I Sfinks przemówi.../„Romantyczni“, — Rostanda
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Romantyczni“, — Rostanda |
Pochodzenie | I Sfinks przemówi... |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Wydanie | pośmiertne |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Cicho, cichutko, jakby zoddali wypływa muzyka harf, wolno, wolniutko idzie zasłona w górę. Przed widzem nie scena, a gaj, zieleń, powoje, bluszcze i winny liść. Na tle tej zieleni dziewczyna złotowłosa, jak powój biała w swych atłasach i muślinach, na tle tej zieleni chłopak złotowłosy, odziany w aksamit purpurowy, jak mak, osypany srebrem. U ramion dziewczynki igra koronka białej chusteczki, u ramienia chłopaka fruwa biała kokarda. Rzec można: dwa motyle, biały i pąsowy, które usiadły wśród kwiatów z rozwianemi skrzydły. A harfy grają ciągle, aż głos ich drżący niknie, utopiony w głosie tych dwojga młodych. I choć to niby ludzie mówią, widzowi ciągle się zdaje, że słyszy muzykę i powoli daje się rozkołysać, rozmarzyć wielkiemu czarowi, jaki na niego ze sceny wypływa. I tak już jest przez całą sztukę, nic nie wytrąca nas z idealnego nastroju, bo nawet śmiech nie łaskocze nam nerwów, ale uśmiechać się każe. Chwilami — na scenie robi się gwarniej, głośniej... To nic — to jakby wiatr letni zaszumiał gałęziami akacji i strząsnął trochę białego, wonnego kwiecia. Cały wieczór mija w szlachetnem, czystem upojeniu. A gdy przed rampę wychodzi pięć laleczek, trzymających się za ręce, a poza niemi rozciąga się ciemny, czerwony aksamit i oni stoją jak rzędem śliczni i mili, a na nich powoli z góry opuszcza się zasłona — to żal chwyta widza. Jakto? więc już?... więc za chwilę znikną i ten biały powój — Sylwetta, ten purpurowy motyl — Percinett i ta zielona papużka — Pasquinot i ten bronzowy chrabąszcz — Bergamin i ten najbarwniejszy, najbardziej błyszczący ze wszystkich rajski ptak — Straffar.
A oni mówią ciągle przy dźwiękach menueta, oddając sobie wiersze, jak wiązanki kwiatów, nieruchomo, bez gestów, splatają całą girlandę przecudownych słów, w które jak brylanty wrzucają chwilami jakieś rzewne, do serca przemawiające myśli. A w dole — pod ich stopami gra znów harfa i tak znikają nam z przed oczu, znikają tylko z przed oczu, bo w duszy będą już zawsze i w sercu będą zawsze i w wyobraźni pozostaną wiązanką kwiatów, na tle purpurowej zasłony, kwiatów, które mówią, które dyszą całą wonią poezji, czarem słów — tych pięcioro: Sylwetta‑powój, Percinett‑motyl, Pasquinot‑papuźka, Bergamin‑chrząszczyk i Straffar złoty, rajski ptak.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Treść?... Akcja?... To mniejsza. Rostand, gdy pisał „Romantycznych“, o akcję nie dbał. Bauville jest jego ojcem chrzestnym. Bauville, Leconte de l’Isle, Sully Prudhomrne. Jak oni, ci Parnasjanie, Rostand w każdej rzeczy znajdzie pretekst do zrobienia pięknych wierszy. On sam mówi: „Ot, kapelusz na krześle, można z tego zrobić rzecz piękną, albo komiczną. trzeba tylko umieć to powiedzieć!“ I Rostand umie właśnie powiedzieć tak, ze wzruszy i zabawi. Za wzór obrawszy Szekspira, miesza komizm z tragizmem. Nie Szekspira... źle mówię. On obiera życie za wzór i z niego wyciąga to, co się daje.
Mamy poezję w sobie — oto główna myśl „Romantycznych”. I dobywszy z dwóch serc młodych a zakochanych, taką strunę poezji, rozpiął ją Rostand na srebrnej harfie swej formy i wygrał na niej cały poemat. Nie zatroszczył się, że bardzo pogmatwał ów romantyzm, kazał Percinettowi i Sylwecie żyć przy końcu osiemnastego wieku i czytać Szekspira, który wszedł w modę i był tłumaczony we Francji (De Vigny: „Otello“, „Kupiec wenecki“, Emil Deschamps: „Romeo i Julja“ 1828 roku) dopiero przez romantyków w jakie pięćdziesiąt lat później.
Zresztą, ani Sylwetta ani Percinett nie są — romantyczni. To błędne. Oni są... romansowi, żadni przygód, jakie są w romansach. I raczej należało im dać do czytania ów romans pasterski d’Urfego, ową Astreę, uczącą czułego kochania i pokonywania przeciwności — lub jakąś powieść pani de la Fayette, albo panny de Scudery — bo stan ich wyobraźni — tylko takie dzieła mogły doprowadzić do owej chorobliwej romansowości. Te dzieci czytały romanse z przed stu lat, musiały je znaleźć w bibijoteczkach swych ojców, może w jakimś lamusie, a bardzo stare były te książki, cały wiek przeleżały i dopiero znudzone samotnością dzieciaki na światło je wyciągnęły. Znużone samotnością, a może zniechęcone brakiem polotu bohaterskiego w powieściach z tego osiemnastego wieku, w którym królowała powieść obyczajowa, dowcipna, śmiała (Le Sage, Marivaux).
Jeden może Bernardin de Saint Pierre znalazł łaskę w ich oczach ze swym Pawłem i Wirginią — jeden Chenier przemówił do nich poezją czystą i piękna, lecz nie był to awanturniczny romans, którego pragnęły ich serca. Wśród powojów i bluszczów zrodziły się w nich pragnienia niezwykłości, a nie romantyzmu. W Percinecie niema śladu Renego Chateaubrianda, niema śladu owej choroby wieku, melancholii czczej i bezbarwnej, pochodzącej od Rousseau, a rozwiniętej przez Goethego. Percinett nie jest owym chorym „Adolfem“ — on wie, czego pragnie, chce przygód i zdrów jest, a właśnie to zdrowie pędzi go w świat za przygodami i wrażeniami. Więc nie „Romantyczni“, a raczej „Romansowi“. I będziemy wtedy mieli dobrze postawioną rzecz całą, która tylko przez błędne przetłómaczenie tytułu trochę bałamuci widza.
Romantyczności niema w bohaterach, niema w formie. Bo Rostand cyzeluje, rzeźbi, przechodzi niemal swych mistrzów, z których się wywodzi. Nie jest to jednak Mallarmé, który pisze jedynie dla dźwięków. Rostand stoi na pograniczu parnasistów i harmonistów. Jest bardzo indywidualny — jest sobą, jest inny i dlatego jest wielki. Dlatego widz wobec sztuki Rostanda czuje, że to jest coś innego, coś niezwykłego, coś wielkiego. „Romantyczni“ są napisani nierówno. Akt pierwszy stanowi całość i jako taka całość był grany w komedii francuskiej, podczas pożegnalnego przedstawienia panny Reichenberg. Potem kazano Rostandowi poprawić, dorobić — grano tę rzecz w trzech aktach. I tu właśnie może tkwi przyczyna nierówności dzieła. Nie można kazać poecie przerabiać swego dzieła.
Stąd akt drugi słabszy, lecz w trzecim Rostand odzyskuje swoje skrzydła i porywa niemi, a czarem swych wierszy pieści, czaruje, kołysze.
Du Fillet mówi, że dziesięciu poetów może napisać „Romantycznych“, a tylko Rostand „Samarytankę“. Widziałam „Samarytankę“ i równa ona jest „Romantycznym“, więc tylko Rostand może napisać takie zjawiskowe dzieło. To nie pióropusz Bergeraca, ale, jak wyżej powiedziałam, to cała wiązanka mówiących kwiatów. Te kwiaty wyznają system Azaisa, marzyciela więcej, niż filozofa, autora: „Kompensacji ludzkich istnień“. I oto treść jego doktryny. „Każdy człowiek w życiu musi mieć równą dozę szczęścia i nieszczęścia...“ Więc poetyczne kwiaty, owiane blaskiem słonecznym, nudzą się wiecznym lazurem, pragną burzy i gromów. Nadchodzi burza, kwiaty gną się ku ziemi, drżą, tulą listki kielichów, powój‑Sylwetta płacze srebrną rosą, motyl‑Percinett traci purpurę swych skrzydeł. Lecz oto burza minęła, lazur znów zajaśniał i tych dwoje drogich, miłych dzieci wraca do życia, a z serc swoich snują struny poezji, które Rostand na swej srebrnej harfie rozpina i na których gra piosenkę do „białej szaty“ złotowłosej dziewczynki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Śliczny to był wieczór, śliczny, jak ów, gdy na scenie był biało odziany staruszek Jowialski i zadzierzgał nić sympatii pomiędzy publicznością a tą sceną. Nic nie psuło harmonji. Grano „Romantycznych“ znakomicie i tak, jak stali wszyscy pięcioro na tle czerwonego aksamitu, byli bez zarzutu, byli owymi kwiatami, pełnymi uroku i wdzięku. Więc pierwsza stoi papużka zielona, trochę skąpa, lubiąca tabakę i tulipany, skrzekliwa a nieszkodliwa i śmieszna swą złością. To Pasquinot‑Wysocki. P. Wysocki jest bardzo inteligentnym artystą, gra tak umiarkowanie, że woli niedociągać, niż przegrać i w roli Pasquinota ta inteligencja, ta umiejętność i znajomość zasad poezji uwidoczniła się najlepiej. Mówił wiersz rozumnie i jasno. Lecz kto sprawił niespodziankę publiczności i krytyce, to panna Michnowska. W roli Sylwetty, panna Michnowska najzupełniej sprostała zadaniu. A jest to chyba największa pochwała, jaką można artystce oddać. Była egzaltowaną, a nie przesadzoną, była sentymentalną a szczerą. I pogodzić tak dwa zdaje się sprzeczne uczucia, może tylko duży talent i instynkt. Przytem głos prawdziwie srebrny, szlachetny wdzięk, bez cienia minoderji, ta jakaś gracja dziewczęca, trochę nieśmiała a bardzo ładna, to dało całość pełna wiosennego uroku.
Ubrana gustownie, zgrabnie — była Sylwettą, była tą poezją, tem zjawiskiem, wyrosłem wśród kwiatów i cieszyć się trzeba, że wzrasta jeden talent więcej i to talent szlachetnie pojmujący sztukę, bo gdy panna Michnowska jest na scenie, czuje się, że ta młoda artystka szanuje scenę, swój zawód i rozumie swoje powołanie. Pomiędzy Sylwettą i Percinettem widnieje barwna postać „poczciwego zbója“. I takim jest Roman. W jego zbirostwie jest jakiś dobroduszny podkład, który Rostand mieć pragnie, a Roman z przedziwną intuicją zaznacza. Roman gra szeroko, a mimo to nie jaskrawo. Maluje swego Strafforella jasnemi barwami, a przecież nie bije w oczy — podporządkowując swe efekta do ogólnego tonu. P. Tarasiewicz to dziwny artysta. Nigdy nie wpada odrazu w ton roli. I tak Percinett w pierwszej scenie zdawał się drwić z romansowości Sylwetty. Potem dopiero wpadł w ów ton i już utrzymał się w nim do końca. Mówił wiersz bardzo pięknie, tylko trochę zimno — w ostatnim akcie zaś był doskonałym. Strofy do sukienki Sylwetty były nie mówione, a raczej śpiewane tak harmonijnie, tak ślicznie je Tarasiewicz głosem wymodulował.
Percinett nie wymaga od artysty wnikania w głąb postaci. Trzeba, ażeby artysta był młody i dał się porwać poetyczności dzieła. P. Tarasiewicz wypełnił i jeden i drugi warunek. Cyzelował wiersz, głos ma piękny, dlatego uczynił wrażenie.
Zakończa owych „pięcioro“ pan Solski w roli Bergamina. To pendant do Pasquinota. I tu inteligencja artystyczna pana Solskiego — jego wielka miara i szlachetny styl, stworzyły sympatyczną postać staruszka, który jest poetą nawet o zmierzchu życia i to poetą wieczystym, nieśmiertelnym, jak dusza ludzka, jak to lepsze, piękniejsze ja nasze, które wczoraj w sali teatralnej odżyło.
Bo wieczór wczorajszy dowiódł jasno, jaką duszą jest dusza lwowskiej publiczności. Nie dano im operetki, dano im operę i czysty brylant poezji. Przyszli, mimo cen wygórowanych — przyszli tak chętnie i cieszyli się — rozumieli, zachwycali, poili tym krystalicznym dźwiękiem wierszy, jaki ze sceny płynął.
Wdzięczność należy się dyrekcjci za taki wieczór wdzięczność i uznanie i gdy więcej będzie takich wieczorów, gmach nowego teatru stanie się sercom Lwowian drogi i miły. Chodzić będą, jak do czystej krynicy piękna i powracać chętnie.
Wczoraj, gdy zapadła zasłona na czarujące sceniczne wizje, gdy umilkły głosy tych „pięciorga“, gdy menuet rozwiał się w powietrzu — publiczność z żalem powstała z miejsc i skierowała się ku wyjściu, bo publiczność lwowska jest muzykalna i... romantyczna.