Józef Balsamo/Tom VII/Rozdział LXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LXXVII
PUŁAPKA NA FILOZOFÓW

Na wzgórzu, na które wspinali się zwolna trzej botanicy, stał jeden z tych prześlicznych domeczków drewnianych, cały opleciony powojem i bluszczem, w guście czysto angielskim, które w owym czasie rozpowszechniły się w całej Europie, dzięki bardzo poszukiwanym ogrodnikom angielskim.
Pawilonik zbudowany był z cegieł, nazewnątrz obity słomianemi matami; w środku zaś miał ściany, pokryte mozaiką z muszelek i drobnych kamyków, jakich dostarczyło wybrzeże sąsiedniej rzeki. Było w nim dosyć miejsca na stół i sześć krzeseł.
Sufit przedstawiał płaskorzeźbę, misternie ułożoną z szyszek i korzeni, a wyobrażającą fantastyczne postacie faunów i innych potworów leśnych. Okna były z szyb kolorowych: krajobraz więc przybierał barwę szkła, przez jakie nań patrzano; raz jakby ogarnięty strasznym pożarem, to znów oświecony zachodzącem słońcem lub też szary i zimny, jak o zmroku. Gilberta mocno zajęły te szyby, nie mógł się dość nacieszyć widokiem lasku, oglądanego przez kolorowe tafle.
Na stole zastawione było doskonałe śniadanie. Składało się ono ze śmietany, moreli, brzoskwiń, śliwek, a pośrodku widać było dwa półmiski porcelanowe z kiełbasą i kotletami gorącemi, których zapach rozchodził się na wszystkie strony; w misternie plecionych koszyczkach czerwieniły się poziomki i truskawki, obok chleb razowy i świeżutkie masło. Wszystko to było jakby specjalnie, według gustu pana Rousseau, dobrane. Filozof przepadał za temi wszystkiemi przysmakami, które się znajdowały na stole.
— Po co te zbytki, po co tyle potraw? Chleb i owoce, to aż nadto na takiej wycieczce botanicznej.
— Nie masz pan zupełnie powodu zarzucać mi zbytku tym razem. Trudno byłoby chyba wymyślić skromniejszą przekąskę.
— Ależ to uczta lukullusowa, ta twoja przekąska, panie de Jussieu.
— Nie mój to pomysł i nie moje śniadanie.
— U kogóż zatem jesteśmy, cóż za jakieś duchy dobroczynne wyprawiają nam przyjęcie?
— Nie duchy ale czarodziejki — odrzekł Jussieu, rzucając okiem ku wejściu.
— Czarodziejki? No to możemy im podziękować za ich wspaniałą gościnność. Tymczasem bierzmy się do jedzenia, Gilbercie!
Powiedziawszy to, Jan-Jakób ukroił sobie spory kawałek razowego chleba, posmarował go masłem, podał nóż Gilbertowi i wziął na talerz kilka śliwek.
Gilbert zawahał się przez chwilę.
— Jedzże mój drogi! — rzekł Rousseau — czarodziejki mogłyby się obrazić, że ich uprzejmości nie oceniasz, jak należy.
— Lub też, że ją znajdujesz nie dość godną siebie — odezwał się srebrzysty głosik ode drzwi, a równocześnie ukazały się dwie prześliczne kobiety, które weszły, trzymając się pod ręce. Pan Jussieu wstał z głębokim ukłonem na ich powitanie.
Rousseau odwrócił się, trzymając w jednej ręce chleb, a w drugiej śliwkę i skłonił się niezgrabnie.
— Co za miła niespodzianka! pani hrabino, jakże jej mamy podziękować za to? — rzekł Jussieu do jednej z dam.
— Dzień dobry panu, panie Jussieu! — prawie z królewską uprzejmością odpowiedziała dama.
— Pani hrabina pozwoli przedstawić sobie przyjaciela mego, pana Jana-Jakóba Rousseau — powiedział Jussieu, biorąc filozofa za rękę, w której trzymał chleb razowy.
Gilbert poznał natychmiast obie kobiety; zbladł śmiertelnie i patrzył szeroko otwartemi oczami w okna pawilonu, jakby obmyślając sposób ucieczki.
— Jak się masz, mój mały filozofie? — odezwała się tymczasem wesoło druga dama do Gilberta, głaszcząc go po twarzy.
Rousseau spojrzał gniewnie na młodego chłopca, widząc, że zna obie panie.
Gilbert zdawał się być bliskim omdlenia.
— Czyż pan nie poznaje pani hrabiny? panie Rousseau?
— Nie, panie, zdaje mi się, że po raz pierwszy mam zaszczyt...
— Pani Dubarry — powiedział Jussieu.
Rousseau skoczył, jakgdyby nastąpił na jadowitego węża.
— Pani Dubarry! — zawołał.
— Tak jest, panie, to ja jestem, a czuję się prawdziwie szczęśliwą, że mogę poznać jednego z najznakomitszych ludzi naszej epoki.
— Pani Dubarry... — powtarzał Rousseau w osłupieniu, wcale nie zwracając uwagi na to, że jego zachowanie się było obrażające — to zapewne jej własnością jest ten pałacyk, to ona zapewne zastawia to śniadanie?...
— Zgadłeś, kochany kolego, ona i jej siostra zajmowały się przygotowaniem tego przyjęcia.
— Siostra hrabiny widać zna Gilberta?
— Bardzo dobrze go znam — odpowiedziała Chon z tą czelnością, która z niczem sie nie rachuje.
— Tak to, Gilbercie, znałeś się dobrze z tą panią, a ja nic nie wiedziałem o tem? A więc zdradziłeś mnie! oszukiwałeś nikczemnie!
Chon spojrzała z uśmiechem na siostrę.
Pan Jussieu obdarł u rękawa koronkę, wartości czterdziestu luidorów.
Gilbert złożył błagalnie ręce, czy prosząc Chon, aby zamilkła, czy też pana Rousseau, aby się wyrażał łagodniej.
Chon znowu odezwała się z uśmiechem:
— Jesteśmy starzy znajomi, przyznajże Gilbercie; przecież myeszkałeś u mnie czas jakiś. Czyżbyś zapomniał już, jak dobre są konfitury w Luciennes i Wersalu?
Temi słowami zgubiła ostatecznie biednego chłopca w opinji Rousseau’a.
— Takie to są sprawki twoje, mały oszuście? — zawołał, patrząc z pod oka na Gilberta.
— Panie Rousseau... — szepnął ten ostatni.
— Cóż znowu, wyglądasz jakbyś ubolewał nad tem żeś był przeze mnie pieszczony, mały niewdzięczniku.
— Pani!... — błagalnie zawołał Gilbert.
— Słuchaj, mój mały — rzekła pani Dubarry, — chociaż w tak dziwny sposób opuściłeś Luciennes, radzę ci tam powrócić i zapewniam, że będziesz dobrze przyjęty. Zamor i konfitury czekają...
— Dziękuję pani — odparł sucho Gilbert — jeżeli opuszczam jakie miejsce, to dowód, że mi się ono nie podobało.
— I dlaczegóż nie chcesz zgodzić się na to, co ci ofiarują, — powiedział z goryczą Rousseau; — skoro raz skosztowałeś zbytku, dobrze ci będzie, gdy wrócisz do niego.
— Ależ, panie... przysięgam ci...
— Daj mi pokój, nie lubię tych, którzy na dwóch stołkach siadają.
— Nie dałeś mi się usprawiedliwić, panie Rousseau.
— Mam już dosyć tego dobrego.
— Ja uciekłem z Luciennes, byłem tam uwięziony.
— Nie uda ci się mnie oszukać.
— Wszak prosiłem cię, panie, abyś mnie wziął w opiekę, wszak uznałem cię za pana i mistrza swego.
— Obłuda.
— Ależ, panie Rousseau, gdybym pożądał bogactw, przyjąłbym zaproszenie tych pań.
— Mnie, panie Gilbercie, można oszukać raz tylko jeden, dwa razy nigdy. Dość już tego, wolny jesteś i możesz iść dokąd ci się żywnie podoba.
— Ale dokąd mam iść? gdzie się obrócę! mój Boże! — zawołał Gilbert. — Cierpiał bardzo biedny chłopiec, widząc się tak niesłusznie posądzonym o niewdzięczność i zdradę, cierpiał także i nad tem, że już nie powróci do swego okienka, skąd tak często patrzył na Andreę.
— Gdzie? — rzekł Rousseau, — ależ do tej pani, która jest tak piękną i miłą osobą.
— Boże! Boże! — zawołał Gilbert, ukrywając twarz w dłoniach.
— Nie bójże się — rzekł Jussieu, oburzony na filozofa za jego dzikie zachowanie się względem dam; postaram się wynagrodzić ci to, co tracisz.
— Teraz możesz z pewnością liczyć na to, że ci dobrze będzie na świecie, skoro pan Jussieu, człowiek uczony, kochający naturę, jeden z twoich sprzymierzeńców, obiecuje ci protekcję. Pan de Jussieu wiele może, zaufaj mu zupełnie.
I, krzywiąc usta do uśmiechu, niezgrabnie pokłoniwszy się damom i panu de Jussieu, Rousseau wyszedł, a raczej wybiegł z pawilonu, nie spojrzawszy nawet na Gilberta.
— Nie wiedziałam, że filozof, to takie brzydkie zwierzę — rzekła Chon.
Gilbert płakał, mając twarz ciągle w rękach ukrytą.
— Zażądaj, czego chcesz, — odezwał się Jussieu do niego.
— Tak, panie Gilbercie, poproś, o co ci się podoba — rzekła Dubarry, zwracając się do opuszczonego ucznia.
Podniósł on twarz bladą, zalaną łzami.
— A więc — rzekł — skoro mi państwo możecie znaleźć zajęcie, chciałbym zostać pomocnikiem ogrodnika w Trianon.
Chon i hrabina popatrzyły na siebie znacząco. Chon trąciła nogą Dubarry, ta zaś dała znak głową, że rozumie o co rzecz idzie. Potem zwróciwszy się do Jussieu’ego, zapytała:
— Czy to jest możliwem, panie de Jussieu? bardzobym sobie tego życzyła.
— Od chwili, gdy pani sobie tego życzy, sprawa jest załatwiona.
Gilbert skłonił się i położył rękę na sercu, które teraz biło szybko z radości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.