Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział XC
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
Richelieu, jak zresztą każdy wielki pan, miał pałac w Wersalu, w Marly i w Luciennes, znajdował się więc zawsze w pobliżu króla.
Ludwik XV lubił przepych i chętnie użyczał swego poparcia wybranym, wogóle zaś dopomagał wszystkim rodom o historycznych nazwiskach w zdobywaniu bogactw i tytułów.
W chwili odprawy, udzielonej Choiseul’owi i panu de Praslin, Richelieu znajdował się w Wersalu. Widziano go w Marly w towarzystwie hrabiny, a dzięki Janowi Dubarry, wiedziano także dokładnie, że książę miał długą konferencję w Luciennes z faworytą Ludwika XV.
Naturalnie, że cała zgraja pochlebców pośpieszyła złożyć swoje uszanowanie, tak wpływowej osobie, jaką stawał się książę.
Nazajutrz, Richelieu obudził się bardzo rano i to w najlepszym humorze; niezadługo Francja miała się dowiedzieć o nominacji nowego ministra.
Zdumienie jego nie miało granic, gdy wchodzący lokaj, oznajmił mu, że salony, a nawet przedpokoje jego, są przepełnione gośćmi.
— Ho, ho, domyślają się czegoś.
— Jest jeszcze bardzo wcześnie — odezwał się lokaj — widząc że pan ubiera się pośpiesznie.
— Cóż powiedziano gościom?
— Że Wasza Książęca Mość śpi jeszcze dotąd.
— Ależ to nonsens. Trzeba było powiedzieć, że pracowałem bardzo długo w nocy, lub.... lub.... gdzie Rafté?
— Pan Rafté śpi.
— Jeszcze! Obudzić go natychmiast.
— Cóż tam takiego? — zapytał, wchodząc, mały, chudy, staruszek.
— Ach Rafté! mówiono mi, że śpisz jeszcze.
— Nicby nie było dziwnego, gdybym spał, toż to świta zaledwie.
— Ale mój drogi, ja już nie śpię.
— To co innego. Pan jesteś ministrem, a ministrowie zwykle mało sypiają.
— Nudzisz stary. Czy cię to nie cieszy, hę?
— Cóż mnie to obchodzi? Pan się z pewnością niedługo zmęczysz, rozchorujesz, i w końcu będę znowu musiał wszystko robić za pana!... Ładna perspektywa.... brr....
— Starzejesz się widzę, mój Rafté!
— Mam honor być młodszym od pana o cztery lata, rzeczywiście więc jestem stary.
Marszałek poruszył się niecierpliwie.
— Przechodziłeś przez przedpokój?
— Tak.
— Kogoś tam widział?
— Wszystkich.
— Co mówią?
— Medytują nad tem, aby jak najwięcej uzyskać od pana.
— To bardzo naturalne. Ale co mówią o mojej nominacji?
— Rozmaicie.... przedewszystkiem, są naturalnie, zachwyceni.
— Pochlebiasz mi.
— Dlaczego u djabła zaprzęgać się było do tego wozu, który zowią ministerjum? Bezsensowna próżność!
— Mój drogi, kosztowałem już wszystkiego, a to mi jeszcze nie jest znane.
— Dlaczego nie wsypiesz pan kiedy arszeniku do czekolady, którą pijasz na śniadanie, ot tak dla próby, dla rozmaitości?
— Rafté, mówisz to jedynie przez lenistwo, bo będziesz miał, rzecz prosta, bardzo wiele zajęcia, ale nie podejrzewałem w tobie takiej dozy egoizmu.
Richelieu rozkazał się ubrać staranniej niż zwykle, przywdział nawet oznaki wojskowe.
— Zdaje mi się, żeśmy gotowi do boju — zauważył ironicznie sekretarz.
— Zgadłeś, Rafté.
— Bez żartów, książę, dlaczego nie masz jeszcze nominacji króla?
— Zapewne dziś nadejdzie.
— Zapewne?
— O! jakiż nieznośny nudziarz z ciebie. Stajesz się coraz większym formalistą i purystą.
— Skoro jesteśmy przedstawicielami rządu, to musimy być akuratnymi. Ale to jednakże dziwne...
— Co takiego?
— Spotkałem się dziś z hrabią de Vaudraye i zaręczał mi, że nic jeszcze nie postanowiono co do ministerjum.
Richelieu uśmiechnął się.
— Pan de Vaudraye miał słuszność. Więc ty wychodziłeś dzisiaj?
— Trzeba było!... Te nieznośne powozy tak huczały po bruku, iż mnie obudziły. Wstałem tedy i wyszedłem....
— O! więc pan Rafté aż tak się mną interesuje?
— Na przechadzce spotkałem kogoś.
— Kogóż?
— Sekretarza księcia Terray.
— I cóż?
— Powiedział mi, że pan jego mianowany został ministrem wojny.
— Hm.... hm.... — książę uśmiechnął się tajemniczo.
— Co pan wnosi z tej nominacji?
— Że jeżeli Tarray jest ministrem wojny, to ja nim nie jestem, jeśli on nim nie jest, to ja nim jestem.
Rafté nic nie odpowiedział. Był to człowiek dumny, niezmordowany, ambitny i równie jak jego zwierzchnik bardzo przebiegły. Widząc księcia tak pewnym siebie, uspokoił się zupełnie.
— Pospiesz się pan — dorzucił — nie trzeba dać czekać na siebie zbyt długo.
— Jestem gotów; objaśnij mnie, kogo zobaczę.
— Oto lista.
Podał księciu listę osób. Były na niej najpierwsze nazwiska w kraju, sam kwiat arystokracji i finansjery.
— Jak ci się zdaje, będę popularnym? co?
— Żyjemy w wieku cudów, mój książę — odparł Rafté.
— Ho, ho, Taverney! — zawołał Richelieu — a ten czego chce tutaj?...
— Czy ja wiem? Chodźże pan nareszcie.
I wypchnął prawie księcia do salonu.
Richelieu mógł być dumnym z przyjęcia, jakiego doznał; żaden książę krwi nie powstydziłby się takiego.
Całe towarzystwo, znające doskonale etykietę, nie wymówiło ani żartem wyrazu „minister“, komplementy zato sypały się jak z rogu obfitości. Ranna ta wizyta — była naturalnie demonstracją; a każdy miał jakąś prośbę, jeden małą, drugi większą, a wszystkie owinięte w najsłodsze słówka. Takich próśb przynajmniej setka obiła się o uszy zachwyconego marszałka.
Zwolna pokoje zaczęły się opróżniać i w końcu w salonie pozostał jeden tylko człowiek. Widząc, że jest sam tylko z księciem, zbliżył się do niego i skłonił dworsko.
— A! pan de Taverney! proszę, bardzo proszę! — Czekałem dotychczas, aby ci złożyć najserdeczniejsze życzenia.
— Życzenia? z jakiego powodu? — spytał z udanym spokojem książę.
— Jakto! Życzenia z powodu nominacji.
— Cicho... cicho — szepnął marszałek — nie mówmy o tem, to pogłoska jedynie...
— Widocznie bardzo wielu w nią wierzy, skoro salony twe były przepełnione.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego.
— Ale ja wiem.
— Co takiego?
— Wczoraj składałem królowi w Trianon moje uszanowanie. Najjaśniejszy Pan raczył ze mną mówić o moich dzieciach i skończył temi słowy: „Znasz pan księcia de Richelieu?... jeżeli tak, to złóż mu życzenia“.
— Król to powiedział! — wykrzyknął marszałek z zachwytem, jakby słowa pana de Taverney były ową nominacją, na którą czekał tak niecierpliwie.
— Rozumiesz, że taki stary, jak ja, dworak, pojął z łatwością znaczenie tych słów. Przyszedłem też złożyć ci życzenia, jako staremu przyjacielowi.
Książę był odurzony. Dumny magnat widział w Taverney’u li tylko biedaka, chcącego się ogrzać przy nowem, wschodzącem słońcu, jakiem był naturalnie, on, Richelieu.
Przybrał minę protekcjonalną i wycedził lekceważąco:
— Masz do mnie jaką prośbę?
— Zgadłeś...
— A więc słucham — rzekł i rozsiadł się w fotelu.
— Wiesz zapewne, że mam dwoje dzieci, zaczął Taverney serdecznym tonem, chociaż spostrzegł zmianę w przyjacielu. — Mam córkę, którą kocham nad życie; gdybyś ją znał, przyznałbyś, że jest wzorem cnót i cudem piękności. Dzięki delfinowej, jestem o nią zupełnie spokojny, przyszłość jej jest zapewniona; o niej więc nie mówię wcale. Czyś jej dotychczas nie widział? Musiałeś już słyszeć o niej, przypomnij sobie, książę.
— O twej Andrei?... Może.. — odparł chłodno marszałek.
— Mniejsza o to... Ja dla siebie nie potrzebuję niczego; król wyznaczył mi pensję, która mi w zupełności wystarczy. Może kiedyś odbuduję mój Maison-Rouge; liczę na twą pomoc i stosunki Andrei.
Richelieu spojrzał na swego gościa, jakby się ocknął w tej chwili, tak był upojony swą wielkością, że zaledwie jednem uchem słuchał rozwlekłej gadaniny starego barona.
Słowa: „stosunki Andrei“ zbudziły go nagle.
— Ach! tak, przypominam sobie, toż to cud prawdziwy, ta twoja Andrea, zaćmiła ona swą pięknością hrabinę i dodał w duszy: to robaczek mający ochotą ukąsić kogoś z Luciennes!... Hm, nie jestem niewdzięczny, kobieta która mnie zrobiła ministrem, nie powie, że Richelieu ją zdradził; może być spokojną o siebie.
Głośno zaś powiedział:
— Cóż dalej baronie?
— Niecierpliwisz się? Kończą zatem. Otóż, myślą tylko o mym synu Filipie. Nosi on piękne nazwisko, jest zacnym i honorowym chłopcem, ale pomódz mu trzeba.
— Cóż mię to obchodzi, pomyślał książę, wzruszając ramionami.
— Chciałbym więc — ciągnął nielitościwie baron, — aby ktoś wysoko postawiony u dworu, ot ktoś, jak ty naprzykład, wyjednał mu swą protekcją otrzymanie bataljonu... Delfinową mianowała go kapitanem, ale brakuje mu stu tysięcy liwrów na utrzymanie oddziału. Zrób mi to, drogi przyjacielu.
— Zdaje mi się, że syn twój... oddał jakąś usługę delfinowej?
— Wielką usługę — krzyknął z zapałem Taverney. On to zmusił wicehrabiego Dubarry...
— Wiem już, wiem.
Ładnieś się urządził, głupcze, pomyślał marszałek; mnie wspominać o tem; no, no, nieźleś wpadł, panie baronie.
— Nie odpowiadasz mi, książę? — spytał Taverney z goryczą.
— Żądania Twe spełzną na niczem, mój drogi panie Taverney — wyrzekł Richelieu zimno, wstając i dając poznać, że audjencja skończona.
— Dlaczego? zlituj się — odmawiasz? I to ty, stary druh, dajesz mi taką odpowiedź?
— Dziwisz się? — ha, ha; całe dwadzieścia lat nie widziałem cię u siebie, a dziś, gdy jestem ministrem i gdy mnie potrzebujesz, zjawiasz się i w imię starej przyjaźni...
— Ależ to niesprawiedliwe, panie Richelieu, to fałsz poprostu! Masz zapewne ważne pobudki, które cię zmuszają do tej odmowy, jeżeli tak, to je wyjaw.
— Ależ żadnych! co znowu! powiedział Richelieu i z przestrachem spojrzał na barona; bał się, żeby stary lis nie domyślił się czegoś. Mógł, coprawda, przyznać, że przyczyny takie istnieją, ale musiałby zarazem wyznać, że został ministrem, dzięki protekcji faworyty i metresy króla. Ponieważ nie przyznałby się do tego nigdy w świecie — pospieszył więc z odpowiedzią:
— Mam nieprzyjaciół; mój drogi, protegować kogokolwiek zaraz na wstępie, byłoby to narażać się grubo; możnaby słusznie spotkać się z zarzutem naśladowania Choiseul’a. Protekcje i fawory gubią Francję, trzeba nareszcie zwrócić uwagę na zasługi; dzieła filozofów znajdują oddźwięk w mej duszy, mam nadzieję, że rozświecą wreszcie ciemności, jakie zalegają naszą ojczyznę. Postaram się dowiedzieć, czy pan Filip de Taverney, zasługuje na to o co mnie prosisz, a jeśli tak jest, otrzyma tę łaskę, jako zasłużony, ale nie dlatego, że jego ojciec jest moim znajomym.
— To doprawdy filozof z ciebie, Mości książę! — syknął przez zęby Taverney, wściekły na marszałka i na siebie samego.
— Filozof! — piękne słowo, odparł chłodno magnat.
— Filozof nowego czasu, marszałku.
— Jesteś złym dworzaninem, panie Taverney!
— Ludzie mego stanu są tylko dworzaninami króla!
— Ech, Raft!, arystokrata równy tobie, całe dnie kręci się w mych przedpokojach.
— Nie zapominaj, książę, że ród mój sięga czasu wojen krzyżowych.
— Mylisz się, baronie, ród twój sięga zaledwie 1720 roku, jeśli masz ochotę przekonać się naocznie o tem, to przejdź do bibljoteki, Rafté cię zaraz przekona.
Taverney pienił się ze złości, chciał już odpowiedzieć stosownie, gdy w tem drzwi się otwarły i młody jakiś człowiek wpadł raczej, niż wszedł do pokoju.
Nowy ten gość, mający minę dobrze odżywionego i zadowolonego z siebie człowieka, był to Jan Dubarry. Na widok wchodzącego, Taverney wstrząsnął się z gniewu i wstrętu.
Wicehrabia zauważył ten ruch i odwrócił się lekceważąco.
— Pojmuję — rzekł z udanym spokojem baron, pan minister ma zajęcie, żegnam go zatem!... Skłonił się poważnie i wyszedł.