Na każdem rozdrożu przybierała, pieniła się na każdym rogu ulicy.
Ta masa ludu szła milcząca, od czasu tylko do czasu wydawała jakieś okrzyki i śpiewała znane „ça ira“ z 1790 roku. Śpiew ten, zmieniając się powoli, z hymnu nadziei, stawał cię pieśnią pogróżki.
Ta masa wydawała także okrzyki: „Niech żyje naród! Niech żyją Sankjuloci! Precz z państwem Veto.
Na długo przed ukazaniem się kolumny, słychać było odgłos jej śpiewu i szemrania, krzyku, niby świst burzy, przerzynający powietrze.
Na placu Vendôme, oddział Santerra, mający zasadzić topolę na tarasie Umiarkowanych, napotkał straż, złożoną z gwardji narodowej. Nic łatwiejszego, jak zmiażdżyć ten posterunek, ale lud chciał sobie wyprawić uciechę, chciał się śmiać i bawić, chciał przestraszyć pana i panią Veto! ale nie chciał zabijać. Porzucono myśl zasadzenia drzewka na tarasie i udano się z niem na sąsiednie podwórze Kapucynek.
Zgromadzenie słyszało hałas na godzinę przedtem, nim delegowani ludu nadeszli z prośbą, aby im przedefilować pozwolono.
Vergniaud zgadzał się na tę prośbę, lecz żądał, aby wysłano 6-ciu deputowanych dla bezpieczeństwa pałacu.
Żyrondyści chcieli nastraszyć króla i królowę, lecz nie chcieli im wyrządzić nic złego.
Jeden z Umiarkowanych odrzucił wniosek Vergniauda, z zasady, iż ta zbytnia przezorność byłaby ubliżeniem dla ludu paryskiego.
Czy nie myśl zbrodni ukrywała się pod tym pozorem zaufania?
Wydano żądane pozwolenie i 30-ści tysięcy proszących przeszło przez salę Zgromadzenia.
Zeszło na tem od południa do godziny trzeciej.
Tłumy uzyskały pierwszą część swego żądania: przedefilowały przed Zgromadzeniem i odczytały swoją prośbę, pozostawało tylko pójść do króla i zażądać potwierdzenia dekretu względem duchowieństwa.
Gdy Zgromadzenie przyjęło deputację, czy jej król mógł nie przyjąć? Król nie był większym panem od prezesa, skoro miał tylko fotel po jego lewicy!
To też król zgodził się przyjąć deputację, złożoną z dwudziestu osób.
Lud nie myślał nigdy o wejściu do Tuilerjów, sądził, że wejdą tam tylko deputowani, a on tymczasem defilować będzie pod oknami.
Wszystkie swoje chorągwie i groźne na nich napisy, pokaże przez okna królowi i królowej.
Bramy zamkowe szczelnie były pozamykane. Na dziedzińcu i w ogrodzie Tuilleries stały trzy pułki piechoty, dwa oddziały żandarmów, kilka oddziałów gwardji narodowej i cztery armaty.
Rodzina królewska wiedziała o tem i zdawała się być spokojną.
Lud bez żadnych złych zamiarów zażądał otworzenia bramy, wychodzącej na taras Umiarkowanych.
Oficerowie dyżurni odmówili uczynienia zadość temu żądaniu bez wiedzy króla.
Natenczas, trzej oficerowie municypalni oświadczyli, iż pragną zobaczyć się z Jego królewską mością dla otrzymania pozwolenia.
Zgodzono się na to.
Montjoye, autor pamiętników Marj i-Antoniny, zachował ich nazwiska.
Byli to: Bucher-René, Bucher-Saint-Sauveur i Mouchet.
Mouchet, był to sędzia pokoju z Marais, był małym, pokrzywionym, zgarbionym, karłem, z ogromną trójkolorową szarfą.
Zostali wpuszczeni do zamku i zaprowadzeni do króla.
Mouchet przemówił pierwszy:
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, zebranie ludu idzie pod opiekę prawa, nie trzeba go się zatem obawiać. Spokojni obywatele chcą wnieść podanie do Zgromadzenia, chcą obchodzić święto obywatelskie, na pamiątkę wykonanej przysięgi na posiedzeniu „Jeu de pomme“ 1789 roku. Obywatele ci, chcą przejść przez taras Umiarkowanych, ale krata jest zamkniętą i armata wycelowana. Przyszliśmy zatem prosić cię, Najjaśniejszy Panie, aby nam wejście otworzono i dozwolono wolnego przejścia!
— Po szarfie twojej, mój panie, odpowiedział król, widzę, żeś jest oficerem municypalnym, a więc stróżem prawa. Jeżeli otóż uważasz to za konieczne, każ otworzyć bramy tarasu Umiarkowanych, niech obywatele przejdą tym tarasem, a wyjdą bramą od stajen. Porozumiej się pan w tym przedmiocie z generalnym komendantem gwardji i postaraj się, aby spokojność publiczna nie była naruszoną.
Trzej delegaci skłonili się i wyszli w towarzystwie oficera, obowiązanego potwierdzić pozwolenie królewskie.
Otworzono bramy i każdy chciał wejść pierwszym.
Zaczęto się dusić. Wiemy dobrze, co to jest, gdy tłumy się cisną. Para to, która wybucha i druzgoce.
Krata tarasu Umiarkowanych pękła, jak plecionka z łoziny, tłum odetchnął i rozproszył się po ogrodzie.
Zapomniano otworzyć bramy od strony stajen.
Ponieważ była zamkniętą, tłum przedefilował wobec gwardji narodowej, uszykowanej przed fasadą zamku i wyszedł bramą od bulwaru, a że chciał wrócić na swoje przedmieście, pragnął przejść przez furtę Karuzelu.
Furta ta była zamkniętą i strzeżoną: Tłum, popychany, szturgany, zmęczony, zaczął się burzyć.
Otworzono mu furtę, i rozpierzchł się po ogromnym placu.
Tu przypomniał dopiero sobie, iż najważniejszem na dziś zadaniem było podanie prośby królowi o cofnięcie veto.
Z tego wynikło, iż zamiast iść dalej, czekał!
Po godzinie czasu zaczął się niecierpliwić.
Byliby wszyscy poszli sobie do domów, lecz inny cel mieli dowódcy.
Podżegacze krążyli od jednych do drugich i mówili:
— Zostańcie, zostańcie! niech król uzna dekret; bez tego nie wracajmy do domów, gdyż musielibyśmy rozpoczynać na nowo.
tłum uważał, że ci ludzie mieli zupełną słuszność, tylko, ze zbyt długo czekać mu nakazywali. Chcieli jeść: był to okrzyk ogólny.
Chleb staniał, ale nie było ani roboty, ani pieniędzy, nie było więc za co kupować chleba.
Wstali wszyscy o piątej rano; wielu położyło się spać o głodzie; wybrali się w drogę z żonami i z dziećmi, z ta błogą nadzieją, iż król potwierdzi dekret i wszystko będzie dobrze.
Król tymczasem wcale nie był usposobiony do tej myśli.
Było gorąco, lud był spragniony.
Głód, pragnienie i upał, powodują u psów wściekliznę.
Biedny lud czekał i czekał.
Zaczął jednakże wstrząsać kratami.
Urzędnik magistratu wyszedł na podwórze Tuilleries i przemówił do zebranych.
— Obywatele!... powiedział, pamiętajcie, że to mieszkanie króla, że wejście tu z bronią, byłoby gwałtem. Król chętnie przyjmie waszą prośbę, jeżeli będzie przedstawioną przez dwudziestu deputowanych.
A więc deputowani, na których lud wyczekuje i którzy, jak sądził, są już od godziny u króla, wcale tam wpuszczeni nie zostali.
Nagie posłyszano wielkie krzyki od wybrzeża.
Santerre i Saint Huruge ciągnęli na koniach, Théroigne na swej armacie.
— Co tam robicie przy tej bramie... zawołał Saint-Huruge, dlaczego nie wchodzicie?
— Prawda... rzekli niektórzy z ludu, dlaczego nie wchodzimy?
— Bo drzwi zamknięte, zauważono w tłumie. Théroigne skoczyła z armaty.
— Kula, rzekła, zaraz drzwi wysadzi.
Zatoczono armatę przed bramę.
— Czekajcie! czekajcie!... zawołało dwóch urzędników magistratu, żadnych gwałtów!... otworzą wam bez tego.
I rzeczywiście, otworzono.
Wtłoczyło się wszystko.
Wiadomo, jak strasznym potokiem jest tłum.
Otóż tłum ten ciśnie się, pcha ciężarem swym armatę przed sobą, przebiega z nią razem dziedziniec, wpada na stopnie i za chwilę jest wraz z armatą na wierzchu wschodów.
Na górze stoją urzędnicy magistraccy w swoich szarfach.
— Co myślicie robić z armatą?... zapytują. Z armatą w pokojach królewskich?... Czy myślicie, że uzyskacie co przez takie gwałty?
— A prawda... rzekli przybyli, zdziwieni widokiem armaty, odwróciwszy ją, chcieli schodzić, gdy oś zaczepiła się we drzwiach, a wylot na tłum się skierował.
— Otóż to!... działa aż w królewskich pokojach!... krzyczą nowo przybyli; nie wiedząc jakim sposobem armata się tu dostała, nie poznawszy własności Théroigny, sądzą, iż przeciw nim została wymierzoną.
Przez ten czas, na rozkaz Moucheta, dwaj ludzie z siekierami rozbijają ramy drzwi i oswobadzają armatę, którą sprowadzono do przedsionka.
Posłyszawszy uderzenia siekier i sądząc, iż drzwi wyrąbują dwustu szlachty rzuciło się do pałacu, nie aby go obronie, lecz aby umrzeć z królem razem.
Kroi i królowa mocno zrazu zaniepokojeni strasznym hałasem, powoli przywykli do niego.
Było wpół do czwartej po południu, mieli nadzieję, że dzień się spokojnie zakończy.
Rodzina królewska znajdowała się w pokoju króla. Nagle odgłos uderzeń siekierami doszedł do ich uszu wraz z wybuchami okrzyków, które zdawały się był odgłosem nadciągającej burzy.
W tej chwili wpada ów czarno ubrany człowiek do gabinetu Ludwika XVI i woła:
— Najjaśniejszy Panie, nie opuszczaj mnie, odpowiadam za wszystko!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.