Jack/Część trzecia/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jack |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Jack |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— O to ci śpioch. No „jedynasty bis”, obudź no się.... Teraz wizyta.
Jack otwiera oczy, a pierwszą rzeczą, która je uderza, są nieruchome draperye spadające aż do ziemi wokoło sąsiedniego łóżka.
— Acha! mój kochany chłopcze, zdaje się, żeś miał tej nocy strach nielada.... Toż to ten biedak spadł na twoje ramy, ruszając się gwałtownie.... To ci musiało strachu napędzić.... Wyprostuj się trochę, żeby cię można zobaczyć.... Ho! ho, jakżeś ty słaby!
Mówiący te słowa jest człowiekiem mającym trzydzieści pięć do czterdziestu lat, z czapeczką aksamitną, z wielkim białym fartuchem sięgającym aż do piersi, z brodą blond, z okiem dowcipnem i cokolwiek szyderczem. Opatruje on chorego, zadaje mu kilka pytań:
— Jakież twoje zajęcie?
— Jestem mechanikiem.
— A czy pijesz?
— Piłem.... już nie piję.
Potem nastało dosyć długie milczenie.
— Jakież więc życie prowadziłeś mój chłopcze?
Lekarz więcej nic nie powiedział, ażeby nie przestraszyć chorego; ale Jack dojrzał w jego spojrzeniu tę bolesną ciekawość, to samo sympatyczne zainteresowanie się, z jakiem przyjęto go w przeddzień na placu Panny Maryi. Interni otaczają łóżko. Przełożony służby zdrowia wyjaśnia im symptomata, jakie zauważył na chorym. Symptomata te, jak się zdaje, są bardzo interesujące i bardzo niebezpieczne. Z kolei uczniowie chcą się upewnić co do obserwacyj mistrza. Jack nadstawia grzbietu wszystkim ciekawym uszom, i nakoniec z pomiędzy wyrazów „wdychanie, wydychanie, rzężenie syczące, trzeszczenie u wierzchołka i u podstawy, suchoty ostre” — pojmuje, że stan jego jest bardzo zły, tak zły, że kiedy lekarz podyktował receptę jednemu z uczniów, siostra przybliża się do jego łóżka i po cichu, dyskretnie pyta, czy ma w Paryżu jaką rodzinę, czy ma kogo, któregoby należało uprzedzić, czy oczekuje jakich odwiedzin dzisiaj w niedzielę. Rodzinę? Poczekajcie, otóż ona. To są te dwie istoty, kobieta i mężczyzna, co stoją u stóp u łóżka, nie śmiejąc się przybliżyć; są to dwie osoby z ludu, cokolwiek pospolite, ale uczciwe, co się uśmiechają do niego. Niema on innych krewnych prócz nich, ani innych przyjaciół. Oni jedni tylko nie zrobili mu żadnej przykrości.
— No cóż, jakżeż tam?.... Czy trochę lepiej? zapytuje Belizaryusz, któremu powiedziano, że towarzysz był stracony, a który pokrywa wielką chęć do płaczu miną bardzo wesołą. Pani Belizaryuszowa kładzie na stoliczku obok Jacka dwie pomarańcze, które z sobą przyniosła; a potem, opowiedziawszy mu nowiny o dziecku z dużą głową, siada wraz z mężem, który nie mówi ani słowa, w przedziale pomiędzy łóżkami. Jack także nic nie mówi. Oczy ma otwarte i w jeden punkt wlepione. O czemże on myśli?... Jedna tylko matka może to odgadnąć.
— Cóżbyś na to powiedział Jacku, pyta go nagle Belizaryuszowa, gdybym poszła po twoją matkę.
Wzrok jego zagasły ożywia się i wpatruje z uśmiechem w poczciwą kobietę. Tak, tego on właśnie pragnął. Teraz kiedy wie już, że ma umrzeć, zapomina o wszystkim, co mu matka zrobiła. Potrzebuje mieć ją przy sobie, uścisnąć ją. I pani Belizaryuszowa już wyrusza; ale kramarz ją zatrzymuje u nóg łóżka, rozpoczyna ożywianą, chociaż po cichu prowadzoną naradę. Mąż nie chce pozwolić swej żonie pójść tam. On wie, że ona jest zawzięta na „piękną damę”, że pogardza człowiekiem z wąsami i że jeżeli jej nie wpuszczą, to ona będzie krzyczała, wrzeszczała, a kto wie, może nawet narazić się na zaaresztowanie. Obawa aresztowania gra istotnie wielką rolę w życiu Belizaryusza. Roznosicielka zaś chleba zna bojaźliwość kramarza i lekkość, z jaką się daje wyprowadzić w pole.
— Nie, nie, bądź spokojna, tym razem przyprowadzę, powiedział w końcu z energiczną przeznornością twarzy, którą zdołał udzielić swojej towarzyszce. Wychodzi, przybywa szybko na wybrzeże Augustyanów, ale teraz mniej jeszcze szczęśliwy niż poprzednio.
— A dokąd?.... pyta go szwajcar, zatrzymując przy schodach.
— Do pana Argentona.
— Czy to pan przychodziłeś wczoraj wieczór?
— A właśnie, odpowiada Belizaryusz w niewinności duszy.
— No, to napróżnobyś się pan trudził, niema nikogo.... Wyjechali na wieś, nie tak prędko powrócą.
Na wsi w takim czasie, wśród takiego zimna, wśród śniegu! Wydaje się to nieprawdopodobnem Belizaryuszowi. Ale napróżno nastaje, napróżno opowiada, że dziecko pani jest bardzo chore, że jest w szpitalu. Szwajcar korzysta z tej historyi, ale nie pozwala nieszczęśliwemu posłańcowi przejść nawet słomianki przed schodami. I tak Belizaryusz raz jeszcze znajduje się na ulicy w rozpaczy. Nagle przychodzi mu myśl wspaniała. Jack, nigdy nic nie opowiedział, co zaszło pomiędzy Rivalami a nim; objaśnił tylko, że małżeństwo jego zerwane. Ale już w Indret a potem w Paryżu, odkąd żyli razem, często bardzo rozmawiali o dobroci starego lekarza. A gdyby Belizaryusz poszedł po niego, wezwał do łoża śmierci biednego towarzysza, jakieś współczucie, jakąś twarz ukochaną? No dobrze. Pójdzie do domu, weźmie na grzbiet swój tłomoczek, bo bez niego nigdy nie podróżuje: ot i już się wybrał, drżąc od zimna i skulony idzie gościńcem do Etiolles, gdzie Jack spotkał go po raz pierwszy. Niestety, widzieliśmy, co go oczekiwało na końcu tego długiego pochodu.
W czasie tym pani Belizaryuszowa, zawsze jeszcze siedząca u wezgłowia przyjaciela, sama już nie wie, co myśleć o tak długiej nieobecności, ani jak uspokoić oczekiwania chorego, którego myśl zobaczenia matki utrzymywała w wielkiem wzburzeniu. Wzburzenie to zwiększał jeszcze tłum, jaki w niedzielę zbiera się przy łóżkach szpitalnych. Z ulicy, z dołu schodów słychać już wrzaski i tupanie nogami, które dźwięczne podwórza i korytarze przedłużają i czynią wyraźniejszemi. Co chwila drzwi się otwierają i Jack spostrzega odwiedzających. Są to robotnicy, drobni mieszczanie, czysto odziani; przechodzą oni w przedziałach pomiędzy łóżkami, rozmawiają z chorymi, których przyszli odwiedzić, dodają im odwagi, usiłują wywołać uśmiech jakąś anegdotką lub wspomnieniem rodzinnem. Częstokroć głos bywa łzami zwilżony, kiedy oczy starają się być suchemi. Zdarzają się słowa niezręczne, milczenia kłopotliwe, słowem wszystko to, co jest uciążliwem lub domyślnem w mowie, kiedy ona wychodzi z ust zdrowych a dostaje się do zmęczonych uszów umierającego. Jack niewyraźnie słyszy ten szept łagodny, po nad którym unosi się zapach pomarańczy. Ale jakież rozczarowanie za każdą nową wizytą, kiedy podniósłszy się przy pomocy laseczki uwiązanej powyżej rąk jego, widzi, że to jeszcze nie matka i upada bardziej znużony, bardziej zrozpaczony niż dawniej. Jak u wszystkich tych, co mają umrzeć, odrobina życia, które mu pozostaje, to nić delikatna, która coraz cieńszą się staje, zbyt słaba, ażeby go mogła przywiązać do silnych lat młodości, sprowadza go do pierwszych chwil jego dzieciństwa. Staje się dzieckiem na nowo. To już nie mechanik Jack, ale mały Jack (przez k), synowiec lorda Peambock, blondynek, cały w aksamicie Idy de Barancy, który oczekuje swej matki.....
Nikogo.
A jednak przychodzą tutaj ludzie, kobiety dzieci, dzieci maleńkie, co z zadziwieniem zatrzymują się widząc chudość ojca, szlafrok rekonwalescenta, a wydają okrzyki zachwytu, które zakonnica z wielką trudnością uspokaja, wobec piękności ołtarzyka. Ale matka Jacka nie przybyła. Roznosicielka pieczywa wyczerpała już zasoby wymowy. Wszystkiego już wezwała na pomoc, i choroby Argentona i niedzieli zachęcającej do przechadzek; teraz nie wie już, co powiedzieć, ale dla dodania sobie kontenansu, rozciągnęła na kolanach kolorową chustkę i powoli obiera pomarańcze.
— Ona nie przyjdzie..... powiada Jack, jak mówił niegdyś w domku Charonne. Tylko głos jego tego wieczoru jest bardziej ochrypły i, chociaż słabszy, brzmi gniewniej: „Jestem pewny, że ona nie przyjdzie”.
I nieszczęśliwy zamyka oczy w najwyższem znużeniu, ale dla tego tylko, ażeby rozmyślać o innem zmartwieniu, ażeby pozbierać w umyśle swoim wszystkie szczątki miłości, ażeby zawołać „Cecylio.... Cecylio!....” chociaż krzyk ten nie wydostał się przez jego milczące usta. Zakonnica, usłyszawszy jęk, zbliżyła się i zapytuje po cichu pani Belizaryuszowej, której twarz szeroko błyszczała od łez:
— Co jemu jest, temu kochanemu dziecku? Zdaje się, jakby cierpiał więcej?
— To Matka jego, moja siostro, matka nie przychodzi jakoś.... On jej oczekuje.... To go gryzie, biedaczka.
— Trzeba ją prędko uprzedzić.
— Mąż mój poszedł po nią, ale widzisz, moja siostro, to jest piękna pani. Zapewne boi się powalać sobie sukni w szpitalu....
Nagle wstaje z wybuchem gniewu.
— Nie płacz mój drogi, powiada do Jacka, jakby mówiła do swego chłopczyka, ja ci poszukam twojej mamy.
Jack usłyszał wprawdzie, że odchodziła, ale nie przestał powtarzać głosem ochrypłym, z oczami ciągle utkwionemi we drzwi:
— Ona nie przyjedzie..... Ona nie przyjdzie.....
Siostra próbuje powiedzieć kilka słów:
— Ale, moje dziecko, uspokój się...
Wtedy on wstaje, z wejrzeniem strasznem i jakby obłąkanem:
— Ja wam powiadam, że ona przyjść nie zechce.... Wy jej nie znacie; to zła matka.... Ilem tylko zaznał smutku w mojem życiu, to wszystko od niej pochodziło.... Serce moje jest jedną raną, która powstała z uderzeń przez nią zadanych.... Kiedy on udał tylko, że jest chory, ona pobiegła do niego natychmiast i opuścić go już nie chciała.... Ja umieram, a ona nie przychodzi.... O! niegodziwa, niegodziwa, zła matka! Ona to mnie zabiła i nie chce widzieć, jak umieram!
Wysiłkiem tym wyczerpany, Jack opuszcza głowę na poduszkę, a zakonnica schyla się do niego, ażeby go pocieszyć i uspokoić; podczas, gdy dzień zimowy, krótki a ponury, kończy się, gaśnie żałobnie, wśród zmierzchu żółtawego, przypruszonego śniegiem.
∗ ∗
∗ |
Karolina i Argenton wysiadali z powozu na wybrzeżu Augustyanów. Wracali z koncertu popularnego, wyelegantowani w futrach, aksamitach, w rękawiczkach i koronkach. Ona była roz promieniona. Pomyślcie sobie, że ukazała się właśnie publicznie ze swoim poetą, a ukazała się piękną, jaką była dnia tego, z cerą ożywioną szczypiącym mrozem, otoczona tym przepychem zimowym, w którym piękność kobieca przybiera pozór wspaniały, błyszczący, jak klejnot w miękkiem wywatowanem pudełku schowany. Jakaś prosta kobieta, wysoka, silna, która czatowała przy drzwiach, rzuciła się na jej spotkanie:
— Pani, pani..... Trzeba iść natychmiast.
— Pani Belizaryuszowa!... powiedziała Karolina, bledniejąc.
— Dziecko pani jest bardzo chore.... Żąda widzieć się z tobą.... Chodź pani.
— Ależ to czyste prześladowanie, powiedział Argenton. Pozwólcie nam przejść.... Jeżeli ten pan jest chory, to mu poślemy naszego doktora.
— On ma lekarzy więcej, niż ich potrzebuje, bo jest w szpitalu.
— W szpitalu!
— Tak, tam jest w tej chwili, ale nie na długo, uprzedzam panią.... Jeżeli go pani chcesz widzieć, trzeba się śpieszyć.
— Chodź, chodź, Karolino, to obrzydliwe kłamstwo.... Tam jest jakaś zasadzka.... mówił poeta, usiłując ją zwrócić ku schodom.
— Pani, dziecko pani umiera.... Ach! dla Boga, takie są matki!
Karolina nie wytrzymała.
— Prowadźcie mnie, rzekła.
I obie kobiety puściły się po wybrzeżu, pozostawiając Argentona zdumionego i wściekłego, który był przekonany, że sztuczkę tę wypłatał mu jakiś nieprzyjaciel.
W chwili kiedy roznosicielka chleba opuściła szpital, dochodziły tam dwie osoby, śpieszące się, niespokojne, wśród zamięszania tłumu, który zaczął się rozchodzić; była to młoda dziewczyna i starzec.
— Gdzie on?... Gdzie on?...
Niebiańska postać pochyliła się nad łóżkiem Jacka.
— Jacku, to ja, to Cecylia.
Tak, to ona, rzeczywiście ona. Oto jej twarz czysta, ale bledsza z powodu czuwania i łez, w ręku, którą on trzyma, to właśnie ta ręka błogosławiona, która mu niegdyś tyle dobrego zrobiła, a która jednakże zaprowadziła go poniekąd tam, gdzie się teraz znajduje; bo los jest niekiedy tak okrutny, że miota pociski z daleka i to przez najlepszych, najdroższych. Chory otwiera oczy, ażeby się zapewnić, że już nie śni. Cecylia jest ciągle przy nim. Słyszy jej głos srebrzysty. Mówi do niego, prosi go o przebaczenie, tłomaczy, dla czego mu tyle przykrości zrobiła..... A gdyby się mogła była domyśleć, że ich losy są tak do siebie podobne!... W miarę jak mówiła, wielki spokój zapanowywał w sercu Jacka, zajmując miejsce gniewu, goryczy, cierpienia.
— A więc naprawdę ty mnie zawsze kochasz?
— Nigdy nie kochałam nikogo, prócz ciebie, Jacku... Nigdy kochać nie będę nikogo, prócz ciebie.
Wyraz ten „kocha”, poszepnięty w izbie wspólnej, która widziała już tyle śmierci żałosnych, przybierał słodycz nadzwyczajną, niby zabłąkany gołąb schronił się, bijąc skrzydłami w fałdy tych firanek.
— Jakżeś ty dobra Cecylio, żeś przyszła! Teraz już się nie skarżę, teraz już mogę umrzeć tu przy tobie, kiedym się z tobą pojednał.
— Umrzeć! a któż tu mówi o śmierci? rzekł ojciec Rivals swoim grubszym głosem.... Nie bój się, mój synu, my cię z tego wyciągniemy. Nie masz już teraz takiej miny jak wtedy, kiedyśmy przyszli.
Rzeczywiście, od niejakiej chwili zmienił on się, rozpromienił tym blaskiem, jaki ludzie lub gwiazdy zachodzące rozrzucają wokoło siebie w ostatnim a świetnym wysiłku. Rękę Cecylii przyciskał do twarzy, trzymał ją z miłością i mówił po cichu:
— Wszystko, czego mi brakowało w życiu, ty mi dałaś. I byłabyś wszystkiem dla mnie: przyjaciółką, siostrą, żoną, matką.
Ale ożywienie to ustąpiło wkrótce miejsca bezwładnej odrętwiałości, rumieniec gorączkowy silnemu osłabieniu. Całe zniszczenie choroby wyryło się natychmiast na jego rysach, lekko skurczonych z powodu trudności w syczącem oddychaniu. Cecylia rzucała na ojca przerażone spojrzenia, sala napełniała się mrokiem, a serca obecnych ściskały się, przeczuwając coś bardziej tajemniczego aniżeli noc. Nagle Jack spróbował się podnieść, mając oczy otwarte szeroko:
— Słuchajcie... słuchajcie... słuchajcie.... Ktoś wchodzi.... To ona.
Słychać było wiatr zimowy na schodach, ostatnie szepty tłumu, który się rozpraszał, daleki turkot na ulicy. On wyciągnął ucho na chwilę, wymówił kilka słów niewyraźnych; potem głowa jego opadła, a oczy zamknęły się wreszcie. Nie mylił się jednak. Dwie kobiety biegły po schodach. Puszczono je, choć godzina wizyt już minęła. Bywają wypadki, których rozkazy tracą wszystkie swoje obostrzenia. Przybywszy do drzwi sali Św. Jana, przebiegłszy szybko tyle schodów, Karolina zatrzymała się.
— Boję się.....
— No, no przecież trzeba, odpowiedziała druga... Ach! takie kobiety jak pani nie powinny mieć dzieci.
I pchnęła ją brutalnie przed siebie.
Wielką izbę o nagich ścianach, lampy nocne zapalone, widziadła klęczące, cień od firanek, wszystko to objęła matka jednem spojrzeniem, a potem w samej głębi łóżko, dwoje ludzi pochylonych: Cecylię, tak bladą jak trup, tak bladą jak ten, którego głowę ręką swą podtrzymywała, — i Rivala.
— Jacku! dziecię moje....
Rivals odwrócił się:
— Sza! szepnął.
Nasłuchiwano. Odzywał się jakiś zaledwie dosłyszalny szept, jakieś żałosne kwilenie, a potem wielkie westchnienie.
Karolina przybliżyła się, osłabiona, strwożona. Ta twarz bezwładna, te ręce wyciągnięte, to nieruchome ciało, w którem wzrok jej obłąkany szukał choć ułudy ruchu, to był jej Jack.
Doktór nachylił się.
— Jacku, przyjacielu mój, twoja matka..... Ona przyszła.
A ona, nieszczęśliwa, z rękami wyciągniętemi, gotowa się rzucić w objęcia:
— Jacku.... To ja.... Jestem tu.
Ani znaku poruszenia.
Matka krzyknęła przerażona:
— Martwy?!
— Nie.... powiedział stary Rivals głosem okropnym.... Nie.... Oswobodzony!.......