Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabina Charny |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928-1929 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Comtesse de Charny |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Człowiekiem tym był doktór Gilbert.
Zjawiał się on, że tak powiemy, perjodycznie w tych wielkich, gwałtowych zmianach rozgrywającego się dramatu.
— Ah doktorze! Co się tam dzieje?... zapytali jednocześnie król i królowa.
— Najjaśniejszy Panie, motłoch owładnął zamkiem i żąda widzenia się z tobą.
— O!... zawołały razem królowa i księżna Elżbieta, nie opuścimy cię, Najjaśniejszy Panie.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł Gilbert, czy zechcesz udzielić mi na godzinę praw, jakie przysługują kapitanowi statku podczas burzy?
— Daję ci je, oświadczył król.
Nagle komendant gwardji narodowej, Acloque, stanął na progu, blady, lecz zdecydowany bronić tronu, aż do ostatniej kropli krwi.
— Panie!... zawołał Gilbert, oto król gotów jest iść za tobą, miej o nim staranie.
Poczem zwracając się do króla, dodał;
— Idź, Najjaśniejszy Panie, idź!
— A ja! zawołała królowa, ja chcę pójść za mężem moim!
— Ja za bratem;... dorzuciła księżna Elżbieta.
— Idź, księżno, za bratem... rzekł Gilbert, lecz ty, Najjaśniejsza Pani, zostaniesz.
— Panie!... zawołała królowa.
— Królu!... krzyknął Gilbert, proś na miłość Boską królowej, aby mnie usłuchała, albo za nic nie odpowiadam!...
— Słuchaj rad pana Gilberta, rzekł król, a jeżeli trzeba, bądź mu posłuszną.
Poczem, zwracając się do Gilberta, zapytał:
— Doktorze, czy ręczysz mi za królowę i Delfina?
— Najjaśniejszy Panie, ocalę ich, albo umrę z nimi, ta wszystko, co majtek powiedzieć może podczas burzy!
Królowa chciała uczynić ostatni wysiłek, lecz Gilbert ręką zagrodził jej drogę.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł do Marji-Antoniny, ty, nie król, jesteś w niebezpieczeństwie; słusznie, czy nie słusznie, ciebie za upór królewski potępiają, obecność twoja zamiast obronić, naraziłaby go tylko, spełnij przeznaczenie piorunochronu i odwróć grom, jeżeli możesz!
— Niechaj ten grom we mnie uderzy, byle oszczędził dzieci moje!
— Przyrzekłem królowi, że je wraz z matką ocalę, pójdź za mną, królowo!
Potem zwrócił się do pani Lamballe i do innych dam królowej i zawołał:
— Proszę za nami!
Orszak królowej składały: księżna Tarentu, księżna de la Tremouille, panie de Tourzel, de Mackau i de la Roche-Aymon.
Gilbert znał wnętrze zamku, nie trudno mu więc znaleźć było drogę, szukał wielkiej sali, w której wszyscy mogliby się pomieścić i gdzie łatwiejby było utworzyć jakąś zaporę.
Przypomniał sobie salę obrad; na szczęście była wolną.
Pomieścił królowę, dzieci i księżniczkę de Lamballe we framudze okna. Chwile były drogie, nie miano czasu na rozmowę, dobijano się już do drzwi.
Przysunął ciężki stół przed okno i został szaniec utworzony.
Królewna stała na stole, obok siedzącego delfina, królowa na ziemi po za niemi; niewinność broniła niepopularności.
Marja-Antonina chciała dzieci sobą zasłonić.
— Tak będzie dobrze... zawołał Gilbert rozkazująco, nie ruszajcie się!...
Drzwi ustępowały już pod naciskiem, więc Gilbert zaraz je otworzył i rzekł:
— Wejdźcie, obywatelki, królowa i dzieci jej, oczekują na was.
Tłum, jak potok przez zerwaną tamę, wpadł do sali, tłum był rozszalały.
— Gdzie jest austrjaczka!... gdzie pani Veto!... wrzasnęło pięćset głosów.
Chwila była straszna!...
Gilbert zrozumiał, że teraz tylko od Boga spodziewać się można pomocy.
— Spokoju, Najjaśniejsza Pani!... rzekł do królowej, dobroci nie potrzebuję ci zalecać.
Jakaś młoda kobieta z rozwianemi włosami, potrząsając pałaszem, piękna z oburzenia, a może i głodu, wyprzedzała inne.
— Gdzie austrjaczka?... wołała, musi umrzeć z mojej ręki!...
Gilbert wziął ją za ramię, przyprowadził do królowej i wyrzekł:
— Oto jest!...
— Czy ja zrobiłam ci co złego?... spytała królowa dźwięcznym głosem.
— Nie, Najjaśniejsza Pani... odrzekła kobieta, zdziwiona słodyczą i majestatem królowej.
— Dlaczego więc chcesz mnie zabić?...
— Powiedziano mi, że ty naród gubisz... wyszeptała zmieszana dziewczyna, opuszczając pałasz ku ziemi.
— Zwiedziono cię, moje dziecię. Jestem małżonką króla Francji, matką delfina, oto tego dziecka, patrzaj. Jestem francuską i nigdy już nie ujrzę mojej ojczyzny; we Francji tylko mogę być szczęśliwą, albo nią nie będę nigdzie. Byłam już szczęśliwą, gdyście mnie kochali...
Królowa westchnęła i zamilkła.
— O!... Najjaśniejsza Pani!... zawołała z płaczem dziewczyna, rzucając pałasz, nie znałam cię, a widzę, że jesteś dobrą. Przebacz mi!...
— Postępuj tak dalej, królowo... szepnął zcicha Gilbert, a będziesz ocaloną i lud ten będzie przed tobą klęczał, hołd ci oddając.
I, powierzywszy królowę dwom gwardzistom i ministrowi wojny, panu Lajard, który właśnie wchodził, pobiegł do króla.
Króla coś podobnego spotkało, gdy wchodził do sali z owalnemi oknami; drzwi ustępowały prawie pod naciskiem.
— Otwórzcie... zawołał król, otwórzcie!...
— Obywatele... odezwał się donośnym głosem pan d‘Hervilly, nie potrzebujecie wysadzać drzwi, król rozkazał je otworzyć.
I w tej chwili odsunął rygle.
Najście to brutalne powstrzymane zostało w części przez wdanie się Billota, który nawoływał, ażeby działać prawnie, w części przez Gilberta, który rzucił się między króla i lud.
— Nie obawiaj się niczego, Najjaśniejszy Panie i staraj się jaką powierzchowną demonstracją uspokoić tych szalonych.
Król wziął rękę Gilberta i położył na sercu.
— Widzisz pan, iż nic się nie lękam, przyjąłem bowiem dziś Sakramenta. Niech więc czynią, co chcą. Chcesz powierzchownej oznaki jakiej, oto masz, czyś zadowolony?...
I król, zdjąwszy z głowy najbliższego sankiulota czerwoną czapkę, wcisnął ją sobie na głowę.
W tejże chwili tłum wybuchnął okrzykiem:
— Niech żyje króli... niech żyje naród!...
Jakiś człowiek przedarł się przez tłum i zbliżył do króla z butelką w ręku.
— Jeżeli tak kochasz naród, jak mówisz, wypij za jego zdrowie!...
I podał mu butelkę.
— Nie pij, królu... rzekł ktoś zcicha, wino może być zatrute.
— Pij, królu, odpowiadam za wszystko... wyrzekł Gilbert.
Król wziął butelkę.
— Za zdrowie narodu!... powiedział i wypił.
Okrzyki: „Niech żyje król!“... rozległy się nanowo.
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł Gilbert, nie masz już czego się obawiać, pozwól, abym wrócił do królowej.
— Idź pan... szepnął król, ściskając mu rękę.
W chwili, gdy Gilbert wychodził, Inard i Vergnaud nadchodzili.
Opuścili zgromadzenie i pośpieszyli tu, ażeby obronić króla swą popularnością, lub w razie potrzeby, swojem ciałem.
— Gdzie król?... zapytali.
Gilbert wskazał go ręką i dwaj deputowani zakręcili ku niemu.
Gilbert spokojniejszy, wracał do królowej.
Wchodząc do sali, gdzie ją zostawił, rzucił wokoło bystrem okiem i odetchnął.
Była na tem samem miejscu, a mały delfin tak jak jego ojciec, miał czerwoną czapkę na głowie.
Z drugiego pokoju niezwykły hałas zwrócił uwagę Gilberta.
To Santere zbliżał się tak hałaśliwie.
— O!... o!... zawołał, wchodząc, więc to tu schroniła się austrjaczka?...
Gilbert szybko zbliżył się ku niemu.
— Panie Santerre... odezwał się.
— A!... zawołał tenże uradowany, wszak to doktór Gilbert!...
— Doskonale... odpowiedział Gilbert, pamiętam, iż jesteś jednym z tych, którzy mi otworzyli drzwi Bastylji. Pozwól, abym cię przedstawił królowej.
— Królowej?... mnie królowej?... mruczał kolos.
— Tak, królowej, odmawiasz pan?...
— Nie, dalipan nie, tylko chciałem się sam przedstawić, ale ponieważ tu jesteś, doktorze...
— Ja znam pana Santerre... rzekła królowa, wiem, że podczas głodu, poczciwie, własnym kosztem żywił połowę przedmieścia św. Antoniego.
Santerre wstrzymał się, zdumiony, później zwracając wzrok nieśmiały trochę na delfina i widząc, że grube krople potu spływały po twarzy biednego dziecka:
— Zdejmijże tę czapkę, dziecko!... rzekł, a zwracając się do ludu, czy nie widzicie, że go dusi?
Królowa podziękowała spojrzeniem.
Santerre oparł się o stół i nachyliwszy się do królowej:
— Niezręcznych masz przyjaciół, Najjaśniejsza Pani!... rzekł poczciwy flamandczyk, znam takich, coby ci lepiej służyli!...
W godzinę później cały ten tłum rozpierzchł się i król wraz z siostrą wchodził do pokoju, gdzie się znajdowała królowa i dzieci.
Królowa podbiegła do niego i rzuciła mu się do nóg, dzieci schwyciły się za ręce; ściskali się, jakby rozbitcy.
Wtenczas dopiero król spostrzegł, że miał czerwoną czapkę na głowie.
— A!... zawołał, zapomniałem o niej.
I, zdejmując ją ze wstrętem, rzucił precz od siebie.
Młody oficer artylerji, zaledwie lat dwadzieścia dwa mieć mogący, przypatrywał się tej całej scenie, stojąc nad wodą, oparty o drzewo tarasu. Patrzał przez okno na całe niebezpieczeństwo, na całe poniżenie, jakiego król doznał, ale na widok czerwonej czapki, nie mógł się powstrzymać dłużej.
— O!... wyrzekł zcicha, gdybym tylko miał tysiąc dwusta ludzi i dwie armaty, wybawiłbym prędko biednego króla od tej hołoty!...
Ponieważ nie miał potrzebnych ludzi i armat, a nie mógł znosić dłużej tak ohydnego widoku, oddalił się ze wstrętem.
Tym młodym oficerem był... Napoleon Bonaparte.