Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII Cały tekst |
Indeks stron |
A teraz wrócimy na ulicę de la Plâtrière, dotąd pan de Sartines miał wysłać jednego ze swoich najzręczniejszych agentów.
Gilbert, słaby i nieprzytomny, spoczywał na materacu Teresy; wokoło niego krzątali się Rousseau z żoną i kilkoma sąsiadami, przyglądającymi się tej małej próbce wczorajszej katastrofy.
Gilbert otworzył oczy. Zdawało mu się widać, że jest na placu, bo ciekawie patrzył przed siebie.
W rysach jego, najprzód odmalował się wielki niepokój, potem wielka radość, potem smutek głęboki i ten pozostał już na jego twarzy.
— Czy cierpisz? — zapytał Rousseau, z czułością biorąc go za rękę.
— I któż to mnie uratował? Kto myślał o mnie biednem, samotnem stworzeniu?
— Uratowało cię to, że znaleziono cię, żywym jeszcze, między trupami, a myślał o tobie ten, który nie zapomina o nikim.
— Zawsze jednak to głupota leźć w taki tłum! — mruczała pod nosem Teresa.
Sąsiedzi powtórzyli po niej:
— Tak, to wielka głupota!
— Nie jest niedorzecznością iść tam, gdzie nie grozi wyraźne niebezpieczeństwo, a tego przecież nikt się nie spodziewa, gdy idzie patrzyć na sztuczne ognie. W takim razie, gdy zdarzy się niebezpieczeństwo i ugodzi, nie jest się niedorzecznym, ale nieszczęśliwym; wszak to samo mogło się i nam wydarzyć.
Gilbert, poznawszy, że się znajduje w pokoju pana Rousseau, chciał coś powiedzieć.
Ale, zamiast głosu, krew rzuciła mu się nosem i ustami, stracił na nowo przytomność.
Rousseau, uprzedzony przez Marat’a, że to mogło nastąpić, nie przestraszył się wcale tym razem; w przewidywaniu, że tak będzie, przyniósłszy go do domu, zamiast położyć do łóżka, umieścić kazał na materacu.
— Teraz — rzekł do Teresy — będziemy mogli położyć do łóżka tego chłopca.
— Gdzie?
— Tu, na mojem łóżku.
Gilbert usłyszał te słowa; nadzwyczajne osłabienie nie pozwalało mu przemówić zaraz, po chwili dopiero rzekł:
— Nie, nie tu, na górę!
— Chcesz wrócić do swojej izdebki?
— Tak, tak, proszę o to.
Rousseau, posuwający do przesady tkliwość, zrozumiał zapewne myśl Gilberta, gdyż rzekł do niego łagodnie:
— Dobrze, dobrze, moje dziecko, przeniesiemy cię zaraz na górę. Boi się, aby nam tu nie zawadzał, poczciwy chłopczyna, — dodał, zwracając się do Teresy.
Odniesiono tedy Gilberta na strych i ułożono, jak się dało najwygodniej.
Około południa przyszedł Rousseau i usiadł przy chorym; ten, wypocząwszy trochę, słabym głosem opowiadał mu szczegóły katastrofy.
Zamilczał jednak, co go pociągnęło na plac, składał wszystko na zwykłą ciekawość.
Rousseau ze swej strony nie podejrzewał go o nic innego, nie wspomniał ani słowa o Filipie i kawałku białej sukni, znalezionym w jego ręku.
Ale choć obydwaj pomijali przedmioty najważniejsze, rozmowa jednak żywo ich zajmowała.
Wtem głos Teresy dał się słyszeć na schodach.
— Jakóbie! Jakóbie! — wołała.
— Czego tam chcesz ode mnie? — odezwał się Rousseau.
— Może to jaki książę przychodzi dowiedzieć się o moje zdrowie! — z bladym uśmiechem powiedział Gilbert.
— Jakóbie, zejdźże prędzej, pan Jussieu, dowiedziawszy się, że cię wczoraj widziano na placu, przyszedł zapytać, czy ci się tam co złego nie przytrafiło.
— Poczciwy Jussieu! tak jak wszyscy ludzie, których wrodzona skłonność ciągnie do badania natury, ma serce tkliwe i zdolne do przyjaźni. Leż spokojnie, nie ruszaj się mój chłopcze, niebawem wrócę do ciebie. — Rousseau wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, młody chłopiec wstał i, wlokąc się powoli, podszedł do okna, aby spojrzeć co się działo w pokoju Andrei, ale, gdy z trudnością — dostał się na stołek, zaszumiało mu w uszach, krew rzuciła mu się ustami i ciężko upadł na podłogę.
W tejże chwili właśnie Rousseau otwierał drzwi izdebki, prowadząc z sobą swego przyjaciela, pana Jussieu.
— Przyszliśmy cię odwiedzić, Gilbercie! Ale gdzież on się podział? Wstał widać?
Wtem spostrzegł otwarte okienko i Gilberta leżącego na ziemi. Już miał go zburczeć po przyjacielsku, gdy Gilbert, zbierając wszystkie siły, rzekł:
— Brak mi było powietrza.
Niepodobna było się gniewać, cierpienie wyryte było na bladej twarzy młodzieńca.
— W istocie jest tu bardzo gorąco i duszno; pokaż-no mi twój puls, przyjacielu. Ja także jestem doktorem.
— I lepszym może od wielu innych — rzekł Rousseau gdyż, lecząc ciało, nie zapominasz o duszy.
— Zbyt wielki to dla mnie zaszczyt, panie!... rzekł Gilbert, starając się ukryć w łóżku przed wzrokiem doktora.
— Pan Jussieu sam ofiarował się ze swoją przysługą — mówił Rousseau. — Co mówisz o stanie piersi tego chłopca, doktorze?
Znakomity anatomista dotykał kości i opukiwał starannie chorego.
— Nic niema złamanego! Ale powiedz mi, mój przyjacielu, któż to ściskał cię tak silnie?
— Zapewne śmierć, panie, — odpowiedział Gilbert.
Rousseau, zdziwiony, popatrzył na młodego człowieka.
— Tak, jesteś zgnieciony i zmęczony, mój chłopcze; trzeba ci spokoju, wypoczynku, a wszystko przejdzie niedługo.
— Tylko nie mówmy o wypoczynku, nato nie mam czasu... — mówił Gilbert, patrząc na pana Rousseau.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Jussieu.
— Gilbert jest pilnym pracownikiem — odrzekł Rousseau.
— Tak, ale któż mówi o pracy, w takim stanie?
— Ten, kto z pracy żyć musi, nie może wypoczywać.
— Jeść niewiele będziesz, a ziółka nie będą drogo kosztowały.
— Choćby najmniej kosztowały, jałmużny przyjąć nie mogę.
— Oszalałeś, Gilbercie! dumę posuwasz do przesady. A ja ci mówię, że będziesz musiał zastosować się do przepisów doktora. Wyobraź pan sobie, że błagał o to, abym nie wzywał nikogo.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mnie na najmniejszy narażać wydatek. Jest strasznie dumny.
— Ale, przyjacielu — rzekł Jussieu, z przyjemnością wpatrując się w piękne, pełne wyrazu rysy młodzieńca — pomimo największej odwagi i dumy, niepodobna jest robić tego, na co nam brak siły. Czyż możesz myśleć o jakiejś pracy wtedy, gdy jesteś tak osłabiony, że upadasz, chcąc okno otworzyć?
— To prawda — rzekł Gilbert — czuję, że jestem bardzo osłabiony.
— A więc wypoczywaj, potrzeba ci najbardziej moralnego spokoju, zresztą masz szczęście być gościem człowieka, z którym wszyscy liczyć się muszą, prócz tego kto u niego mieszka.
Rousseau, zadowolony ze słów, pełnych delikatności, w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Zresztą teraz staniesz się przedmiotem starań ojcowskich króla i książąt.
— Kto? ja? — zawołał Gilbert.
— Tak jest, ty, przyjacielu, który jesteś jedną z ofiar tego nieszczęśliwego wypadku. Delfin wpadł w zupełną rozpacz, gdy się o tem dowiedział; żona jego, która miała jechać do Marly, pozostaje w Trianon, aby być bliżej i w pogotowiu niesienia pomocy nieszczęśliwym.
— Doprawdy? — rzekł Rousseau.
— Tak jest, a teraz wszyscy mówią o liście, napisanym przez delfina do pana de Sartines.
— Nie słyszałem o tem.
— Oto jak się rzecz miała: Delfin pobiera miesięcznie dwa tysiące skudów. Dziś spóźniał się posłaniec z pieniędzmi; delfin pytał o niego kilkakrotnie; przybył nakoniec i oddał je księciu, który natychmiast odesłał je panu de Sartines z poleceniem, ażeby je użył na wsparcie dla nieszczęśliwych. Czytałem to przed chwilą.
— Widziałeś się pan dziś z panem de Sartines? — rzekł Rousseau, mierząc podejrzliwym wzrokiem swojego gościa.
— Tak, tylko co wyszedłem od niego, obiecał mi dać nasion — mówił trochę pomieszany Jussieu — arcyksiężniczka tedy pozostaje w Wersalu, gdzie zajęta jest pilnowaniem swoich chorych i rannych.
— Swoich chorych i rannych? — zapytał zdziwiony Rousseau.
— Tak jest — odpowiedział Jussieu — tym razem nie sam lud ucierpiał; wiele osób między szlachtą zostało w tej katastrofie poranionych, a nawet pozabijanych.
Gilbert słuchał chciwie i z natężoną uwagą.
Zdawało mu się, że lada chwila dowie się czegoś o pannie de Taverney; nadzieja zawiodła go tym razem.
Jussieu powstał i zaczął się żegnać.
— Więc już skończona porada lekarska? — zapytał Rousseau.
— Jak na teraz nauka nic innego przepisać mu nie może, tylko spokój, wypoczynek, trochę ruchu, powietrze leśne. Ale... omal nie zapomniałem...
— O czem?
— Czy nie zechciałbyś mi towarzyszyć w niedzielę, w stronę Marly, chciałbym zbadać roślinność tego lasu. Nasz chory pewno będzie dość silny, aby ci towarzyszyć, zabierz go z sobą, będzie to bardzo dobre dla niego.
— Tak daleko?
— Zajadę po was... dojedziemy gościńcem książęcym do Luciennes, a stamtąd do Marly; wysiądziemy w lesie, my będziemy zbierali rośliny a chory napełni tymczasem płuca świeżem powietrzem leśnem.
— Jesteś pan pełen dobroci i uprzejmości! — rzekł Rousseau, bardzo zadowolony z projektu.
— Ależ pozwól, panie Rousseau, ja mam w tem także własny interes; wiem, że pan posiadasz już pewną klasyfikację mchów, a ja jeszcze dotąd postępuję na ślepo; będziesz pan moim przewodnikiem.
— O! — rzekł Rousseau, okazując więcej zadowolenia, niżby sobie życzył.
— W lesie przygotują nam skromne śniadanie, będziemy mieli powietrze, cień, prześliczne kwiaty. Mogę liczyć na pewno?
— Na pewno, panie! cieszę się już naprzód na tę przyjemność — mówił Rousseau uradowany, jak dziecko.
— A ty, młody przyjacielu, postaraj się wzmocnić swe siły do niedzieli.
I dwaj botanicy wyszli razem, pozostawiając Gilberta, pogrążonego w myślach i trwodze.