Józef Balsamo/Tom XII/Rozdział CLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Balsamo |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Wende i spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ J. Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Joseph Balsamo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XII Cały tekst |
Indeks stron |
Filip zastał siostrę bardzo zaniepokojoną.
— Mój drogi — rzekła, podając mu rękę — podczas twej nieobecności myślałam nad tem, co się ze mną dzieje od pewnego czasu, doprawdy głowę tracę. Czyś widział się z doktorem Louis?
— Przychodzę od niego, Andreo.
— Ten człowiek rzucił na mnie straszne posądzenie, ale czy słusznie?
— Nie omylił się, droga moja.
— Więc... jak się nazywa ten podły człowiek, który mię zgubił?
— Andreo, nie dowiesz się tego nigdy!
— O! Filipie, nie mówisz prawdy, muszę wiedzieć, kto on, abym choć w modlitwie polecała go przekleństwu Najwyższego... Filipie, jego nazwisko?
— Andreo, nie mówmy o tem!...
Nieszczęśliwa dziewczyna załamała ręce.
— I to ty mi dajesz taką odpowiedź, ty, mężczyzna z pałaszem u boku?
Filip przeląkł się tego dzikiego wybuchu.
— Andreo — przerwał szybko — nie mogę ci powiedzieć tego, czego sam nie wiem. Wszystko to powinna otoczyć tajemnica; może Bóg pozwoli, że ją pogrzebiemy na zawsze.
— Ależ ten człowiek śmieje się z nas, Filipie! — drwi z nas!
Filip zacisnął pięści, nie odrzekł jednak ani słowa.
— Może — zawołała z rozpaczą Andrea — ja znam tego człowieka... może to człowiek, o którego dziwnym wpływie na mnie już ci wspomniałam; zdaje się, że byłeś u niego...
— Człowiek ten jest niewinny, mówiłem z nim, mam dowody... Andreo, nie szukaj nikogo.
— Filipie, szukajmy razem, sięgnijmy poszukiwaniem do najwyższych dygnitarzy państwa...
choćby do króla...
Filip otoczył ramieniem biedne, nieświadome dziecko.
— Wszystkich tych wyliczyłaś już we śnie, i przekonałaś mnie o ich niewinności!...
— Więc pewnie wskazałam też i winnego? — spytała, drżąc.
— Nie — odrzekł brat, siląc się na spokój. — Błagam cię, nie pytaj mnie o nic, bądź uległą, nieszczęście to jest niepowetowane. Ale miej nadzieję... Bóg nad nami! Bóg dobrotliwy zostawia ludziom zemstę.
— Zemstę?... — szepnęła, przerażona groźbą, zawartą w tem słowie.
— Tymczasem odpocznij, siostrzyczko, przebacz mi przykrość, jaką ci sprawiła szalona moja ciekawość! O! gdybym mógł był przewidzieć!... o!...
I ukrył twarz w dłoniach z rozpaczą. Po chwili jednak powściągnął swą boleść.
— Czemu narzekam?... Siostra moja jest niewinną, kocha mnie! Nigdy nie zdradziła położonego w niej zaufania. Jest młodą i dobrą, żyć będziemy samotnie, zestarzejemy się razem... We dwoje będziemy silniejsi od świata całego!...
W miarę uspokajania się młodzieńca, Andrea smutniała i chyliła śmiertelnie bladą twarz ku ziemi.
— Mówisz tylko o nas dwojgu! — rzekła smutnie.
— O kimże mam mówić, Andreo? — spytał, wytrzymując jej spojrzenie.
— Ależ... mamy ojca!... Jak on postąpi ze swą córką?
— Mówiłem ci już wczoraj — rzekł zimno oficer — abyś odrzuciła opiekę pana de Taverney; wiedz, że nikt cię nie kocha, oprócz twego brata, nikt.
Biedne my opuszczone sieroty!... Czyż doznaliśmy kiedykolwiek słodyczy, lub choćby najmniejszej pieszczoty rodzicielskiej? Znasz mnie — dokończył z gorzkim uśmiechem — gdyby można było kochać tego, o którym myślisz, powiedziałbym ci: „kochaj go“! Jednak milczę, Andreo, powściągnij to uczucie!
— Bracie mój... muszę więc myśleć?...
— Andreo, w wielkich nieszczęściach człowiek zdaje się słyszeć słowa: „Boga się bój“!... O! ciężki dopust Bóg na nas zesłał!... I jeszcze u człowieka rozlega się w uszach: „Czcij ojca twego!“ Tak, a uczcisz go tem najwięcej, gdy go z pamięci wymażesz.
— To prawda... — szepnęła z przygnębieniem Andrea, osuwając się na fotel.
— Drogie dziecko, nie traćmy czasu na słowa; zapakuj swe rzeczy, niezadługo doktór Louis uprzedzi delfinową o przyczynie twego wyjazdu. Wiem już, co powie... zdrowie twe wymaga zmiany powietrza i t. d.... Gotuj się więc do podróży.
Andrea podniosła się z fotelu.
— Czy i meble wziąć?...
— O, nie!... tylko bieliznę, suknie, klejnoty.
Młoda dziewczyna zabrała się do roboty, wyciągnęła kufry z garderoby i układała w nich systematycznie swe rzeczy.
Wkońcu wyjęła z biurka szkatułkę i położyła ją na wierzchu.
— Cóż to takiego?... — zapytał Filip.
— To klejnoty, otrzymane od Jego Królewskiej Mości.
Filip zbladł, przypatrując się cennemu podarkowi.
— Za te klejnoty — rzekła Andrea, podając mu szkatułkę — będziemy mogli żyć spokojnie. Słyszałam, że same perły kosztowały sto tysięcy liwrów.
Filip zamknął pudełko.
— Rzeczywiście, bardzo piękny i drogocenny garnitur. Ale zdaje mi się, iż posiadasz coś z biżuterji?...
— O, nie można tego nawet porównywać z memi klejnotami, należały one do naszej matki... Jest zegarek, bransolety, brosza i długie kolczyki brylantowe; a! i medaljon. Ojciec chciał to sprzedać, mówił, że już wyszło z mody.
— Szczęście, że je posiadasz, bo to wszystko, co do nas należy. Andreo sprzedamy to; przypuszczam, iż dostaniemy ze dwadzieścia tysięcy liwrów, co wystarczy dwojgu nieszczęśliwym.
— Ależ... i ten naszyjnik z pereł także do mnie należy... — rzekła zdziwiona dziewczyna.
— Nie dotykaj nigdy tych pereł, Andreo, one palą; każda z tych pereł zostawia brudny ślad na czole tego, kto je nosi...
Andrea drgnęła.
— Szkatułkę tę oddam, komu należy. Powtarzam ci: to nie nasze, chyba nie masz ochoty...
— Uczynisz, mój bracie, jak zechcesz — wyszeptała zaczerwieniona ze wstydu Andrea.
— Droga siostrzyczko, ubierz się teraz. Po raz ostatni pójdziesz do delfinowej, bądź spokojną, uważną, niech pozna twa godna protektorka, jak ci przykro ją opuścić.
— O!... to prawda — szepnęła wzruszona Andrea — to jeszcze jedna boleść w mem nieszczęściu.
— Ja jadę do Paryża, wieczorem powrócę; dziś jeszcze cię stąd zabiorę; zapłać tu wszystkim: pewnie jesteś coś winna.
— Ja? nie, miałam Nicolinę, ale uciekła... A!... zapomniałabym o małym Gilbercie.
Filip wzdrygnął się, oczy mu się zaiskrzyły.
— Jesteś coś winna Gilbertowi? — zawołał.
— Tak — odrzekła spokojnie Andrea — codzień dostarczał mi kwiatów. Miałeś słuszność, Filipie, mówiąc mi kiedyś, iż niesprawiedliwie postępuję względem tego chłopca, który był zawsze grzecznym dla mnie... Wynagrodzę go inaczej.
— Nie szukaj Gilberta — wyjąkał Filip.
— Dlaczego?... Zapewne jest w ogrodzie; przejdę przez park, może go spotkam, to mu zapłacę.
— Niech i tak będzie.
— Dowidzenia więc!...
Filip pocałował młodą dziewczynę w rękę; Andrea rzuciła mu się w objęcia.
Przycisnął ją do piersi, a w kwadrans później wsiadał do oczekującej go karety i udał się na ulicę Coq-Héron.
Pewien był, że ojca zastanie w domu. Starzec, po zerwaniu z Richelieu‘em, usunął się z Wersalu; wolał być tu sam, niż tam stać na dalekim planie.
Na dźwięk dzwonka, baron, nie spodziewający się żadnej wizyty, przeraził się prawie i co prędzej sam poszedł otworzyć.
Ze zdumieniem ujrzał przed furtką ogrodu swego syna.
Podsiniałe oczy, boleśnie ściągnięte usta i zmarszczone czoło Filipa, nie wróżyły nic dobrego.
— To ty, mój synu?... Co cię tu sprowadza?...
— Wytłumaczę ci to, ojcze — odrzekł syn zimno.
— Dobrze!... To coś ważnego?...
— Dosyć.
— Mój chłopcze, masz zawsze tak dziwnie ceremonjalny sposób mówienia, że przerażasz... Przynosisz mi szczęście, czy nieszczęście?...
— Nieszczęście... — odezwał się poważnie syn.
Baron zachwiał się.
— Czy w domu niema nikogo?... — spytał Filip.
— Niema.
— To chodźmy do pokoju.
— Poco?... zostańmy tutaj lepiej.
— Są rzeczy, o których nie mówi się przy drzwiach otwartych, a cóż dopiero w ogrodzie!...
Baron spojrzał z przestrachem na syna.
Za chwilę weszli do salonu, gdzie baron usiadł, z udaną swobodą, na fotelu.
— Ojcze — rzekł zcicha Filip — siostra i ja chcieliśmy się z tobą pożegnać.
— Jakto?!... Ty... ty odjeżdżasz!... a służba?
— Nie jestem już na służbie, król zapomniał obietnicy... na szczęście.
— Na szczęście?... nic nie rozumiem.
— Panie...
— Wytłumacz mi, jak możesz być szczęśliwym, nie będąc dowódcą pułku?... Za daleko posuwasz swą filozofję.
— Posuwam ją tylko do tych granic, poza któremi leży hańba biednej naszej rodziny. Zresztą nie mówmy o tem.
— Przeciwnie!...
— Błagam pana... — rzekł Filip z taką stanowczością, że zdanie to mogło znaczyć: „Ja nie chcę!“
Baron zmarszczył brwi.
— A twoja siostra?... Czyż i ona ma zamiar rzucić swe obowiązki?.., obowiązki względem delfinowej...
— Są to obowiązki, które musi poświęcić czemu innemu.
— Naprzykład?...
— Smutnej konieczności.
Baron zerwał się z miejsca.
— Najgłupsi ludzie mówią zagadkami!
— Czyż to rzeczywiście zagadka dla ojca?
— Naturalnie — rzekł baron z mocą, która zastanowiła Filipa.
— Wytłumaczę to panu: Andrea ucieka, aby uniknąć hańby.
Pan de Taverney wybuchnął śmiechem.
— Do licha!... wzorowe mam dzieci!... Syn kontent, że nie dostał pułku, bo się boi hańby, córka ucieka z dworu królewskiego dla tej samej przyczyny. Doprawdy, wracają czasy Brutusa i Lukrecji!... Za moich czasów człowiek, noszący szablę u boku, nie bał się niczego.
Filip wzruszył ramionami.
— Tak, to co mówię nie może się podobać, tobie — filozofowi, jesteś przeciwnikiem rozlewu krwi, ale, mój panie, oficerowie nie mogą być filozofami.
— Ojcze, rozumiem dobrze, jak się płaci za obrazę, tu jednak nawet rozlew krwi nic nie pomoże...
— Frazesy!... deklamacje i filozofja! — krzyknął rozgniewany starzec. — Że nie powiem: tchórzostwo!
— Dobrześ, ojcze, uczynił, żeś tego nie powiedział — odrzekł groźnie Filip.
— Mówiłem ciągnął dalej baron — dowodziłem i bardzo logicznie; powtarzam ci, synu: każda hańba pochodzi nie z czynu, ale z gadaniny. Tak jest; czy popełniając przestępstwo, przed ślepym, niemym, lub głuchym można być zhańbionym? A może odpowiesz mi idjotycznym wierszem:
„Nie na szafot prowadzi zbrodnia, lecz do wstydu“.
— To dobre dla kobiet i dzieci, mój drogi, ale nie dla mężczyzn. Do djabła, chłopcze, zastanów się; jeśli niemy mówi, ślepy widzi, a głuchy słyszy, wyłup oczy jednemu, bębenki z uszu drugiemu, a obetnij język mówiącemu, tak odpowiada mężczyzna, szlachcic — baron de Taverney Maison-Rouge!
— Szlachcic, noszący to nazwisko, wie naprzód, że nie powinien czynić nic takiego, coby prowadziło do hańby, dlatego nie odpowiem na pańskie rozumowania. Czasem jednak niewinnie się popada w hańbę, jak ja i moja siostra teraz...
— Przejdźmy, proszę, do Andrei. Jeżeli mężczyzna musi działać, kobieta powinna czekać cierpliwie. Do czego służy cnota, panie filozofie, jeśli nie do odpychania ataków występku. Gdzież triumf cnoty, jeśli nie może stawić czoła występkowi?
I Taverney zaczął się śmiać nerwowo.
— Panna de Taverney boi się... nieprawdaż? Więc się czuje słabą...
Filip zbliżył się do starca.
— Panie — rzekł drżącym głosem — panna de Taverney nie jest słabą, ale jest zwyciężoną! wpadła w zasadzkę.
— Co?
— Czemu się pan i teraz nie śmiejesz? czemu nie znajdujesz sposobu, na starcie tej hańby?
— Nie pojmuję.
— Zrozumiesz pan zaraz. Nikczemnik jakiś wprowadza kogoś do pokoju panny de Taverney...
Baron zbladł.
— Nikczemnik ten — ciągnął przez zaciśnięte zęby Filip — chciał, ażeby nazwisko de Taverney, twoje... moje nazwisko, było zhańbione! No cóż, gdzie szpada, mój panie, którą umiano tak dzielnie, w twych czasach, karać śmiałków? Chyba teraz warto wyciągnąć ją z pochwy!
— Panie Filipie...
— O! nie bój się pan; nie podejrzewam tu nikogo. Zbrodnia ta pozostanie w cieniu, bo była w cieniu popełnioną; musi nadal pozostać w tajemnicy, ja tak chcę! ja! co strzegę honoru naszego domu.
— Skąd o tem wiesz?! — wykrzyknął baron, przechodząc z przerażenia w radość — z czego to wnosisz?
— Za kilka miesięcy, każdy, patrzący na moją siostrę, z łatwością się o tem przekona, panie baronie!
— Filipie! w takim razie niema nic straconego; honor i majątek nas czeka, triumfujmy!
— Jesteś pan takim, za jakiego cię miałem rzekł syn z największym wstrętem — zdradziłeś się pan, okazałeś wobec sędziego brak przezorności, a wobec syna brak serca.
— Zuchwały!
— Dosyć! Przynajmniej nie krzycz pan tak! Nie obrażaj cienia mej matki, któraby potrafiła lepiej opiekować się swą córką!
Baron spuścił oczy przed synem.
— Córka moja rzekł po chwili — nie opuści mnie bez mego pozwolenia.
— Siostra moja nie zobaczy cię już nigdy, ojcze.
— Czy to są jej słowa?
— Tak.
Baron otarł spocone czoło, wargi mu drżały.
— Niech i tak będzie! Miałem dwoje dzieci: głupca i idjotkę.
Filip zachował milczenie.
— Dobrze, już dobrze — rzekł starzec — mowę swą już wyrecytowałeś?
— Jeszcze dwa słowa.
— Mów.
— Najprzód król dał panu naszyjnik z pereł...
— Twojej siostrze.
— Panu... zresztą mniejsza o to. Andrea nie włoży takich klejnotów. Panna de Taverney nie jest nierządnicą; Andrea prosi pana o oddanie tej szkatułki temu, kto ją ofiarował, lub jeżeli nie chcesz pan obrazić Jego Królewskiej Mości, który tyle dobrego uczynił dla naszej rodziny, zachowaj pan te klejnoty dla siebie.
Filip podał ojcu szkatułkę. Baron odrzucił ją na fotel.
— Cóż dalej? — zapytał.
— Dalej, ponieważ nie jesteśmy bogaci, ponieważ wydałeś pan całą spuściznę po matce, czego panu nie wymawiam, broń Boże!...
— Jeszczeby tego brakowało — zawołał baron, zaciskając zęby.
— Otóż, ponieważ do nas należy tylko Taverney i ten mały domek, w którym się obecnie znajdujemy, mieszkaj pan w jednym, my w drugim.
Taverney całą siłą powstrzymywał wściekłość, jaka go ogarniała, nerwowo poprawiał koronkowy żabot. Odwrócił głowę.
— Wolę mieszkać w Taverney.
Dobrze, my zajmiemy ten domek.
— Jak chcesz.
— Kiedy pan wyjedziesz?
— Dziś jeszcze... natychmiast.
Filip ukłonił się.
— W Taverney — myślał stary — można być królem, mając trzy tysiące liwrów rocznego dochodu. Będę podwójnym królem.
Podniósł pudełko z fotelu i wsunął je do kieszeni.
— Filipie — rzekł ironicznie — pozwalam ci podpisać naszem nazwiskiem pierwszy traktat filozoficzny, jaki wydasz. Co do Andrei, jej pierwsze dzieło radzę nazwać Ludwikiem, lub Ludwiką: te imiona przynoszą szczęście.
To powiedziawszy, wyszedł z salonu, trzaskając drzwiami.
Filip z zaiskrzonemi oczyma, konwulsyjnie zaciskając pięści, szepnął:
— Boże! daj mi cierpliwość!