Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXX
POWRÓT

Wśród tych tysiącznych nieszczęść i wypadków pan Taverney ocalał jakby cudem.
Niezdolny oprzeć się unoszącemu go tłumowi, zdołał utrzymać się w samym środku jakiejś uciekającej gromadki i szczęśliwie wydostał się na bulwar, wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.
To, co teraz mamy powiedzieć, wydałoby się przesadą, potwornością, gdybyśmy już oddawna nie byli nakreślili, z całą prawdą i dokładnością, głównych cech charakteru pana Taverney. Otóż, przez cały czas trwania niebezpieczeństwa, pan de Taverney myślał tylko o sobie; drżał tylko o całość swojej osoby.
Ale znalazłszy się już na bulwarze, gdy uczuł zupełną swobodę ruchów, gdy minęła pierwsza chwila zadowolenia, baron przypomniał sobie córkę i krzyknął boleśnie:
— Gdzie córka moja! Moja córka!...
Stanął nieruchomy, jak skamieniały, starając się zebrać w pamięci wszystkie zdarzenia, od początku katastrofy i rozstania się z dziećmi.
— Biedny człowiek! — szepnęło kilka litościwych głosów kobiecych.
Wkrótce baron został otoczony przez ludzi, gotowych żałować go szczerze, a przedewszystkiem ciekawych historji wypadku.
Pan de Taverney spojrzał na otaczających, wyrwał się z ich koła i postąpił parę kroków zpowrotem, w stronę placu.
Ale ruch ten machinalny, spowodowany prawie bezwiednie przywiązaniem ojcowskiem, natychmiast zwalczony został przez rozsądek. Baron zatrzymał się.
Widział zupełne niepodobieństwo powrotu na miejsce niebezpieczeństwa. Zresztą mógł-że kto rozpoznać i odnaleźć jedną kobietę wśród stutysięcznego tłumu.
Nakoniec nadzieja, nie opuszczająca nigdy serca człowieka, zaczęła mu ukazywać nieszczęście w jaśniejszych kolorach.
Wszak sam znalazł się tu bez szwanku, on, starzec słaby, bez niczyjej pomocy; Andrea zaś nie była przecie sama, był przy niej Filip, bronił jej i niezawodnie musiał ją obronić.
Baron, jak każdy samolub, w tej chwili zdobił Filipa we wszystkie cnoty, których sam nie posiadał, w szaloną odwagę, poświęcenie bez granic i bez cienia nawet samolubstwa. Każdy egoista poczuwa się sam tylko do tej wady, zawsze gotów korzystać, a nawet domagać się od każdego dowodów poświęcenia.
Za chwilę, zupełnie uspokojony, baron zwrócił kroki w stronę ulicy Coq-Héron, przekonany, że Filip najprzód ocalił Andreę, poczem rzucił się w tłum, starając się odnaleźć ojca, następnie wrócił do siostry i prawdopodobnie oboje już w domu być muszą.
Ale gdy zbliżał się do domu, spotkał na ulicy Nicolinę, która w najwyższym niepokoju oczekiwała powrotu państwa.
Rzuciła się do barona.
— Gdzie panna Andrea, pan Filip?...
— O mój Boże! Czyż niema ich jeszcze w domu? — zapytał przerażony.
— Nie, nie, panie, nikt ich dotąd nie widział.
— Może zostali gdzie zatrzymani, lub też poszli dalszą drogą — rzekł baron i pozostał na ulicy, oczekując powrotu dzieci, obok Nikoliny, zanoszącej się od płaczu.
— Pan Filip idzie! — ze strachem krzyknęła Nicolina, widząc, że wraca sam, bez siostry.
Filip stanął zadyszany i zrozpaczony.
— Czy jest Andrea? — krzyknął zdaleka.
— O! mój Boże! — zawołał baron przerażony.
— Andrea! Andrea! — powtarzał młody człowiek, głosem rozpaczliwym. — Gdzie jest Andrea?
— Nie widzieliśmy jej! niema jej tu panie Filipie! — odpowiedziała Nicolina, zanosząc się od płaczu.
— Wróciłeś bez niej! — krzyknął baron w gniewie.
W odpowiedzi Filip zbliżył się i ukazał zakrwawioną twarz i złamaną rękę, która wisiała bezwładnie przy jego boku.
— O Boże! mój Boże! moja biedna Andrea! — jęczał boleśnie baron.
— Znajdę ją ojcze, żywą czy umarłą — odrzekł Filip posępnie.
I zawrócił z gorączkowym pośpiechem, dążąc na plac. Nieczuły na ból, wsunął za kamizelkę złamaną lewą rękę, a gdyby miał w tej chwili siekierę, bez namysłu byłby ją odrąbał, aby mu już nie przeszkadzała.
Wtedy to właśnie błądząc po placu, spotkał Rousseau i odnalazł Gilberta.
Gdy się Rousseau oddalił, zostawiając mu latarnię, Filip dalej czynił poszukiwania, trzymając w ręku ów kawałek sukni Andrei, wyjęty z rąk wpółumarłego Gilberta.
Nakoniec o wschodzie słońca Filip, bezsilny, upadający, bledszy od trupów, leżących na placu, chwiejnym krokiem zwrócił się ku ulicy Coq-Héron.
Przed domem ujrzał stojącego ojca i służbę i pojął w tej chwili, że siostry dotąd nie było.
Baron poznał wracającego.
— I cóż? — zapytał.
— Czy Andrea nie wróciła? — zapytał Filip.
— Niestety, niema jej! — odpowiedziały mu trzy głosy razem.
— Więc nic, żadnej wiadomości?... żadnej nadziei! — jęknął Filip, padając na kamienną ławkę; baron krzyknął przeraźliwie.
W tejże chwili, przed domem ukazała się dorożka, a w oknie widać było bladą twarz omdlałej kobiety.
Drzwiczki się otwarły, wysiadł mężczyzna, niosąc na rękach bezwładne ciało Andrei.
Filip rzucił się ku niej.
— Nieżywa! Trupa jej nam odwożą — zawołał boleśnie.
— Nieżywa?... Panie, czy ona doprawdy już nie żyje? — pytał trwożnie baron.
— Zdaje mi się, że panowie jesteście w błędzie, panna de Taverney jest tylko omdlałą, — odrzekł człowiek, trzymający na rękach Andreę.
— A! czarownik! czarnoksiężnik!
— Hrabia Balsamo! — szepnął Filip.
— Tak, to ja sam, panie baronie, bardzo szczęśliwy, że udało mi się poznać i uratować pannę de Taverney z tego strasznego niebezpieczeństwa.
— Gdzie ją pan znalazł? — zapytał Filip.
— Niedaleko muru.
— Rozumiem.
Potem, przechodząc z radości w niedowierzanie, zapytał:
— Dlaczegóż to dopiero teraz odwozisz ją nam, panie hrabio?
Balsamo odrzekł spokojnie:
— Gdy wyniosłem z tłumu nieprzytomną panną de Taverney, udałem się do mieszkania margrabiny de Savigny, tuż obok stajni królewskich. Wtedy ten zacny człowiek, który pomagał mi przenieść panienkę... Proszę cię, przyjdź tu, Comtois...
Z dorożki wysiadł i zbliżył się człowiek w dworskiej liberji.
— Wtedy ten zacny człowiek, należący do służby stajennej królewskiej, poznał panienkę, gdyż odwoził ją kiedyś do domu z dworskiej uroczystości. Posłałem po dorożkę i zabrawszy go z sobą dla wskazania mi drogi, odwożę państwu pannę de Taverney, może mniej cierpiącą niż państwo sądzicie.
To mówiąc, ostrożnie składał w ręce ojca i Nicoliny bezwładne ciało Andrei.
Baron pierwszy raz w życiu poczuł łzę rozczulenia pod powieką, nie otarł jej i stoczyła się zwolna po zmarszczkach twarzy.
Filip podał zdrową rękę hrabiemu, mówiąc:
— Panie hrabio, wiesz, gdzie mieszkam i jak się nazywam, uważać będę za największe szczęście, jeśli kiedykolwiek pozwolisz mi uiścić się choć w części z zaciągniętego dziś długu wdzięczności.
— Spełniłem tylko obowiązek — skromnie odrzekł Balsamo.
I, skłoniwszy się, chciał już odejść, nie zwracając uwagi na barona, który zapraszał go, aby zechciał wejść do domu. Wtem zwrócił się jeszcze do Filipa i rzekł:
— Zapomniałem zostawić panom adresu margrabiny de Savigny; mieszka w swoim pałacu, ulica Saint-Honoré. Może panna de Taverney, przyszedłszy do zdrowia, uzna za stosowne odwiedzić ją.
Dokładność i ścisłość tych wszystkich szczegółów dowodziły takiej delikatności w postępowaniu, że Filip, a nawet i stary baron, był nią rozczulony.
— Panie — rzekł baron — córka moja zawdzięcza ci życie.
— Wiem o tem! i jestem z tego dumny i szczęśliwy zarazem.
Skłoniwszy się raz jeszcze, Balsamo wyszedł, za nim Comtois, który nie przyjął sakiewki, ofiarowanej mu przez Filipa.
W chwili gdy zniknął Balsamo, Andrea otworzyła oczy.
Pozostała przez chwilę w milczeniu, oczy miała obłąkane, straszne.
— Czyżby Bóg miał nam ją oddać tylko w połowie, byłażby obłąkaną? — szepnął Filip przerażony.
Zdawało się, że Andrea usłyszała te słowa, mimo to jednak nie mówiła nic, wstrząsnęła tylko przecząco głową. Wzrok jej błądził dalej w przestworzu, jakby gonił za jakiemś zjawiskiem.
Stała z ręką wyciągniętą w stronę ulicy, w której zniknął Balsamo.
— Filipie, podaj rękę siostrze i chodźmy do pokoju.
Tu dopiero powróciła jej mowa.
— Filip!... Mój ojciec! — zawołała.
— Poznaje nas, poznaje nas, ojcze!
— Naturalnie, że was poznaję. Ale powiedzcie mi, proszę, co się ze mną stało?
Andrea zamknęła w tej chwili oczy i zasnęła snem spokojnym.
Służąca rozebrała Andreę i położyła ją do łóżka.
Gdy Filip wszedł do swego pokoju, zastał tam już doktora, którego zawezwał służący, dbały o zdrowie pana.
Ręka Filipa nie była złamana, lecz wybita ze stawu; doktór nastawił ją dość prędko, choć nie bez bólu. Opatrzył potem ranę na czole; a Filip, niespokojny o siostrę, poprowadził doktora do jej łóżka.
Doktór, zbadawszy puls i oddech Andrei, rzekł do Filipa:
— Siostra pańska śpi spokojnie, w jej stanie nic niema zatrważającego. Niechaj się wyśpi, widać bardzo potrzebuje spoczynku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.