Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział LXXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
Książę d’Aiguillon pozostał sam. Rozumiał doskonale, o czem mu wuj jego mówił, wiedział czego chciała pani Dubarry, a nadewszystko pojął, że mu przyjdzie wkrótce grać niepoślednią rolę.
Marszałek nie był człowiekiem, któryby pozwolił zbyt długo błyszczeć komukolwiek, choćby nawet tym „kimkolwiek“ był jego własny siostrzeniec.
Król przybywał rzeczywiście. Paziowie otworzyli już drzwi wchodowe, a Zamor, ze zwykłym uśmiechem, prosił monarchę o cukierki; co prawda, ta poufałość często dobrze dawała się we znaki biednemu afrykaninowi, bo Ludwik XV, w dowód największej łaski, targał go porządnie za uszy. Król wszedł wprost do chińskiego gabinetu; książę przekonał się, że hrabina słyszała doskonale rozmowę jego z marszałkiem, skoro on słyszy nietylko każde słowo, ale nawet westchnienia osób znajdujących się w sąsiednim pokoju.
Jego królewska mość, zdawał się być niezmiernie znużonym. Atlas był mniej zapewne wyczerpanym po dwunastogodzinnem podpieraniu słońca swemi barkami. Ludwik XV lubił podziękowania, hołdy i pieszczoty, a pani Dubarry nie zaniedbywała niczego, aby dogadzać jego słabostkom. Zaczepiła naprzód o politykę; była w tej chwili tak pewną siebie, iż nic jej nastraszyćby nie potrafiło.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — zniszczyłeś, to dobrze; poniżyłeś, to świetnie; ale teraz trzeba odbudować.
— O, już wszystko w porządku — odparł król niedbale.
— Ministerjum już ustanowione?
— Naturalnie.
— Doprawdy? Tak prędko?
— Och jakaż kobieca logika! Czyż nie mówiłaś sama przed kilku dniami, że, zanim się wyrzuci kucharza, trzeba mieć już w pogotowiu innego?
— Proszę!... któż wchodzi w skład tego nowego gabinetu?
Król przybliżył się do Dubarry i usiadł przy niej na kanapce.
— Doprawdy, hrabino, mówisz takim tonem, jakbyś znała już członków tego ministerjum. A może ci się nie podobają? Może masz swych protegowanych?
— A gdyby tak było?
— Na serjo?... zdumiewasz mnie, moja piękna.
— Czy mi nie wolno?
— Och, hrabino, ja jestem królem, no... ale mniejsza... proszę, wymień mi tych swoich kandydatów.
— Naprzód ja się chcę dowiedzieć...
— Dobrze, pytaj zatem.
— Kto objął marynarkę, na miejsce pana de Praslin?
— Ktoś zupełnie świeży, zachwycający człowiek, egzemplarz, który nigdy nie widział morza.
Świetny pomysł!
— Któż taki?
— Zgadnij...
— Trochę to trudno, nie zgadnę.
— Członek parlamentu, moja droga, pierwszy prezes parlamentu w Besançon.
— Pan de Boynes?
— Właśnie, sapristi! domyślną jesteś, hrabino. Znasz go?
— Naturalnie, ciągle przecież zajmuję się polityką. No, no! ależ on niema o tem pojęcia.
— Tem lepiej. Jego poprzednik, dlatego że się znał za dobrze, rujnował nas tą świadomością rzeczy.
— A kto obejmuje tekę finansów? Finansista?
— Bynajmniej, wojskowy.... Ci finansiści dokuczyli mi już za bardzo.
— Boże wielki. A kto mianowany ministrem wojny?
— Finansista Terray; zobaczysz, że znajdzie on niedokładności we wszystkich rachunkach Choiseul’a. Coprawda, miałem ochotę nadać ten tytuł filozofowi, człowiekowi bez skazy....
— Filozofowi?.... Może Voltaire’owi?...
— Prawie.... Kawalerowi du Muy.... Katon to prawdziwy....
— Ale cóż?
— Wezwany, przybył natychmiast i był niezmiernie uszczęśliwiony; ale dobry, czy zły mój genjusz, podsunął mi myśl zaproszenia go dziś do Luciennes na kolację; — de Muy, odpowiedział mi krótko i węzłowato, coś w tym rodzaju: „Dla króla, gotów jestem poświęcić życie każdej chwili, ale pani Dubarry, służyć ani mogę, ani chcę“.
— Fi donc, to dopiero filozof.
— Naturalnie, odebrałem mu w tej chwili nominację i poszedł sobie z Bogiem. Ludwik XIV byłby śmiałka bez skrupułu wtrącił do Bastylji. Ale ja jestem Ludwikiem XV, i.... nie ja smagam parlament, ale mną parlament rządzi.
Hrabina uściskała swego królewskiego kochanka.
— Ciekaw jestem, co też powiedzą na tę zmianę? Terray, jest niecierpiany.
— A kto został ministrem spraw zagranicznych?
— Twój znajomy — Bertin.
— Bertin?... Bertin?... nie, ja nie znam żadnego Bertina.... Coprawda, nie widzę w tym składzie ani jednego dobrego ministra.
— Doprawdy?... Przedstaw mi zatem swych kandydatów.
— Mam tylko jednego.
— Wymień go już raz nareszcie, bo wahasz się jak widzę....
— Marszałek.
— Jaki marszałek? — zapytał, krzywiąc się, król.
— Książę de Richelieu.
— Ten stary?... Ta zmokła kura?!...
— Czy zwycięzcę z Mahon można nazwać zmokłą kurą?...
— Człowiek niemoralny, prześladowca wszystkich kobiet.
— Ależ...
— Proszę cię nie wspominaj mi nigdy o Richelieu’em, to zmora co mnie prześladuje. Jeszcze co!... Richelieu!... Samo to nazwisko jest mi wstrętnem!...
— Nienawidzisz ich?
— Kogo?
— Książąt de Richelieu?
— Nie znoszę.
— Wszystkich?
— Bez żadnego wyjątku. Są inni, którzy zasługują na daleko większe względy, ot książę de Frousac naprzykład.
— A jednak ktoś z rodziny Richelieu... który, coprawda, nie nosi ich nazwiska...
— Mówisz o d’Aiguillon?
— Może...
— Tego powinienem nienawidzić bardziej jeszcze, chociaż przyznaję, że śmiały i odważny...
— To człowiek prawdziwie rozumny! — dodała pośpiesznie hrabina.
— I zasługuje w zupełności na miano para Francji?...
— W zupełności. Użyj go królu...
Ludwik XV spojrzał ze zdumieniem na faworytę.
— Skąd ci coś podobnego na myśl przychodzi?... Wogóle nie pojmuję, dlaczego, gdy cały dwór, gdy kraj nawet cały, radzi mi abym wygnał księcia, ty go bierzesz w opiekę?
Pani Dubarry skrzyżowała ręce na piersiach.
— Przed chwilą nazwałeś Richelieu’go zmokłą kurą, a mnie się zdaje, że ten epitet należy się właśnie tobie.
— Hrabino!...
— Hm... Wasza Królewska Mość dumny jest, jak widzę, z odprawy danej Choiseul’owi.
— Spodziewam się; wcale to nie łatwa była sprawa.
— Bezwątpienia, ale teraz boisz się znowu...
— Ja?...
— Tak mi się zdaje. Czego-żeś dokazał odprawiając Choiseul’a?
— Dałem policzek parlamentowi.
— Wypoliczkuj-że go zatem porządnie, Najjaśniejszy Panie. Parlament uwielbiał Choiseul’a, oddaliłeś go; parlament nienawidzi księcia d’Aiguillon, weź-że go w swoją opiekę.
— Nie oddalam go przecież.
— To mało.. Żądam nagrody dla tego, który poświęcił majątek i honor w twojej obronie.
— I życie nawet, to prawda, bo pewnego pięknego poranku, ukamienują go wraz z twym protegowanym Maupeau.
— Mój królu!...
— Skąd-że tak palisz się dla tego d’Aiguillon!...
— Żarty!.. po raz pierwszy był mi dziś przedstawiony.
— Zatem... to szczere przekonanie twoje?... Szanuję przekonania cudze, bo sam żadnych nie posiadam.
— Zrób cośkolwiek dla Richelieu’go, przez pamięć na d’Aiguillon’a, jeżeli dla pierwszego nic zrobić nie chcesz.
— Dla Richelieu’go!... nic a nic.
— Zatem dla księcia d’Aiguillon?...
— Może myślisz o jakiej tece dla niego?... W tej chwili jest to niepodobieństwem.
— Przyznaję... ale później. Pomyśl królu, człowiek to wpływowy, człowiek czynu, w d’Aiguillon’ie, Tarray’u i Maupeau, zdobędziesz trzech wiernych cerberów. Przytem... twoje ministerjum dzisiejsze, to zabawka bardzo nietrwała.
— Mylisz się, hrabino, za trzy miesiące ręczę...
— No, więc po trzech miesiącach; trzymam cię królu za słowo, ale to przyszłość, która mnie mało obchodzi, bo ja żyję teraźniejszością.
— Ja tak samo. Cóż więc chcesz nareszcie?
— Zrób księcia d’Aiguillon komendantem lekkiej kawalerji...
— Mniejsza o to... zostanie tym komendantem.
— Dziękuję ci, najdroższy... — powiedziała Dubarry i złożyła serdeczny pocałunek na ustach Jego Królewskiej Mości, Ludwika XV.
— A teraz, hrabino, każ-no podawać kolację.
— Wybacz, Najjaśniejszy Panie, ale nic nie przygotowano. Służba moja bawiła się i zapomniała o wszystkiem.
— Jadę więc do Marly i zabieram cię ze sobą.
— Niepodobna... głowa mnie boli szalenie.
— Migrena?
— Nielitościwa.
— Połóż się natychmiast, biedaczko.
— Usłucham tej rady.
— Zatem adieu.
— Do widzenia.
— Wyglądam w tej chwili na Choiseul’a — wyrzucasz mnie...
— Z tą różnicą, że cię pieszczę, ściskam, uwielbiam...
Mówiąc to, czarująca kobietka posuwała króla ku drzwiom i w końcu Ludwik XV znalazł się za drzwiami; pani Dubarry, sama oświecała schody, trzymając zapalony kandelabr w ręce.
— Hrabino — odezwał się król, zstępując z ostatniego stopnia.
— Słucham, Najjaśniejszy Panie.
— Żeby nam tylko nie umarł ten biedny marszałek.
— Dlaczego?
— Ano z radości, że posiędzie tekę ministerjalną.
— O, niegodziwcze! — Pogroziła mu na nosku. Otrzymawszy jeden jeszcze ostatni całus, Ludwik XV odjechał w najlepszym humorze. Zupełnie kontent był z siebie.
Gdy pani Dubarry wróciła do buduaru, zastała księcia d’Aiguillon, klęczącego ze złożonemi rękami. Zaczerwieniła się cała.
— Przegrałam niestety, biedny marszałek; powiedziała.
— Słyszałem wszystko. Dzięki ci, hrabino, dzięki.
— Zrobiłam to tylko, com była powinna — odparła słodko faworyta. — Ale podnieś-że się, książę, bo gotowam myśleć, iż posiadasz doskonałą pamięć i spryt nadzwyczajny.
— Być może. Jestem twym najwierniejszym sługą, hrabino.
— Przedewszystkiem bądź wiernym królowi; jutro proszę złożyć podziękowanie Najjaśniejszemu Panu. Ale wstańże pan, bardzo proszę.
Podała mu rękę, którą d’Aiguillon ucałował z szacunkiem.
Dubarry była niezmiernie wzruszona.
— Biedny marszałek — dodała z westchnieniem — trzeba będzie powiadomić go o tej porażce.
D’Aiguillon skłonił się nisko.
— Jeżeli pani pozwoli, udam się doń natychmiast.
— Wierz mi, książę, zła nowina i tak za prędko go dojdzie, tymczasem proszę cię na kolację, przystajesz?
Książę, oczarowany, skłonił się niżej jeszcze.
— Jesteś pani...
— Aniołem, — szepnęły mu do ucha cudne usteczka Dubarry.
Pan d’Aiguillon mógł być dumnym tego dnia: zabrał tekę swego wuja i cały wieczór zastępował króla.