Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
REAKCJA.

Lud opuścił Tuilieries tak cicho i milcząco, jak zajął je burzliwie i groźnie.
Motłoch zadziwiony małym rezultatem, powtarzał:
„Nie otrzymaliśmy nic, trzeba będzie powrócić....“
Było to rzeczywiście zawiele na groźbę, zamało na zamach.
Ci, którzy tylko zdała patrzyli na to, co się działo, osądzili już zgóry Ludwika XVI, podług powyższej opinji, przypomnieli sobie króla, uciekającego z Varennes, w ubiorze lokaja i mówili:
— Na pierwszy hałas, schowa się do jakiej szafy, za firankę, lub pod stół, a wtedy pchniemy go szpadą i pozbędziemy się, mówiąc jak Hamlet: „To szczur“...
Stało się zupełnie inaczej, król nigdy nie był tak spokojnym, powiedzmy więcej, nigdy nie był tak wielkim!...
Obelga była niezmierną, lecz nie dosięgła wielkości rezygnacji monarszej. Jego bojaźliwa pewność, jeśli można tak się wyrazić, potrzebowała podniecenia i w tym stanie przybierała niezłomność stali.
Nadzwyczajne okoliczności, w jakich się znajdował, podniosły go. Patrzył spokojnie przez pięć godzin na błyszczące ponad głową jego: szpady, siekiery, lance, bagnety, piki, grożące jego piersi. Żaden generał w dziesięciu bitwach nie znajdował się w takiem niebezpieczeństwie, jak biedny król, który mężnie stawił czoło ulicznemu motłochowi. Théroigne Saint-Hurugie, Fournier, wszyscy ci krewniacy zbrodni, szli z zamiarem zamordowania go, a widok tego niespodziewanego majestatu, zrodzonego pośród grozy niebezpieczeństwa, wytrącił im sztylet z ręki.
Ludwik XVI przechodził chwile męczeństwa, widziano tego królewskiego Ecce Homo z czerwoną czapką na głowie.
I oto, co nastąpiło. Idea rewolucyjna sądziła, wyważając bramy Tuilierów, że znajdzie tam zaledwie cień słaby i niepewny gasnącej monarchji, a ku wielkiemu zdziwieniu, znalazła żywą i czuwającą wiarę średnich wieków. I widziano przez chwilę dwie zasady, patrzące sobie oko w oko. jednę zachodzącą, drugą wschodzącą, jakby dwa słońca na niebie, z których jedno weszło, zanim drugie znikło z horyzontu! Lecz tyle było wielkości i blasku w jednem, jak i w drugiem, tyle wiary w wymaganiach ludu, ile w oporze monarchji.
Rojaliści triumfowali, zwycięstwo było po ich stronie.
Przynaglany gwałtem do posłuszeństwa dla Zgromadzenia, król zamiast zatwierdzić jeden dekret, jak to miał zamiar uczynić, przeczuł, że niezbyt wiele zaryzykuje, jeżeli położy swoje veto na obydwóch.
Zresztą, w tym fatalnym dniu 10-go czerwca, władza i godność królewska tak nisko upadły, że władza jakby utknęła na dnie przepaści i pozostał jej jeden tylko środek — podnieść się.
Rzeczywiście, zdawało się, że taki obrót rzeczy biorą.
Dnia 21-go Zgromadzenie oznajmiło, iż wzbronione zostają wszelkie zebrania obywateli uzbrojonych. Było to nietylko zaparciem wczorajszej działalności, lecz co więcej jeszcze, potępieniem.
Dnia 20-go wieczorem, gdy się już wszystko uspakajać zaczęło, przybył do Tuilierów Pétion.
— Najjaśniejszy Panie... rzekł... w tej dopiero chwili dowiedziałem się o położeniu Waszej królewskiej mości.
— To bardzo dziwne... powiedział król... przecie to tak długo już trwa!
Nazajutrz konstytucyjni, rojaliści i umiarkowani zażądali od Zgromadzenia, ażeby ogłosiło prawo wojenne.
Wiadomem jest, co nastąpiło 17-go lipca, po pierwszem ogłoszeniu tego prawa na polu Marsowem.
Pétion pobiegł do Zgromadzenia.
Opierano żądanie na nowych zbiegowiskach ludu.
Pétion upewniał, że te zbiegowiska wcale nie istniały, ręczył za spokojność Paryża. Ogłoszenie prawa wojennego zostało odrzucone.
Po wyjściu z sesji, około ósmej godziny wieczorem, Pétion udał się do Tuilierów, aby uspokoić króla co do stanu Paryża. Towarzyszył mu Sergent sztycharz, szwagier Marceau, członek rady miejskiej i jeden z zawiadowców policyjnych. Dwóch, czy trzech urzędników ratusza przyłączyło się do nich.
Gdy przechodzili przez plac Karuzelu, znieważeni zostali przez kawalerów St. Ludwika, potem przez gwardje narodowe. Pétion był osobiście atakowany; Sergent mimo wstęgi, uderzony został w piersi i twarz i przewrócony.
Marja-Antonina spojrzała na niego wzrokiem, jakim tylko Marja-Teresa rzucać umiała. Były to dwie błyskawice straszne, piorunujące, pełne pogardy i nienawiści.
Król wiedział już, co zaszło w Zgromadzeniu.
— Więc to pan... rzekł król do Pétiona... pan utrzymuje, że spokój w stolicy przywrócony?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, lud uczynił do Waszej królewskiej mości podanie i jest zadowolony i spokojny.
— Przyznaj pan... mówił król wyzywająco, przyznaj, że dzień wczorajszy był wielkim skandalem, a władza miejska nie postąpiła ani tak, jak powinna, ani tak, jak mogła.
— Najjaśniejszy Panie, władza miejska postąpiła jak była powinna i opinja publiczna ją osądzi.
— Powiedz pan: naród cały.
— Władza miejska nie obawia się sądu całego narodu.
— A w tej chwili, jakiż jest stan Paryża?
— Miasto spokojne, Najjaśniejszy Panie.
— Nieprawda.
— Najjaśniejszy Panie...
— Milcz pan! Dość tego, oddal się pan!...
Pétion ukłonił się i wyszedł.
Król uniósł się tak gwałtownie, twarz jego miała wyraz takiego gniewu, że nawet królowa, ta porywcza kobieta, przestraszyła się wielce.
— Czy nie uważasz pan... rzekła po wyjściu Pétiona do Roederera, że król był zbyt gwałtownym, czy nie obawiasz się pan, aby mu to uniesienie nie zaszkodziło w opinji Paryżan?
— Najjaśniejsza Pani, nikt się nie zadziwi, że król nakazał milczenie poddanemu, który zapomniał o należnem uszanowaniu majestatowi.
Nazajutrz król napisał do Zgromadzenia, skarżąc się na znieważenie zamku, władzy królewskiej i króla i wydał odezwę do ludu.
Były więc dwa „ludy“, jeden, który przyjmował udział w dniu 20-tym czerwca, drugi, któremu król się skarżył.
Dnia 24-go król i królowa czynili przegląd gwardji narodowej i byli z zapałem przyjmowani.
Tegoż samego dnia dyrektorjat Paryża zawiesił mera w obowiązkach.
Co mu dało tyle śmiałości?
W trzy dni później rzecz się wyjaśniła.
Lafayette z jednym tylko oficerem opuścił obóz, przybył do Paryża 27-go, i zatrzymał się u swego przyjaciela, pana de la Rochefoucauld.
Uwiadomiono o tem członków Zgromadzenia konstytucyjnego, umiarkowanych i rojalistów, i zajęto się „przygotowaniem trybun“ na dzień następny.
Nazajutrz generał przedstawił się Zgromadzeniu.
Trzykrotne oklaski przyjęły go, lecz za każdym razem stłumione były szemraniem Żyrondystów.
Zrozumiano, że posiedzenie będzie groźne.
Generał Lafayette był jednym z najodważniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek istnieli, lecz odwaga nie jest zuchwalstwem i rzadką bywa rzeczą, aby człowiek rzeczywiście odważny, był zarazem zuchwałym.
Generał poznał niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, jeden przeciwko wszystkim, stawiał na kartę resztę popularności swojej; jeżeli ją utraci, zginie z nią razem, jeżeli wygra, może ocalić króla.
Tem szlachetniejszym był ten jego postępek, że znał niechęć króla i nienawiść królowej dla siebie.
A może przybywał, aby dopełnić junackiej przechwałki podporucznika, odpowiedzieć na wyzwanie?
Trzynaście dni temu pisał do króla i do Zgromadzenia. Do króla, aby go zachęcić do wytrwania, do Zgromadzenia z pogróżką, jeżeli dalej atakować będzie.
— Jest bardzo zuchwały pośród swego wojska, odezwał się głos jakiś, zobaczymy, jak będzie gadał, gdy stanie sam pośród nas.
Powtórzono te słowa Lafayetowi w obozie Maubeuge.
Może właśnie te słowa były powodem jego przyjazdu do Paryża.
Wszedł na trybunę pośród oklasków jednych, a groźnego szemrania drugich.
— Panowie... rzekł, wyrzucano mi, że napisałem list z obozu 16-go czerwca. Obowiązkięm moim było zaprotestować przeciw posądzeniu mnie o tchórzostwo, wyjść z szańców, które przywiązanie wojska utworzyło około mnie i wystąpić samemu przed wami. Inne jeszcze ważne przyczyny wymagały mego przyjazdu. Gwałty 20-go czerwca wywołały oburzenie wszystkich dobrych obywateli, a nadewszystko wojska. Oficerowie, podoficerowie i żołnierze, jednogłośnie na to powstają. Od wszystkich korpusów odebrałem adresy pełne poświęcenia dla konstytucji i nienawiści dla buntowników. Powstrzymałem te manifestacje i wziąłem na siebie obowiązek wyrażenia przekonań ogółu. Jako obywatel, mówię do was, że czas już ustalić konstytucję, zabezpieczyć wolność Zgromadzenia narodowego, wolność króla i jego godności. Upraszam Zgromadzenie, aby rozkazało dochodzić uczynionych nadużyć 20-go czerwca, aby ukarało winnych obrazy majestatu; przedsięwzięto środki stanowcze, ażeby wszystkie władze konstytucyjne były szanowane, aby oraz dało zapewnienie wojsku, że konstytucja nie będzie naruszoną wewnątrz kraju, gdy waleczni Francuzi przelewają krew w obroni jego granic!!!
Gaudet podniósł się zwolna, w miarę, jak Lafayette zbliżał się ku końcowi przemowy pośród oklasków. Cierpki mówca Źyrondystów dał znak ręką, że chce mówić.
Gdy Żyronda chciała wypuścić strzałę, zaprawioną ironją, powierzała zawsze łuk Gaudetowi.
Zaledwie oklaski się uciszyły, rozległ się jego głos donośny:
— Gdy ujrzałem pana de Lafayette... zawołał, pocieszająca myśl przemknęła przez moją głowę. Nie mamy już nieprzyjaciół zewnątrz kraju, powiedziałem sobie, Austrjacy pobici, i pan Lafayette sam przynosi wieść o zwycięstwie! Lecz złudzenie niedługo trwało, nieprzyjaciele pozostali w dawnej sile, niebezpieczeństwo istnieje dotąd, a jednak pan de Lafayette jest w Paryżu; występuje jako przedstawiciel poczciwych ludzi i armji. Któż są ci poczciwcy? skąd przyszło armji rozsądzać sprawy? A najpierw, niech nam pan de Lafayette pokaże swój urlop.
Po tych słowach Żyronda zrozumiała, że wiatr wieje z jej strony, bo w istocie, zaledwie wyrzeczone zostały, grzmot oklasków je przyjął.
Jakiś deputowany podniósł się z miejsca i zawołał:
— Panowie! zapominacie, do kogo mówicie i o kogo tu idzie. Zapominacie przedewszystkiem, kto jest Lafayette! Lafayette jest starszym synem wolności francuskiej, Lafayette poświęcił rewolucji swój majątek, szlachectwo i życie!...
— A!... zawołał głos jakiś, czy to ma być mowa pogrzebowa, dla Lafayette wygłoszona!
— Panowie... podjął Ducos, wolność dyskusji jest tamowaną obecnością generała, nienależącego do Zgromadzenia.
— To jeszcze nie wszystko!... zawołał Vergniaur, generał ten porzucił swe stanowisko przed nieprzyjacielem; jemu to, a nie zwyczajnemu generałowi brygady, którego na swem zostawił miejscu, powierzono dowóctwo armji. Dowiedzmyż się, czy opuścił wojsko bez pozwolenia, a jeżeli tak jest, niech go aresztują i uwiężą jako zbiega.
— To było również celem i mego żądania... powiedział Gaudet, popieram wniosek Vergniauda.
— Popieramy, popieramy wszyscy!... krzyczała Zyronda.
— Potrzeba głosować!... podjął Gensonné.
Pokazało się, że przyjaciele Lafayette’a posiadali większość dziesięciu głosów.
Podobnie jak Pétion, Lafayette po wyjściu ze Zgromadzenia, udał się do króla.
Przyjęto go z uprzejmą twarzą, lecz z sercem rozranionem.
Lafayette poświęcił dla króla więcej, niż życie, poświęcił mu swoją popularność.
I to poraź już trzeci składał on im ten królewski dar drogocenny. Pierwszy raz w Wersalu, 6-go października, drugi raz, na polu Marsowem 17-go lipca, a dziś poraz trzeci.
Lafayette miał jeszcze jedną nadzieję i śpieszył do króla, ażeby ją zwiastować: odbędzie wraz z królem przegląd gwardji narodowej i nie można wątpić, że obecność króla i dawnego dowódcy wywoła zapał, z którego korzystając, Lafayette, uda się na Zgromadzenie narodowe i opanuje Żyrondystów, król zaś przy powszechnym zamęcie wyjdzie z miasta do obozu Maubeuge.
Był to krok śmiały, lecz przy obecnym nastroju umysłów prawie pewny.
Na nieszczęście, o 3-ej rano Danton przybył do Pétiona i uprzedził go o spisku.
O świcie Pétion zabronił przeglądu wojsk.
W chwili, kiedy miała się odbyć rewja, Lafayette opuszczał Paryż i powracał do swej armji, nie tracąc jednak nadziei, że mu się uda ocalić monarchę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.