Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
VERGNIAUD BĘDZIE MÓWIŁ.

Wątpliwe zwycięstwo Lafayetta wraz z otrzymaną dymisją, miało szczególne następstwa.
Rojaliści zostali pognębieni, mniemana zaś porażka Żyrondystów wzmocniła ich jeszcze, bo im ukazała przepaść, nad którą stali.
Gdyby cokolwiek mniej było nienawiści w sercu Marji-Antoniny, Żyronda możeby już nie istniała w tej chwili.
Należało się śpieszyć, aby dwór nie miał czasu się spostrzec, jak wielki błąd popełnił.
Należało wzmocnić i do właściwego biegu przywrócić rewolucję, która przed chwilą zboczyła z drogi.
Każdy szukał i każdy sądził, że znalazł odpowiedni środek, a gdy środki te roztrząsano, pokazało się, że są niestosowne i musiano ich zaniechać.
Pani Roland, dusza partji, chciała, aby zelektryzowano Zgromadzenie, lecz któż miał tego dokonać?
Vergniaud.
Lecz co robił Achilles pod swym namiotem, a raczej ten Renaud, zabłąkany w ogrodach Armidy?
Kochał.
Trudno jest nienawidzieć, gdy się kocha.
Kochał piękną panią Simon Candeille, aktorkę, poetkę, artystkę-muzyka. Jego przyjaciele szukali go czasami po kilka dni i znajdowali nareszcie u nóg cudnej kobiety, z głową na jej kolanach, ręką poruszającego drżące struny harfy.
Każdego wieczora szedł do teatru witać oklaskami tę, którą cały dzień uwielbiał.
Pewnego wieczora dwaj deputowani wyszli zrozpaczeni ze Zgromadzenia. Przerażała ich bezczynność Vergniauda.
Byli to Grangeneuve, adwokat z Bordeaux, przyjaciel i rywal Vergmauda, i jak on deputowany Źyrondy.
Drugi to Chabot, były kapucyn, jeden z autorów katechizmu Sankiulotów, wylewający na dwór i religję żółć uzbieraną w klasztorze.
Grangeneuve ponury i zamyślony, szedł obok Chabota.
— O czem myślisz? — zapytał Chabot.
— Myślę, odpowiedział, że wszystkie te opóźnienia osłabiają ojczyznę i zabijają rewolucję.
— A! o tem rozmyślasz! — rzekł Chabot z gorzkim uśmiechem.
— Myślę, mówił dalej Grangenevue, że jeżeli rojaliści wygrają na czasie, naród zginie!
Chabot uśmiechnął się cierpko.
— Sądzę, kończył Grangeneuve, że dla rewolucji każda chwila wiele stanowi, że ci, którzy nie umieli z niej skorzystać, nie odzyskają jej nigdy, i odpowiedzą za to przed Bogiem i potomnością.
— Więc sądzisz, że Bóg i potomność zażądają od nas rachunku z lenistwa naszego i bezczynności?
— Obawiam się tego... i dodał po chwili milczenia: Słuchaj, Chabot, jestem moralnie przekonany, że lud zmęczony ostatniem niepowodzeniem, nie powstanie bez silnego bodźca, bez krwawej dźwigni. Tylko wybuch wściekłości lub przerażenia, może odżywić jego siły.
— Ale skąd dostarczyć tego środka?... spytał Chabot.
— Właśnie o tem myślę i zdaje mi się, że już znalazłem sposób.
Chabot przeczuł z głosu towarzysza, że zamierza powierzyć mu coś strasznego.
— Ale, mówił dalej Grangeneuve, czy znajdę drugiego człowieka, któryby miał konieczną do tego odwagę?
— Mów, zawołał Chabot, gotów jestem na wszystko, byle zniweczyć to, co nienawidzę.
— Tak, mówił dalej Grangeneuve, gdy rzucę wstecz okiem, widzę wszędzie krew przy zawiązkach rewolucji, od Lukrecji począwszy, a skończywszy na Sidneyu. Dla mężów stanu rewolucje są tylko teorją, dla ludów zemstą. Chcąc zatem pchnąć tłumy do zemsty, trzeba im wskazać ofiary; dwór nam odmawia, my więc sami poświęcamy się dla naszej idei.
— Nie pojmuję twej myśli, powiedział Chabot.
— Potrzeba, aby jeden z nas, jeden z najbardziej znanych, z najbardziej zaciętych, jeden z najzacniejszych, zginął z ręki arystokratów.
— Mów dalej.
— Potrzeba, aby ten, który ma zginąć, należał do Zgromadzenia, aby Zgromadzenie musiało się mścić, potrzeba oto, abym ja był tą ofiarą!
— Lecz arystokraci nie uderzą na ciebie, Grangeneuve, nie uczynią tego!
— Wiem, i dlatego mówiłem, że potrzeba człowieka z odwagą, aby...
— Aby co?
— Aby mnie zabił.
Chabot cofnął się, lecz Grangeneuve schwycił go za rękę.
— Przed chwilą utrzymywałeś, że byłbyś zdolny na wszystko, aby zniweczyć to, czego nienawidzisz, czy zechcesz mnie zamordować?
Chabot milczał, a Grangeneuve mówił dalej:
— Słowa moje są niczem, życie moje nieużyteczne dla wolności, podczas gdy śmierć moja przyniesie jej korzyści Trup mój będzie sztandarem powstania i powiadam ci, Chabot... tu Grangeneuve wskazał gwałtownym ruchem Tuileries — potrzeba, aby ten gmach i ci, którzy w nim się znajdują, zginęli pośród odmęty.
Chabot patrzył na Grangeneuva, pełen zachwytu.
— I cóż? — spytał Grangeneuve.
— Ha! wzniosły Dyogenesie, rzekł Chabot, zgaś twoją latarnię, znalazłeś człowieka!
— Ułóżmy się zatem, rzekł Grangeneuve i niech się to stanie dzisiejszej nocy. Będę się przechadzał tam tutaj (znajdowali się wprost bram Luwru, w miejscu najbardziej odludnem i ciemnem). Jeżeli się lękasz, aby cię ręka nie zawiodła, uprzedź dwóch innych patrjotów, a po tym znaku poznasz mnie — to mówiąc, podniósł ręce w górę uderzycie mnie, a możecie być pewni, że padnę bez jęku.
Chabot otarł pot z czoła.
— Rano znajdą mego trupa, ty obwinisz dwór, a zemsta ludu dokona reszty.
— Dobrze!.. rzekł Chabot, zatem tej nocy.
I dwaj dziwni spiskowcy, podawszy sobie ręce, rozeszli się.
Grangeneuve powrócił do domu, napisał testament, który datował z Bordeaux o rok wcześniej.
Chabot poszedł na obiad do Palais-Royal, a po obiedzie zaszedł do nożownika i kupił nóż.
Wychodząc stamtąd, zobaczył na afiszu, że panna Kandelja występowała, wiedział już, gdzie szukać Vergniauda.
Wstąpił do teatru Komedji francuskiej, wszedł do loży pięknej aktorki i zastał tam zwykłe jej otoczenie: Vergniauda, Valmę, Cheniera, Dugazona.
Grała w dwóch sztukach.
Chabot pozostał do końca widowiska.
Gdy po przedstawieniu Vergniaud zamierzał odwieźć artystkę do jej mieszkania, Chabot wsiadł za nim do powozu.
— Czy masz mi co do powiedzenia? — spytał Vergniaud.
— Tak, lecz nie obawiaj się, niedługo to potrwa.
— Mów więc prędko.
— Jeszcze nie czas.
— Kiedyż więc?
— O północy.
Piękna Kandelja drżała, słuchając tej rozmowy.
— Panie! — wyszeptała.
— Uspokój się pani, panu Vergniaud nic a nic nie zagraża, tylko ojczyzna go potrzebuje.
Powóz zatrzymał się przed mieszkaniem aktorki.
— Czy wejdziesz ze mną?... spytał Vergniaud.
— Nie, ty ze mną pójdziesz.
— Dokąd go pan zabierasz?... spytała Kandelja.
— Niedaleko stąd, za kwadrans będzie wolny, bądź pani spokojną.
Vergniaud uścisnął rękę pięknej kochanki, starając się ją uspokoić, i oddalił się z Chabotem przez ulicę Traversiere; przeszli Saint-Honoré, a na rogu ulicy de l’Echelle, Chabot położył rękę na ramieniu Vergniauda i wskazał mu człowieka, przechadzającego się samotnie pod murami Luwru.
— Czy widzisz tego człowieka?... spytał Chabot.
— Widzę.
— To nasz towarzysz, Grangeneuve.
— Cóż on tam robi?
— Czeka, aby go zabito!
— Aby go zabito?
— Tak.
— A któż go ma zabić?
— Ja.
Vergniaud spojrzał na Chabota, jak na warjata.
— Przypomnij sobie Spartę, przypomnij sobie Rzym, rzekł Chabot i słuchaj.
Tu opowiedział mu wszystko.
Vergniaud, słuchając, spuścił głowę.
Zrozumiał, jaka różnica zachodziła między nim, trybunem zniewieściałym, lwem zakochanym, a tym strasznym republikanem, który jak Decjusz, gotów był rzucić się w przepaść, aby jego śmierć zbawiła ojczyznę.
— Dobrze, powiedział Vergniaud, potrzebuję trzech dni, aby przygotować mowę.
— A po trzech dniach?
— Bądź spokojnym, rzekł Vergniaud, za trzy dni rozbiję bożyszcze, albo zginę!
— Więc mam twe słowo Vergniaud?
— Tak.
— Słowo człowieka prawego?
— Słowo republikanina!
— Kiedy tak, to rzecz skończona, a teraz idź uspokoić swą kochankę.
Vergniaud powrócił na ulicę Richelieu.
Chabot zbliżył się do Grangeneuva.
Ten, widząc nadchodzącego, oddalił się w najciemniejsze miejsce.
Chabot poszedł za nim.
Grangeneuve zatrzymał się pod samym murem, podniósł podług umowy ręce, a widząc, że Chabot stoi nieporuszony:
— Co cię wstrzymuje? rzekł, uderz!
— To już niepotrzebne... powiedział Chabot, Vergniaud będzie mówił.
— Niech i tak będzie, odparł Grangeneuve, westchnąwszy; lecz zdaje mi się, że ten środek byłby pewniejszy.
Co poradzić mogła monarchja, mając za przeciwników takich ludzi!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.