Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXVI
BOTANICY

Wypadki, opowiedziane powyżej, zdarzyły się w piątek, to jest na dwa dni przed zamierzoną wycieczką do Luciennes, której Rousseau życzył sobie tak bardzo.
Gilbert, obojętny na wszystko, od chwili, gdy się dowiedział, że Andrea odjeżdża niezadługo do Trianon, spędzał całe dnie w okienku poddasza i śledził ubóstwianą.
Okna jej pokoju były w tej chwili otwarte. Panna de Taverney, blada i znużona, ukazała się kilka razy spragnionym oczom Gilberta. Zdawało mu się wtedy, że nie trzeba mu już innego szczęścia na ziemi, że dosyć mu całe życie zamieszkiwać tę nędzną izdebkę i patrzyć z niej na ukochaną postać Andrei.
Nadeszła niedziela. Rousseau z dziecięcą radością był już od soboty zajęty tą wycieczką. Wyjął z szafy najlepsze popielate ubranie i kazał starannie wyczyścić trzewiki, pomimo uwag pani Teresy, że na podobne spacery najlepiej byłoby włożyć coś najgorszego.
Rousseau nie odpowiadał, ale postępował podług swojego zdania. Kupił także nowe pończochy i trzewiki dla Gilberta i troskliwie obejrzał jego ubranie.
Uporządkował też zbiór mchów w zielniku, a od rana zasiadł w oknie i wyczekiwał na przybycie powozu pana Jussieu. Stanęła nakoniec przed bramą piękna kareta, stangret był w pudrowanej peruce, a konie w pięknych zaprzęgach.
— Zajechał Jussieu — zawołał do Teresy.
— Skoro tak lubisz jeździć karetami — zauważyła z pewnym żalem w głosie Teresa — mogłeś, jak Voltaire, zapracować sobie na własny ekwipaż.
— Dajno pokój — mruknął Rousseau.
— Utrzymujesz przecie, żeś tak samo jak on zdolny?
— Wcale tego nie utrzymuję, mówię tak tylko, ale proszę cię, dajno mi pokój, moja Tereso.
I zaraz prysnęło z twarzy filozofa całe rozradowanie, jak to bywało zawsze, gdy mu się nienawistne nazwisko Voltaire’a obijało o uszy.
Zjawił się na szczęście pan de Jussieu.
Był wystrojony i wypudrowany, miał frak popielaty z grubego atłasu indyjskiego, kamizelkę jedwabną liljową, pończochy białe jedwabne i trzewiki ze świecącemi klamrami.
Gdy wszedł do mieszkania, napełnił je rozkosznym zapachem; Teresa była zachwycona.
— Cóż za przepiękna toaleta! — zawołał Rousseau, zwracając mimowolnie oczy na swoje skromne szaty. — Ale jakże to będzie z naszą wycieczką? W lesie wilgoć! mchów trzeba będzie szukać w okolicach bagnistych, cóż się stanie z tym całym pańskim wspaniałym garniturem?
— Nic mu się nie stanie, będziemy wybierali miejsca suchsze, unikać będziemy błota.
— Ależ pan wystrojony jakby na bal dworski, jakbyś chciał serca dam zdobywać.
— Czyż pani natura niegodna jest, aby dla niej poświęcić parę pończoch jedwabnych?
Rousseau zamilkł; uważał, że nie mogło być zbyt wielkiego poświęcenia dla natury.
Co do Gilberta, ten z niejaką zazdrością spoglądał na strój Jussieu’go i zaczynał pojmować, jak wielką rolę w życiu ludzkiem grają te fatałaszki, jak wiele one dodają powabu każdemu mężczyźnie. Był przekonany, że gdyby mógł ubrać się tak, jak pan Jussieu, Andrea zauważyłaby go z pewnością; był przecie taki piękny i młody.
Wsiedli wszyscy trzej do karety, a rącze konie pomknęły szybko. Gdy stanęli w Bougival, wysiedli i skręcili pieszo w aleję, wysadzaną kasztanami.
To miejsce przechadzki, tak piękne, było już i wtedy nadzwyczaj urocze. Odkąd król upodobał sobie Marly, droga, doń wiodąca, stała się przedmiotem wielkich zabiegów. Utrzymana była w stanie doskonałym. Stare kasztany, o pniach sękatych i popękanej korze, miejscami pokrytej mchem, który mieni się różnemi kolorami od białego i jasno zielonego, aż do najciemniejszego brunatnego, dzikie jabłonie, orzechy włoskie i cisza panująca w tej cudnej samotni, wprawiły pana Rousseau w zachwyt głęboki.
Gilbert posępny i spokojny, jedną tylko zajęty był myślą:
— Andrea wkrótce opuszcza Paryż i przenosi się do Trianon.
Czworograniasty pałacyk w Luciennes widniał zdaleka.
To miejsce, skąd uciekł, obudziło w pamięci młodego chłopaka niemiłe wspomnienia; żadnej jednak nie doznawał trwogi, widząc się pod opieką dwóch postępujących przed nim panów.
Rousseau, z małą łopatką w ręku, zaczynał badać grunt; Jussieu także patrzał na ziemię, ale zajęty był tem tylko, aby nie powalać wytwornego obuwia.
— Prześliczne lepopodium! — zawołał Rousseau.
— Prześliczne — potwierdził Jussieu — może jednak przejdziemy na tamtą stronę.
— Patrz pan! larimachia fenella! Warto ją zabrać.
— To ją pan zabierz, jeżeli się panu podoba?
— Jakto, panie? czy nie będziemy dziś zbierali?
— Owszem, owszem... tylko zdaje mi się, że tam znajdziemy więcej ciekawych okazów.
— Możemy zatem pójść w tamtą stronę.
— A która to godzina? — zapytał pan de Jussieu — zapomniałem w pośpiechu zegarka.
— Dziewiąta — objaśnił Rousseau, wyjmując z kieszeni dużą srebrną cebulę.
— Może spoczniemy trochę, panie Rousseau? — zapytał Jussieu.
— Widzę, że pan dziś chodzić nie umie, ale nie potrafiłby też nikt, ktoby na taką wycieczkę wybierał się w cienkich trzewiczkach i pończoszkach jedwabnych.
— Mnie to bynajmniej nie przeszkadza, tylko głodny jestem.
— Możemy iść na śniadanie — wioska stąd niedaleko.
— Nie, tam nie pójdziemy.
— Więc jakże zrobić?
— Może pan wziął co z sobą do karety?
— Spojrzyj pan, panie Rousseau, na te zarośla — odezwał się Jussieu, wskazując ręką.
— Nic nie widzę, prócz drzew — odrzekł Rousseau.
— Jakto, a ten daszek wiejski?
— Gdzie?
— Na wierzchu chorągiewka, a ściany, oplecione słomą białą i czerwoną — mały szalecik.
— Aha, widzę już teraz, jakiś nowy domek, cóż stąd?
— Tam czeka na nas skromny posiłek, o którym mówiłem.
— Dobrze — rzekł Rousseau. — Czyś głodny, Gilbercie?
Gilbert nie słyszał wcale, o czem była mowa; szedł pogrążony w myślach machinalnie zrywając róże polne, ale powiedział:
— Owszem, jeżeli pan sobie życzy.
— Chodźmy tam — rzekł de Jussieu — a po drodze możemy zbierać rośliny.
— Synowiec pański daleko jest zapaleńszym, niż pan, botanikiem; byłem z nim w lasku Montmorency; dobrze szuka, umie rwać, ma zacięcie na prawdziwego naturalistę, pan więcej na amatora wyglądasz.
— On młody, chce nadać rozgłos swemu nazwisku.
— Wszak nosi pańskie, a to jest dość głośne.
— No, nie gniewaj się, panie Rousseau. Oto prześliczny plantago monanthos; pewnoście takiego nie widzieli w Montmorency?
— Prawda — rzekł Rousseau uradowany — prawda, że napróżno go tam szukałem — prześliczny okaz, istotnie.
Gilbert, który szedł naprzód, przystanął i zawołał:
— Jaki śliczny domeczek!
— Gilbert musi być głodny, panie Rousseau — zauważył Jussieu.
— O! przepraszam pana, mogę cierpliwie czekać, dopóki się panom podoba — odpowiedział młody chłopak.
Rousseau dorzucił: — Lepiej zbierać przed, niż po śniadaniu, potem ociężejemy i schylać nam się nie zechce; jakże się nazywa ten szalecik?
— Pułapka — odparł Jussieu — przypominając sobie nazwę, wymyśloną przez pana de Sartines.
— Szczególne nazwanie!
— Ludzie na wsi rządzą się zwykle wyłącznie fantazją.
— Do kogo należy ta ziemia, ten lasek, to zacisze?
— Nie wiem doprawdy.
— Musisz pan przecie znać właściciela, jeżeli prowadzisz nas do niego na śniadanie — rzekł Rousseau z pewnem niedowierzaniem.
— Nie, nie znam go... a właściwie znam tu wszystkich, bo panowie i słudzy widują mnie tu tak często... Pawilon ten należy do którejś z pań: pani de Mirepoix, pani d’Egmont czy którejś innej. Ale co nas to obchodzi? Jak na teraz główną jest rzeczą, abyśmy mogli się pożywić.
Słowa te wymówione były głosem tak naturalnym, że chmury, zbierające się już na czole filozofa znikły; wstał, wyprostował się, otrzepał ubranie i trzewiki i poszedł za panem Jussieu, który zawrócił na boczną ścieżkę, wiodąca do szaleciku.
Jan-Jakób podążał za nim, schylając się po drodze i zrywając zioła.
Gilbert ze spuszczoną głową, cały zajęty myślą, że Andrea przenosi się do Trianon ciągnął za nimi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.