Józef Balsamo/Tom VIII/Rozdział XCVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XCVII
PARLAMENTY

Podczas wszystkich tych małych intryg, knutych zręcznie w Trianon, Paryż nie zostawał też w tyle.
Parlamenty, które podupadły prawie zupełnie w końcu panowania Ludwika XIV, odżyły za panowania Ludwika XV, ale od czasu, gdy ich protektor, pan de Choiseul upadł, straciły wiele ze swej władzy. Pan de la Chalotais, popieęając księcia d’Aiguillon, widział w nim uosobienie feodalizmu występującego przeciw mieszczaństwu. Król, którego parlament bretoński, a właściwie parlament całej Francji, słuchał bez szemrania, naznaczając dzięki interwencji pani Dubarry, pana d’Aiguillon komendantem lekkiej kawalerji, wyraził tem samem swe zaufanie partji feudalnej.
Jan Dubarry dobrze to określił: był to rzeczywiście policzek dany parlamentowi. Jak to wyzwanie będzie przyjęte? oto pytanie, jakie sobie zadawał dwór codziennie. Ale członkowie parlamentu są ludźmi bardzo zręcznymi i nie lada co, może ich zaambarasować Naprzód więc zebrali się, dla dokładnego zbadania sytuacji, poczem zdecydowali co następuje:
„Parlament będzie roztrząsać sprawę postępowania byłego namiestnika Bretonji i wyda nań wyrok“.
Król, odczytawszy to, zabronił wszystkim parom i książętom Francji, udać się na zebranie parlamentu, tego dnia w którym miała być rozstrzyganą owa sprawa. Wszyscy usłuchali.
Wtedy parlament postanowił zająć się tem sam i wydał znowu dekret, mocą którego książę d’Aiguillon, oskarżony o rzeczy, przynoszące ujmę jego honorowi, nie może sprawować obowiązków para, do czasu, dopóki nie wytłumaczy się przed sądem, złożonym z najbardziej poważnych ludzi z całego kraju. Dodawano, że dekretu tego nic zmienić nie zdoła.
Ale dekret taki wydać, to za mało, wiedzą o nim tylko interesowani, członkom zaś parlamentu chodziło, aby ów wyrok podać do publicznej wiadomości, aby wytoczyć sprawę przed forum publiczne.
— Paryż czyhał tylko na jakiś nowy skandalik; Paryż obojętny względem króla i parlamentu — żył tylko skandalem.
Parlament umyślił więc wydrukować swój dekret, co też i uczynił. W przeciągu kilku dni odbito dziesięć tysięcy egzemplarzy. Trzeba było jeszcze posłać kilka do pałacu księcia; zajmująca się tem komisja udała się do niego, ale książę, odjechał do Paryża, niby na audjencję do króla. Właściwie, udał się on do swego wuja, chcąc nareszcie wyjaśnić sytuację.
Dzięki Rafté’mu cały Wersal wiedział o rzekomo szlachetnym postępku księcia Richelieu, który miał tyle siły woli, że odmówił przyjęcia teki ministerjalnej ofiarowywanej mu po Choiseul’u. Z Wersalu nowina doszła do Paryża, a stąd rozeszła się po Francji, i zjednała marszałkowi przychylność ogółu. Pozycja księcia d’Aiguillon była wprost fałszywa, nielubiany był przez naród, a niecierpiany przez wuja. Marszałek nie był wprawdzie dotychczas popularnym w kraju, ale bano go się i szanowano jako przedstawiciela najwyższej arystokracji rodowej, tak cenionej za czasów Ludwika XV. Mieć więc za wroga marszałka, nie było rzeczą zbyt bezpieczną.
Książę d’Aiguillon wiedział o tem dobrze więc poszedł odważnie do wuja.
Ten oddawna już przeczuł zamiar siostrzeńca i kilka razy potrafił uniknąć spotkania; d’Aiguillon postanowił zatem wtargnąć bez anonsowania swych odwiedzin. Ale Rafté spostrzegł przez okno liberję księcia i uprzedził swego pana, który też coprędzej zamknął się u siebie. D’Aiguillon nie wierząc służbie, dotarł aż do sypialni wuja, tu jednak zastał sekretarza, który objaśnił go poufnie, że marszałek hulał przez całą noc i jeszcze do domu nie wrócił.
D’Aiguillon zagryzł wargi, pożegnał ze złością Rafté’go i odjechał do siebie, skąd natychmiast napisał bilecik do marszałka z prośbą o audjencję.
Marszałek był w przykrem położeniu: nie odpisać — byłoby niegrzecznością; odpisać — to zezwolić na audjencję i tłumaczyć się w dodatku.
Richelieu znał dobrze siłę swego przeciwnika, wiedział że tej siły nienależało lekceważyć. Były namiestnik Bretonji wydawał mu się podobnym do lichwiarzy grzecznych i miłych, którzy jednak bez skrupułu duszą swe ofiary; Rafté poradził swemu panu, aby wyjechał na kilka dni do Paryża.
— Mamy nadzieję zrujnować ostatecznie pana d’ Aiguillon — dowodził Rafté; — przyjaciele nasi z parlamentu nie zasypiają sprawy; jeśli pański siostrzeniec zobaczy się z panem, jestem przekonany, że wydrze panu tajemnicę, a w najlepszym razie przyrzeczenie pomocy, bo chyba przeczuwa co się święci. Naturalnie przegramy wtedy; jedyny sposób uniknięcia audjencji, to wyjazd do Paryża.
— Dajmy na to, że cię usłucham, ale jak długo ma trwać moje wygnanie?
— Sześć dni najdłużej. Sekretarz wyjął list i przeczytał go głośno; zawierał tylko kilka słów, mianowicie:
— „Ostatecznie, sprawa ta, rozegra się w czwartek.“
— Zatem przystaję; odeślij księciu list i dodaj coś od siebie, daję ci na to carte-blanche.
Rafté napisał bilecik następujący:
Książę pan, wyjechał przed kilku dniami do X. Lekarze kazali mu zmienić klimat, a właściwie odpocząć po trudach. Jeśli książę chcesz się zobaczyć z panem marszałkiem, to mogę śmiało oznaczyć audjencję na czwartek wieczór, pewny jestem, że pan mój będzie już na ten termin z powrotem.
— Teraz, mój drogi, schowaj mnie gdzie chcesz, ale tutaj, bo nie mam ochoty wyjeżdżać.
Rafté zgodził się na to. Naprzód wysłał list, następnie wyszukał kryjówkę dla księcia. Ale cóż? Richelieu nudził się okropnie w zamkniętym gabinecie, i pewnego razu wymknął się wieczorem z domu i udał do Trianon. Zdawało mu się, że nic nie ryzykuje, gdyż był pewnym, że siostrzeniec bawi w Luciennes.
D’Aiguillon był zadowolony z oznaczenia audjencji na czwartek i w oznaczonym terminie udał się na nią.
Wspominaliśmy już poprzednio, że tego dnia miał parlament wydać swój dekret.
Ponieważ liberja księcia znaną była w Paryżu, był tyle ostrożnym, że wziął zwyczajną karetę, bez żadnych ozdób. Głuche okrzyki słychać było na ulicach, któremi przejeżdżał. Tu i owdzie widział małe gromadki ludzi, czytających coś z najwyższem zaciekawieniem. Gotowało się jak w garnku. Ale nie było to nic nadzwyczajnego w owym czasie.
Zbierano się z równym zapałem dla odczytania artykuliku z gazety holenderskiej, jak piosenki skomponowanej przeciw Dubarry i panu de Maupeau. Roztrząsano z równym zapałem kwestję podatków, jak nową satyrę Voltaire’a.
D’Aiguillon udał się wprost do pałacu Richelieu’go, gdzie zastał tylko pana Rafté. Ten oznajmił, że marszałek zapewne zatrzymany został gdzieś w drodze, bo oczekują go od godziny. Książę niecierpliwił się i postanowił czekać choćby do rana.
Sekretarz oświadczył wtedy kategorycznie, że książę nie sam zapewne wróci do domu, że będzie mu bardzo nie na ręką spotkać kogoś u siebie, ręczy więc słowem, że marszałek za godzinę będzie w pałacu d’Aiguillon’ów i radzi księciu wrócić do siebie.
— Słuchaj, Rafté — rzekł d’Aiguillon, zdumiony tą nową przeszkodą, jesteś powiernikiem wuja — odpowiedz mi, jeżeli jesteś uczciwym człowiekiem: to komedja, nieprawdaż? — książę nie chce mnie widzieć?
— Słowem honoru ręczę, że za godzinę będziesz pan miał wizytę marszałka.
— Dajże mi tu poczekać na niego.
— Miałem honor oznajmić już księciu, że pan mój nie sam wróci.
— Rozumiem... dajesz więc mi swoje słowo, Rafté. — D’Aiguillon wyszedł z miną smutną. Marszałek wysunął się z przyległego gabinetu z demonicznym uśmiechem na ustach.
— Nie domyśla się niczego?
— Niczego.
— Która godzina?
— Mniejsza oto, musimy czekać, aż zjawi się nasz prokuratorek. Komisarze są jeszcze w drukarni.
Zaledwie dokończył, gdy lokaj wpuścił przez drzwi sekretne osobistość szkaradną, czarną i niebezpieczną. Rafté popchnął marszałka do gabinetu, a sam zbliżył się do gościa.
— A, to pan, panie Flageot, zachwycony jestem pańską wizytą.
— Sługa wielmożnego pana. Interes ukończony.
— Wydrukowane?
— Tak, pięć tysięcy egzemplarzy jest już w obiegu, reszta schnie.
— Co za nieszczęście! drogi panie, co to za rozpacz dla całej rodziny pana marszałka.
Flageot aby uniknąć odpowiedzi, zażył tabaki ze srebrnej tabakierki.
— Co teraz robią? — zapytał Rafté.
— Komisja szykuje się do drogi, to jest do pałacu ksiącia d’Aiguillon, który na szczęście, to jest na nieszzęście, chciałem powiedzieć, znajduje się właśnie u siebie w Paryżu. Będą więc mogli wręczyć mu dekret.
Rafté podjął szybko z kanapy ogromny worek aktów prawnych i wręczył go panu Flageot.
— Oto akta, o których panu wspominałem, drogi panie; marszałek ma w panu zaufanie. Dziękujemy panu za usługi w tej nieszczęśliwej sprawie pana d’Aiguillon z wszechmocnym parlamentem Paryża.
I popchnął gościa ku drzwiom, które zamknął zaraz potem starannie.
Wypuścił z więzienia marszałka i zawołał z pośpiechem:
— Dalej! prędko! prędko! konie czekają, staraj się pan przybyć wcześniej, niż panowie komisarze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.