Inteligencja kwiatów/Bogowie wojny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Bogowie wojny
Pochodzenie Inteligencja kwiatów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Les Dieux de la Guerre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




BOGOWIE WOJNY.




Wojna była zawsze dla umysłów ludzkich tematem pociągającym, nieustannie też wraca na porządek dzienny. Nie schodzi zeń niestety, bowiem cała masa wysiłków naszych i niezliczone wynalazki mają ją za cel główny, tak, iż wojna staje się czemś w rodzaju szatańskiego zwierciadła, w którem odbija się nawspak i odwrotnie cały postęp cywilizacji.
Zamierzam tutaj podjąć jeno punkt jeden, chcę stwierdzić ponownie, że w miarę jak zdobywamy coś nie coś na nieznanych nam potęgach życia, jednocześnie tracimy bez porównania więcej na rzecz tychże samych potęg nieznanych. Zaledwo dostrzegliśmy jakieś światełko pośród ćmy, kędy śpi niezgłębiona przyroda, zaledwośmy dostali w ręce nową jakąś energję, stajemy się niezwłocznie jej ofiarami, a niemal zawsze jej niewolnikami. Mniemając, że zdobywamy wolność, wyzwalamy, rzecby można, z więzów straszliwego wroga. Coprawda, w pewnym czasie nieprzyjaciele ci dają się opanować i oddają nam usługi, bez których obejśćby się nam już trudno było. Ale zaledwo któryś z nich ugiął karku pod jarzmo, natychmiast naprowadza nas na ślad przeciwnika dużo groźniejszego jeszcze, a los nasz staje się coraz to bardziej zaszczytny i coraz niepewniejszy. Pośród owych wrogów są jednak, jak sądzę, wrogowie zgoła niepokonalni. Może być, że oporność ich polega na sprytniejszem wykorzystywaniu złych instynktów naszego serca, w każdym jednak razie opóźniają o całe wieki rezultaty zdobyczy naszego rozumu.

*

Tak się dzieje z większością wynalazków służących celom wojny. Widzieliśmy to w ostatnich, monstrualnych konfliktach. Po raz pierwszy to od zaczątków dziejów ludzkich na polach bitew prześcigneły o wiele człowieka potęgi zgoła nowe, dojrzałe do czynu, wynurzone z wiekowych cieniów prób przygotowawczych. Aż do czasu wojen ostatnich ukazywały się jeno w połowie, działały zdala i trzymały się na uboczu. Wahały się wystąpić samoistnie, związek istniał jeszcze pomiędzy ich niezwykłą działalnością a czynami rąk naszych. Strzał karabinu nie przekraczał przestrzeni dostrzegalnej okiem, destrukcyjna energja największej armaty i siła wybuchowej materji zachowała pewną proporcję do sił człowieka. Dzisiaj potęgi te prześcignęły nas niesłychanie, musieliśmy abdykować, skończyło się władztwo nasze i oto niby raby pokorne staliśmy się niewolnikami potęg straszliwych i zagadkowych, któreśmy śmieli wzywać sobie ku pomocy.

*

Od najdawniejszych, coprawda, czasów był udział w bitwach samego człowieka najmniej ważnym i najmniejszym. Już za Homera bóstwa Olimpu wraz z śmiertelnymi stawały do walki na równiach Troi i napoły jeno widzialne, osnute srebrzystą mgłą, kierowały skutecznie zapasami, chroniły, lub porażały strachem bohaterów. Były to jednak bóstwa jeszcze niezbyt potężne, niezbyt tajemnicze. Interwencja ich wydawała się nadludzka, ale odzwierciadlała psychologję człowieka. Zaziemskość ich tajemnic wkraczała w ciasną orbitę ziemi. Wyłaniały się z nieba naszej świadomości, miały nasze namiętności, podległe były naszym niedolom, snuły nasze myśli nieco wyższe jeno, dostojniejsze i czystsze. Potem, w miarę posuwania się człowieka w czasie, w miarę jak wynurza się z złudy i nabiera coraz to większej świadomości, świat jego rozsłania się, zwiększa, a bogowie rosną, dostojnieją, ale oddalają się zarazem. Stają się bardziej mgliści, a jednocześnie potęga ich wzrasta. Fala niepoznawalności wzbiera w miarę wzrostu poznania i zdolności mierzenia i zalewa terytorjum świata. Armje organizują się i rosną, broń się udoskonala, wiedza rozkwita i niewoli siły przyrody, a losy bitew wymykają się jednocześnie z rąk wodza i zaczyna władać kompleks praw nieodgadnionych, zwanych szczęściem, przypadkiem lub przeznaczeniem.
Zwróćmy uwagę na piękny obraz bitwy pod Borodino, lub Moskwą w dziełach Tołstoja, w których wyczuwamy niezaprzeczalną autentyczność opisu. Są to typowe bitwy okresu cesarstwa. Obaj wodzowie, Kutuzow i Napoleon są tak oddaleni od frontu, że dostrzegają drobne zaledwo i małoznaczne epizody, a nie wiedzą niemal nic o całokształcie działań bojowych. Kutuzow, z iście słowiańskim fatalizmem, ma świadomość „siły faktów“. Wysoki, jednooki, zaspany wiecznie, rozparty na ławce, pokrytej. dywanem, stojącej pod jakąś chałupą, czeka wyników sprawy i nie daje rozkazów, godząc się lub nie godząc jeno na to, co mu doradzają inni. Natomiast Napoleonowi zdaje się, że kieruje tem, czego zgoła nie widzi. W przeddzień bitwy wieczorem dyktował rozporządzenia i dawał rozkazy, z których żaden, skutkiem tej właśnie „siły faktów“, której zaufał Kutuzow, wykonanym zostać nie mógł. Mimo to, wierny fantastycznemu planowi, obalonemu zupełnie przez rzeczywistość, sądzi, że kieruje bitwą, a w samej rzeczy, spóźniając się ciągle, spełnia jeno rozkazy losu i powoduje się wolą, ową siłą wyższą, której ulegają wszędzie jego marszałkowie oszaleli i przerażeni. A bitwa płynie łożyskiem, wykreślonem przez naturę, niby rzeka niebaczna na krzyki ludzi zebranych na brzegu.

*

Napoleon jest mimo wszystko jedynym z pośród wodzów czasów nowszych, podtrzymującym pozory kierownictwa indywidualnego i człowieczego. Nieznane moce władające wojskami jego wyłaniały się dopiero na świat, były, rzec można, w wieku dziecięcym. Cóżby uczynił dzisiaj? Czyż mógłby się zdobyć na setną bodaj cząstkę dawnego wpływu na los bitwy? Dzisiaj dzieci tajemnicy urosły i stały się bogami nowymi, które naciskają na szeregi nasze, rozbijają w puch oddziały, łamią fronty, zdobywają fortece i zatapiają okręty. Nie posiadają już ludzkiej postaci, wynurzają się z przedstworzennego chaosu, a ojczyzna ich dalszą jest bez porównania od osiedla poprzedników. Potęga ich, prawa, zamiary, wszystko to tkwi poza kręgiem naszego życia, po drugiej stronie sfery poznania, w świecie zupełnie obcym, wrogim przeznaczeniom naszego gatunku, w prymitywnym bezkształcie martwej natury. Tym to właśnie nieznajomym, ślepym i straszliwym, z któremi nie mamy nic wspólnego, powodującym się impulsami i rozkazami równie niepojętemi jak rozkazy, których słuchają ciała niebieskie, żyjące w przepastnych dalach, tym nieprzeniknionym i przepotężnym energjom oddaliśmy dziś prawo kreślenia dróg w przyszłość, która to funkcja była dotąd zarezerwowana wyłącznie i jedynie dla nas samych, przedstawicieli tej najwyższej do dziś formy bytu, jaka zjawiła się na ziemi. Tym to, nie dającym się sklasyfikować, potworom oddaliśmy boskie niemal prawo tworzenia nadbudowy gmachu rozumu naszego i władania dobrem i złem.

*

Jakimże to potęgom wydaliśmy w ręce swoiste przywileje swoje? Marzy mi się czasem człowiek, jeden z pośród nas, obdarzony spojrzeniem ogarniającem wszystkie zjawy żywe wokół nas bytujące, wszystko co zaludnia świetliste przestworza, po których ślizgają się oczy, z pozoru przejrzyste i puste, podobnie jak ślepiec mniemałby (gdyby mu inne zmysły nie umożliwiały poprawki sądu), że pustą jest ciemń, otulająca go zewsząd. Wyobraźmy sobie, że przenika on powierzchnię owej sfery kryształowej, gdzie żyjemy, odzwierciedlającej zawsze i ciągle jeno własne oblicza nasze, nasze gesty i nasze myśli. Wyobraźmy sobie, że nadejdzie dzień, w którym poprzez wszystkie więżące nas pozory dosięgniemy wreszcie zasadniczej rzeczywistości, i że to coś, co niewidzialnie z wszech stron nas obejmuje, pognębia, pobudza, pędzi i powstrzymuje, rozsłoni się pewnego dnia, ukazując rzeczy ogromne, ohydne, niepojęte, będące kształtem ukrytych w przestrzeni zjawisk i praw natury, których jesteśmy jeno zabawką, kruchą i marną.
Nie sądźmy, że jest to jeno marzenie poety. Przeciwnie, teraz właśnie, kiedy nam się wydaje, że prawa owe nie posiadają ni formy ni oblicza, teraz właśnie, kiedy zapominamy tak łatwo o ich wszechpotężnej, nieustannej obecności, teraz snujemy nikłe marzenie człowieczej złudy. Zbudziwszy się z owego snu, wstąpilibyśmy w żywot wiekuisty, w bytowanie bez granic, w przeczyste wody źródła życia. Jakże druzgocącą byłaby rewelacja taka, jakże przeraźnym widok? Zaprawdę, obezwładniłby i poraził wszelką energję człowieka piorunami strachu, ciskanemi z głębi nicości! Spójrzmy na przykład, wzięty z pośród wielu złudnych triumfów naszego. zaślepienia, spójrzmy na dwie floty, sposobiące się do bitwy.
Garstka kilku tysięcy ludzi, równie niedostrzegalna i bezsilna w porównaniu z rzeczywistemi, zbudzonemi do działania potęgami, jak kupka mrówek w dziewiczym lesie, kilka tysięcy tych ludzi oddaje się złudzie, że zdoła zniewolić i zużytkować dla celów idei zgoła obcej wszechświatowi najniewymierniejsze i najniebezpieczniejsze z praw natury. Spróbujmy nadać każdemu z tych praw wygląd i postać proporcjonalną do jego potęgi i funkcji. Nie chcąc potknąć się na początku samym o niepodobieństwo i o niewyobrażalność, pomińmy, jeśli nas strach zbiera, największe z pośród nich, naprzykład prawo ciążenia powszechnego, któremu posłuszne być muszą zarówno okręty niesione falami morza jak też ziemia dźwigająca to morze, a wreszcie planety utrzymujące w równowadze ziemię. Chcąc ziścić założenie nasze, musielibyśmy sięgnąć po składowe elementy tak daleko, w taką pustać, w taki bezkres, w tak niesięgalną przestrzeń planetarną, że nie starczyłoby wszechświata dla stworzenia realnej maski tego prawa, ni marzenie żadne nie byłoby w stanie nadać mu prawdopodobnej postaci.

*

Bierzmy się tedy zrazu do najbardziej ograniczonych praw, o ile posiadają one wogóle szranki, do najbliższych, o ile wogóle być nam bliskie mogą. Ograniczmy się do siły opanowanej rzekomo przez statki bojowe, zamkniętej w ich łonie, posłusznej córce człowieka i wykonawczyni jego woli. Jakież potworne oblicze nadamy, jakimże gigantycznym wyposażymy kształtem tę rzecz, o której mówić chcemy, mianowicie siłę materjału wybuchowego, owo bóstwo nowe i potężne, które zdetronizowało w świątyni wojny wszystkie bóstwa bitewne czasów dawnych? Skądże to, z jakich głębin, z jakich zawrotnych przepaści wyłonił się ten demon, nie znający dotychczas światła słonecznego? Do jakiej go zaliczyć familji terrorów, do jakiej grupy tajemnic nieogarniętych, jawiących się nagle? Melinit, dynamit, panklastyt, kordit, roburyt, liddyt, balistyt... Oto widziadła potworne, wobec których stary, czarny proch, będący postrachem ojców naszych i piorun, reasumujący starożytnym najtragiczniejszy przejaw boskiego gniewu — wydają się poprostu kumoszkami gadatliwemi wprawdzie, skłonnemi do bicia po twarzy, ale dobrotliwemi niemal i poprostu traktującemi nas po macierzyńsku. Nikt pobieżnie nawet nie zbadał niezliczonych tajemnic potworów owych, a natury ich istotnej nie zna ani chemik, który je tworzył i usypia, ani artylerzysta, który je budzi do czynu. Nikt nie wie czem są właściwie, skąd pochodzą, jaką jest ich dusza, jakim ulegają podnietom i nieobliczalnym kaprysom, oraz jakim są momentalnie posłuszne prawom. Czyżby to była rewolta rzeczy od przedwiecza trzymanej na uwięzi, piorunowa transfiguracja śmierci, straszliwy wybuch radości, który wstrząsa nicością, erupcja nienawiści lub szał wesela? Czyż jest to forma życia nowego, tak płomiennego, że w jednej sekundzie zużywa to, co zgromadziła cierpliwość dwudziestu wieków? Czyż jest to błysk tajemnicy światów, przedzierający się szczeliną groty milczenia, która ją ukrywa? Czyż to zuchwała pożyczka wzięta z rezerwy energji, utrzymującej glob nasz w przestrzeni? Czyż zbiera się w sobie na moment, by uczynić skok w przyszłość w kierunku nowych przeznaczeń, to wszystko co się sposobi dopiero, wypracowuje, gromadzi i akumuluje pod osłoną skał, mórz i gór? Czyż jest to dusza, czy materja, czy może inny, trzeci, nienazwany jeszcze stan życia? Skądże biorą rozmach niszczycielski, gdzie opierają koniec dźwigni, wyłamującej olbrzymie dziury w globie, i gdzie jest punkt wyjścia owej energji, któraby przeniknąć mogła ponad gwiazdy, gdzie rządzi wola ich matki, ziemi?

Uczony na wszystkie te pytania odpowiada poprostu, że siła materji wybuchowej jest wynikiem nagłego wytworzenia się wielkiej ilości prężnych gazów, w przestrzeni zbyt małej, by je pomieścić, znajdujących się pod ciśnieniem atmosferycznem. Uczony przekonany jest oczywiście, że tłumaczenie to wszystko wyjaśnia i starczy najzupełniej. My jednak zapuszczamy się na dno prawdy i wiemy już teraz, jak zazwyczaj, co o tem wszystkiem sądzić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Franciszek Mirandola.