Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Tchnienie wieków
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huculszczyzna |
Podtytuł | Gorgany i Czarnohora |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jedna z dróg z Żabia biegnie wgórę Czarnego Czeremosza. Marna, kamienista, zato malownicza i zrzadka tylko uczęszczana droga! Obok grzmi rzeka, skacząc po kamieniach i przeciskając się z trudem pomiędzy złomami skalnemi i okrągłemi, gładko obtoczonemi głazami. Tam i sam stoją chaty huculskie, widnieją zagoniki pól uprawnych i ogrodzone woryniami „carynki“, gdzie gazdowie koszą trawę dla bydła. Droga przytula się do ścian boru, to znów wije się pod falistemi spływami łąk pastewnych, kwiecistych i szmaragdowo-zielonych. Z prawej i lewej strony
wylewają się do Czeremoszu mniejsze i większe potoki, a góry lesiste i ciemne, nie oszpecone łysinami zrębów, zamykają zazdrośnie ich wąskie dolinki. Na gwałtownych zakrętach lub na wyniosłych garbach drogi wyłaniają się nagle dalsze szczyty Magury, Krętej i Kostrzycy; tam i sam nieco przymgloną zielenią raduje wzrok nieznana połonina.
Święcenie ziół
Za zwartą kolumnadą świerków, na niewidzialnych kujawach śród boru porykuje bydło, ujadają psy i wykrzykują pasterze swoje rozgłośne — „hyś“! Jakieś poszepty i pogwary napływają wraz z żywicznemi strugami od lasu i od ukrytych za ich szczeciną połonin dalekich. Tajemne to głosy i nieznaną przemawiają mową, zrozumiałą tylko dla gazdów i łeginiów, bo razporaz w milczeniu głowy unoszą, — natężają słuch i myśl. Ale to bywa jedynie tam, gdzie niema obcych przybyszów, zgiełku i potrzeby podobania się komuś, pochlebiania i innych chytrych wybiegów, gdzie ryk samochodów i turkot dorożek nie płoszy rusałek, pląsających po moczarach leśnych, biesów, kryjących się w starych dziuplach i pod kłodami pokracznych, omszałych wywrotów, a nawet samego djabła zapędza do najtajniejszego uroczyska, co przechowało się w niedostępnym ostępie puszczy Skarbków i Baworowskich. Ponad prądem szumiącym, gdzie rzeka zwęża się raptem, z brzegu na brzeg przerzucają się „beri“ — huculskie mostki wiszące. Jeden z potoków, z lewej strony wpadający do Czeremosza Czarnego, niedaleko za jego ostrym, łukowatym załomem, to — Bystrzec. Kto zliczy, ile się z nim łączy zimnych strug i ruczajów, mknących z Marysza, Gadżyny i wschodnich lesistych uskoków Czarnohory?
Niezbędne to jest, bo ma znaczenie praktyczne; niezbędne też dlatego, aby pod czarnemi dachami w dwa czy trzy „szary“ przechowała się nietknięta tradycja huculska, barwna i bogata, nito kobierce wschodnie, zlekka przyćmiona, ni to gobeliny, nieco już wyblakłe i zwiędłe. Tu tylko zrozumieć można długie rozmyślania Hucuła, szukającego szczęśliwego miejsca dla nowej chaty. Ileż to troski przeżyje gazda, aby dostrzec, gdzie bydło najchętniej kładzie się na wypoczynek, lub gdzie jest „muraszkowyna“ — mrowisko, ale koniecznie na pagórku, na południowe słońce wystawionym, takie to bowiem miejsca dla stałych siedzib najszczęśliwsze są i najpewniejsze. A ileż kłopotów ma cieśla, zanim rozpocznie zawiązywać na złożonych kamieniach pierwsze wieńce przyciesi? Wie od dziadów-pradziadów, że trzeba wpierw z młodego świerka krzyż z nieściętemi na wierzchołku gałęziami ustawić, przystroić wełną i czarownem zielem dobrotliwem, okadzić,
wodą święconą pokropić i pośrodku placu wkopać to drzewko magiczne. Patrzy on i nadsłuchuje, bo wszystko mówi mu, czy szczęśliwie będzie tu gazdował gospodarz mającego stanąć „posedka“. Słucha więc trwożnie, czy nie kracze wrona, nie szczeka pies i nie skrzeczy sroka, zato cieszy się, gdy na kamieniach usiądzie pliszka, zaszczebioce jaskółka, zarży koń, odezwie się poryk wołu, a jeszcze bardziej, gdy łagodny wiatr poruszy cicho trawę i krzaki, rosnące wokół. Tak to, mieszając uczucia chrześcijańskie z pogańskim zabobonem, podtrzymuje cieśla niegasnącą watrę przy budowie i, pomny na setki starodawnych zwyczajów, kładzie i wiąże ściany aż pod strop. W nich będzie płynęło życie rodziny gazdowskiej, dla której poza Bogiem i świętymi patronami istnieją setki innych — większych i mniejszych dobrych i złych bóstw. Przetrwały one w puszczy, górach i wodach i wciąż jeszcze pomagają lub szkodzą Hucułowi od pierwszej chwili narodzin, gdy przylatuje dwunastu sędziów i, siadłszy na oknie izby, wyznacza mu gwiazdę, która świecić mu będzie aż do skonania. Potem „sochtiwna baba“ — znająca wszystkie tajemnice swego zawodu i wprawna w przyjmowaniu i pierwszem oporządzeniu niemowlęcia, odmówi naprędce formułę chrztu świętego, ale bardziej uważać będzie na to, aby ktoś,
Ciągną się i ciągną worynie
wchodząc do izby podczas pierwszej kąpieli, nie urzekł dzieciny, aby wporę i jak należy przyrządzić talizman z czosnku, gliny, węgla i ziemi ze śladu psa, a dopiero wtedy powiesić dziecku krzyżyk na szyi, ale koniecznie... z osiki! Ciągła dręczy ją i położnicę trwoga, aby djablica nie „odmieniła“ noworodka, nie wysuszyła mleka w piersi matki i nie budziła śpiącego drobiazgu. Na wszystkie czarcie szkody istnieją cudowne sposoby — siwa magja wieków ubiegłych — nieraz straszna i ponura. Na grad i ogień, na choroby i smętek, na nienawiść, zemstę i miłość, na epidemję bydła i na ich dochowek, na dzikich ludzi, obrośniętych wełną, co żyją po matecznikach, na „niawki“, duchy leśne, połoninne i wodne, na dusze niechrzczone i na nieboszczyków, zmarłych bez sakramentu, co to straszą i szkodzą juhasom, tak często powtarzającym imię Chrystusa przy pozdrowieniu i w każdym niemal wypadku życia codziennego, — na wszystko znane tu są skuteczne „odczyny“. Wielkanoc i inne święta związano tu z niezliczonemi obyczajami i przesądami pogańskiemi.
Trzechsetletnia chata
Huculska wilja — to „wieczerza tajemna“ i straszna, gdyż przy stole wraz z rodziną gazdy zasiadają cienie jego przodków — tych nawet, którzy z rzymskiemi walczyły legjonami. Wieczerzę tę zawsze z dwunastu dań spożywają Huculi na sianie, czterech ząbkach czosnku i ziarnach pod serwetą, a przed przystąpieniem do stołu wykonują niebywale zawiłe i długotrwające czynności magiczne, aby „zawiązać licho, odpędzić wiedźmę i złe duchy, aby
procesy sądowe pomyślnie wypadły, błyskawica nie dotknęła domu a drapieżny zwierz, choroba, lawina i powódź nie zabrały bydła i pszczół.
Gazda, trzymając w ręku misę z jadłem świątecznem i siekierę, wychodzi na dwór i zaprasza na wieczerzę niewidzialnych czarowników, wilki, niedźwiedzie, lisy, żeby mu nie szkodziły, nawet... burzę prosi do stołu, wreszcie huculska rodzina zanosi modły za dusze tych, którzy niewiadomo gdzie i kiedy wyzionęli ducha, przywaleni ciężkiem drzewem, zbłąkani na upłazach i na „czapaszach“ zaśnieżonych, pochłonięci przez wściekłą kipiel rzek, zabici na drogach nieznanych... Wkońcu kadzidłem „wypędziwszy“ czarta z izby, zasiada gazda z rodziną przy stole wigilijnym. Przy spożywaniu tego, co nawarzyła i napiekła gazdynia, i po skończonej wieczerzy trwają do świtu praktyki magiczne, dziwne okrzyki „Prrra, szkne“, siadanie w milczeniu na ziemi, aby pszczoły szczęśliwie się chowały; wróżby gaździny i dziewuch, zdmuchiwanie miejsca na ławie przed siadaniem, aby nie zgnieść jakiej duszy, niewidzialnie biorącej udział w wieczerzy, która istotnie jest „tajemną“, przepojoną setkami guseł, znaków i przepowiedni, drażniących i podniecających bujną wyobraźnię ludzi Wierchowiny. Na drugi dzień świąt śpieszą Huculi do cerkwi „na zbory“, członkowie bractw cerkiewnych obchodzą po kolędzie najdalsze nawet zagrody parafji, podzieliwszy się na „tabory“ z tancerzami, wymachującymi toporkami, i z jakimś błaznem na koniu; zaglądają do każdej chaty, śpiewając po drodze: „Hoj, wijszło bractwo rano z cerkowci, hoj, daj Boże“! Nowy rok, Jordan, wielki post i wielki tydzień, czterdziestu męczenników — patronów rybaków, Zielone Świątki, św. Jana i Mikołaja, dni św. Jura, Borysa i Hliba — obrońców przed głodem, Kosmy i Damjana — patronów sadowników i drwali — dni, obchodzone przez kościół chrześcijański, są tu głęboko przesiąknięte słowiańskiem i niesłowiańskiem pogaństwem. Dziwne też święto utrzymało się na Huculszczyźnie, zdaje
się, więcej nigdzie nie spotykane. Wielkanoc rachmańska! Huculi obchodzą ten „rachmańskyj wełykdeń“, czcząc jakichś rachmanów starych, bogobojnych mnichów, czy też karzełków, żyjących gdzieś na wschodzie. Uważają ich gazdowie za pośredników pomiędzy Bogiem a ludźmi, a więc „za żywych bogów“ na ziemi — niewątpliwy wpływ Islamu i Buddyzmu, zresztą samo słowo nawet zdradza arabskie niezawodnie pochodzenie. Dzień rachmańskiej Wielkanocy związany jest z wzruszającym obyczajem, przypominającym straszliwe niegdyś najazdy tatarskie i ciężką rękę turecką. W tym dniu bowiem Huculi wrzucają do rzeki skorupy jaj, aby dopłynęły do Stambułu, gdzie żyjący tam potomkowie wziętych niegdyś do niewoli Hucułów nie wiedzą, że minął już dzień Wielkanocy, — największe święto świata chrześcijańskiego. Jak okiem sięgnąć, przez bory, łąki i góry, po płajach i po bezdrożu idą i jadą konno gazdowie i kobiety, obładowane ciężkiemi worami — „besahami“, odziedziczonemi, sądząc z nazwy, po Tatarach. Czemże to je wypchały gazdynie gospodarne? Odświętną odzieżą mężów i swoją, obuwiem, „prykrasami“ i „łyskawkami“, aby po dalekiej i uciążliwej nieraz drodze do cerkwi z dalekiego osiedla móc się przebrać i „pryludnie“ sąsiadom się pokazać. W innych workach wiezie gazdynia święcone, by je pop wodą świętą skropił i wszelkie siły nieczyste odpędził tembardziej, że wiezie nietylko „paskę“ — ozdobne pieczywo dla ludzi, lecz, co jest ważniejsze, — i dla bydła. W jednej połowie besahów ułożyła gazdynia ogromne, rumiane, w kwiaty i wszelkie esy-floresy wypieczone „paski“ z białej mąki, a w drugiej — duży, pięknie pisany „paskewnyk“, napełniony kawałkami ciasta obrzędowego, kiełbasy, słoniny, mięsa, sera, jaj, masła; są tam też barwne „pisanki“ i butelka z wodą, w której gotowały się jajka, bo najskuteczniejszy to lek na choroby oczu. Tamże umieściła Hucułka korzeń chrzanu z liśćmi, czosnek i szczyptę soli. Tak obładowani jadą lub idą do cerkwi. Piękny to widok! Na ciemnem tle boru majaczą białe keptary i gugle kobiet, niby białe skrzydła motyla; przez jasno-zielone młode zarośla i na łąkach migocą czerwone sieraki gazdów i ich czarne kresanie, łyskające blachą lub szeroką opaską z „bajorków“; świecą się toporki i nabijane mosiądzem taszki, pasy, tabiwki, łańcuszki i pochwy noży. Przed ogrodzeniem cerkiewnem umyje się, oczyści i poprzebiera lud chrześcijański pobożny, miłujący Boga, który gazduje sobie gdzieś tak straszliwie daleko i wysoko, że djabeł i jego czeladź rządzą się na ziemi, jak we własnej chacie, ludziom życie zatruwając i obrzydzając; w skupieniu głębokiem wejdzie Hucuł do kościoła, aby bić pokłony ziemne, żegnać się niezliczoną ilość razy i cieszyć się radosną wieścią, od wieków powtarzaną, iż Chrystus zmartwychwstał — aleluja! Po mszy świątecznej wyjdą wszyscy tłumnie na dziedziniec, rozłożą swoje święcone, ustawią rzędami ozdobne
paskewnyki i, słuchając śpiewów liturgicznych, znów troskać się będą, myśląc, czy dobrze tego ranka stąpili na ostrze siekiery, gdyż w „wełykdeń“ żelazo ma siłę osobliwą; czy nie zapomną „odczynić“ czarne moce, bo wiedźmy dziś swawolą złośliwie, żmije budzą się ze snu, „lisowyki“ i wszelkie duchy szaleją, wściekłe i zrozpaczone... Ale któżby zliczył wszystkie obrzędy starodawne, o których muszą pamiętać gazda, gazdynie, łeginie urodziwi i dziewuchy, czujące już, że serce im bić poczyna mocniej, to znów omdlewa w słodkiej, pokornej niemocy... Wszystko to jest przedziwnie stare — starsze od butwiejących po borach świerków, co już z pionów całą wylały żywicę i na próchno rozpadać się jęły i starsze od świętej treści obrazów na szkle malowanych — a tu, gdzie nie słychać sygnału aut i zbyt ostrych głosów ludzi miejskich, ma to urok nieprzeparty, wzrusza i działa na wyobraźnię, ni to opowieść tajemnicza, śpiewana głuchym, rzewnym głosem starca o oczach pełnych łez i skier gorących.