Józef Balsamo/Tom XII/Rozdział CL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór Louis przechadzał się w małym ogródku, otoczonym z czterech stron wysokim murem, będącym częścią dawnego klasztoru Urszulanek, zamienionego obecnie na magazyn spożywczy dragonów Jego Królewskiej Mości.
Doktór, chodząc, czytał nowe swe dzieło, które przygotowywał do druku, co nie przeszkadzało mu jednak wyrywać chwastów z klombów, które raziły jego smak estetyczny.
Jedna tylko służąca pilnowała jego domu.
Na brzęk pałasza Filipa, kobieta zbliżyła się do drzwi i uchyliła je.
Młody oficer popchnął drzwi i wszedł na podwórze.
Zdaleka spostrzegł doktora w ogrodzie i, nie zważając na gniewne okrzyki służącej, podążył śpiesznie do niego.
Na szelest kroków, doktór obrócił głowę.
— A! to pan — rzekł zwolna.
— Przebacz, doktorze, że ci zamąciłem spokój, lecz chwila, którą przewidziałeś — nadeszła; mam prośbę do pana.
— Obiecałem, że uczynię wszystko dla pana i postaram się dotrzymać słowa.
Filip ukłonił się zmieszany, nie miał siły do dalszej rozmowy.
— Jak się miewa chora? — zapytał doktór, spostrzegając trupio bladą twarz młodzieńca.
— Zupełnie dobrze, siostra moja jest tak zacną i uczciwą dziewczyną, że chyba nie byłoby Boga, gdyby jej groziło cierpienie, lub niebezpieczeństwo.
Doktór spojrzał badawczo na Filipa.
— Zatem jest ofiarą niecnego podstępu?
— Tak, doktorze.
Uczony załamał ręce i wzniósł je ku niebu.
— Niestety! — zawołał — żyjemy w strasznych czasach, społeczeństwo nasze jest zgangrenowane, potrzebuje moralnych lekarzy.
— O tak! tak! masz pan słuszność; tymczasem jednak...
Filip groźnie zacisnął pięści.
— Widzę, że należysz, młodzieńcze, do ludzi, którzy zbrodnie karzą siłą i żelazem.
— Tak, doktorze.
— Zatem pojedynek — westchnął doktór — pojedynek, który nie zwróci honoru twej siostrze, choćbyś zabił przeciwnika, a pogrąży ją w rozpaczy, jeżeli sam zginiesz. Sądziłem, że jesteś pan inteligentnym i silnym zarazem; przecie miałeś pan zamiar wszystko zachować w ścisłej tajemnicy?...
Filip położył rękę na ramieniu doktora.
— Mylisz się pan; mam czyste sumienie i chcę wymierzyć sprawiedliwość. Nie dam się zabić, ale zabiję nikczemnika!
— Pan, co jesteś szlachcicem, zabijesz?!
— Przyznaj pan, że gdybym zabił był tego łajdaka na sekundę przed popełnieniem przezeń haniebnego czynu, nicby w tem nie było nadzwyczajnego, każdy uczyniłby to na mojem miejscu.
— Więc to pańskie ostatnie słowo?
— Tak! wszak kiedyś znajdę go, a wtedy zabiję jak psa, bez żadnej litości.
— To pan zbrodnię popełnisz, zbrodnię, straszniejszą może od tej, jakiej się dopuścił ów nieznajomy, zwłaszcza w oczach tych, którzy znają kobiety... Zabić! wszak można naprawić to wszystko małżeństwem...
Filip podniósł dumnie głowę.
— Zapominasz pan, że baronowie Taverney-Maison-Rouge, wywodzą ród swój z czasów wojen krzyżowych; siostra moja jest równą urodzeniem delfinowej.
— A! rozumiem, a winowajcą jest ktoś z gminu. Tak, tak — ciągnął dalej doktór z gorzkim uśmiechem — wy, panowie, jesteście ulepieni z innej gliny. Zabij go, baronie, zabij bez żadnych wyrzutów sumienia.
Filip skrzyżował ręce na piersiach.
— Posłuchaj, doktorze — rzekł smutnie — nie idzie tu o zwykłego uwodziciela, którego postępki tłumaczyć się dadzą nieraz zalotnością kobiecą; jest to nędznik, wychowany u nas, wykarmiony na naszym chlebie; on to skorzystał w nocy z zemdlenia, ze snu, z pozornej śmierci najszlachetniejszej z kobiet i zhańbił ją; on co w dzień nie śmiałby nigdy spojrzeć na nią. Sąd na śmierć skazałby tego łotra, niech więc ja będę sprawiedliwością i ukarzę go śmiercią. Teraz, doktorze, ty, którego uważałem za najzacniejszego z ludzi, ty stawiasz mi zarzuty, czynisz uwagi! Czyż chcesz skorzystać z tego, że znasz naszą tajemnicę; skorzystać z niej, jak inni? Jeśli tak, nie jesteś tym uczonym, którego tak podziwiałem, ale jesteś pospolitym człowiekiem, a ja wyższym nad ciebie, bo bez obawy, bez żadnej wstecznej myśli, wyjawiłem ci wszystko.
— Mówiłeś pan, zdaje mi się — odrzekł doktór zamyślony — że ten człowiek uciekł...
— Tak jest; musiał się domyślić, że wszystko wyszło na jaw i ratował się ucieczką.
— A pan właściwie czego sobie życzysz?
— Pragnę, abyś dopomógł mi pan wywieźć siostrę z Wersalu.
— Pod jednym tylko warunkiem.
Filip skoczył, jak lew zraniony.
— Słuchaj pan — ciągnął dalej doktór — wysłuchaj mnie. Jako filozof chrześcijański, którego pan uczyniłeś swym powiernikiem, obowiązany jestem postawić warunek nie na rachunek wdzięczności, ale prawem sumienia. Ludzkość jest obowiązkiem — nie cnotą; mówisz pan o zabiciu człowieka; ja muszę wstrzymać tę zbrodnię z taką siłą, z jaką broniłbym siostry pańskiej od hańby. Panie de Taverney, musisz mi przysiąc!...
— O! nigdy! nigdy!
— Przysięgniesz mi! — zawołał doktór z siłą — musisz, mój panie! Uznaj rękę Bożą we wszystkiem. Więc powiadasz pan, miałeś winnego pod ręką?
— Tak i gdybym przypuszczał, że jest w sąsiednim pokoju, byłbym go tam dosięgnął.
— Uciekł!... drży!... więc kara i męka zaczęły się już dla niego. Uśmiechasz się pan, to, co czyni Bóg, wydaje ci się niczem! Wyrzuty sumienia są dla pana za małą karą! poczekaj pan! poczekaj! Pozostaniesz pan przy siostrze i przysięgniesz mi, że nigdy me będziesz ścigał nieszczęśliwego. Jeśli go spotkasz, to jest, jeśli Pan Bóg odda ci go w ręce, wtedy — i ja jestem przecie człowiekiem, wtedy — zobaczymy!
— Złudzenie, doktorze, on będzie zawsze uciekał przede mną!
— Kto wie? zresztą zbrodniarz ucieka, zbrodniarz boi się szubienicy, a jednak narzędzie sprawiedliwości, jakby było magnesem, przyciąga go do siebie, aż wpadnie w ręce kata. Zresztą tajemnica wymaga cienia; gdy zabijesz pan tego człowieka, wszystko się rozgłosi; ludzi ze swej sfery nie zdołasz pan przekonać o niewinności siostry. Wierz mi pan, zachowaj milczenie, w milczeniu pogrzeb to nieszczęście.
— Któż domyśli się, że zabijam tego nędznika za moją siostrę?
— Naturalnie, że się domyślą; wszak każde zabójstwo musi mieć jakąś ważną przyczynę.
— Niech i tak będzie, doktorze, będę ci posłusznym, nie będę ścigał winowajcy, lecz Bóg jest sprawiedliwy; o! Bóg odda mi tego zbrodniarza w ręce.
— Dobrze, bo w takim razie Pan Bóg wymierzy sprawiedliwość. Daj mi pan rękę, kawalerze.
— Oto jest.
— Cóż mam uczynić dla panny de Taverney?
— Musisz pan wytłumaczyć delfinowej konieczność odjazdu mej siostry; powiedz, że powietrze tutejsze jej nie służy; zresztą co zechcesz...
— Nic trudnego.
— Panu więc to pozostawiam. Ja zabiorę Andreę dokądkolwiek, do Taverney może, daleko od świata i jego podejrzeń.
— To źle; biedne dziecko potrzebuje opieki lekarskiej i starań. Pozwól mi pan wyszukać jej niedaleko stąd schronienie, gdzie napewno będzie lepiej ukryta, niż w Taverney.
— O! doktorze, czy to możebne?
— Tak sądzę. Podejrzenie zawsze rozchodzi się daleko od środka, jak koło na wodzie, gdy kamień w nią padnie, a kamień sam pozostaje tymczasem na miejscu, tylko nikt go odkryć nie może, bo spoczywa na dnie.
— Do dzieła więc, doktorze, uprzedź delfinową.
— Uczynię to zaraz dzisiaj.
— A co do reszty?...
— W dwadzieścia cztery godziny będziesz pan miał odpowiedź.
— O! jakże ci się odwdzięczę, doktorze, jesteś aniołem dla mnie!
— Teraz, młodzieńcze, powróć do siostry, pocieszaj ją. Dowidzenia!...
— Dowidzenia, doktorze, dowidzenia!
Doktór odprowadził Filipa do bramy i powrócił do swego ogródka.