Jakie jest serce matki albo kiedy anioł płakał
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jakie jest serce matki albo kiedy anioł płakał |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 3 |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Była biedna gdowa Sobuśka i syna miała jednego Sobka, na którego nigdy inaczej nie wołała, tylko Sobuś, i nikt go też już inaczej we wsi nie nazwał. Sobuś, Sobuś, a Sobuś był gorszy psa. Złe to było jako dziecko, a kiedy zaczął parobczyć, zeźlił się, jak pies. A najgorszy był dla matki. Nigdy jej dobrego słowa nie powiedział, ba cięgiem przezywał, popychał, poszturkiwał, czasem zbił na kwaśne jabłko, a wymagał od niej roboty wszeliniejakiej koło siebie, sam robiąc tyle, co nic. Ledwie tam oborał, obsiał i obkosił ten kęseczek pola, co mieli, a resztę: rób matka! Nieraz piętą potrącił, że nie dość fryśka. A to niebożątko obstarne już było, kopę lat i siedm miało, to taka ci wartka nie będzie, bo nie da rady. Ale się to nie użaliło, nieuskarżyło nigdy, ino zawsze „Sobuś, Sobuś, mój Sobuś“, a od pracy aż się zgibała we dwoje.
Sobek się nie żenił; jedno dziewki się go bały, nierade go widziały skroś tej złości dla matki najwięcej, drugie, że i on sam bardzo do tego nie ciągnął. Ino se chciał kucharkę wziąć, coby go oprała i jeść ugotowiła. I upatrzył se taką jedną i ona się zgodziła, ale se wtedy pomyślał: Po co mi teraz matka w chałupie? Na sto dyabłów! Stara jest, ledwie łazi, ledwie robi. Kaśka zrobi wszystko, jesce nie telo lepiej, a i wygodę będę z nią miał. Po co mam darmozjada żywić? Wyzenem matkę do pola, niek ta idzie, ka kce!
Jaki Sobek, taka Kaśka. I ona mu też mówiła: wyzeń matcysko, wyzeń matcysko... Co ci ś niej?! Ino zre! — Bo chciała być sama ino w chałupie ze Sobkiem, żeby jej nikt inny nie gawędził po izbie, a co naganobi, żeby tylko jej było. W jednę noc, w zimie to było, przed Gody, Sobek nie lega na pościel nic, tylko siedzi na ławie. Matka se upościelała, jako ta mogła, na ziemi pod piecem, bo tylko jedna pościel w chałupie była i na niej Sobek spawał; leży cichutko, a modli się, bo widzi — kaganiec się świecił — że Sobek zły. Coz bedzie, coz bedzie?... szepce sobie w duszy, bo gorszy jeszcze był teraz, niźli przedtem.
Wtem Sobek mówi z ławy:
— Matka! wstaj!
Zbiera się to niebożątko, bo się ani spytać nieśmiała: na co — wstaje.
— Warcej!
— Zaroz, zaroz, Sobusicku... Cos kces?
— Przinieście wody. Pić sie mi kce.
— Je dy je jest przecie w konewce.
— Nima! — zaśmiał się Sobek i kopnął konewkę, że aż na matkę woda chlusła. Jest je, co? — mówi.
Matka się zapaską odziała, bierze konewkę za ucho.
Zimno było, co cud, a ślizgo; po wodę trza było ku potoku iść, dość obdalno. Przyniosła.
Ledwo, że postawiła koło ławy, Sobek kopnął drugi raz w konewkę i wodę całą wychlusnął.
Przerażona popatrzała na niego matka.
— Brudno béła, nie cysto. Przinieście jesce roz.
Nic nie powiedziała, przyniosła, a on trzeci raz to samo. W izbie już pełno wody się nalało, ze Sobek na ławie nogi wyciągnął, a matka we wodzie boso stała.
— I ta béła brudno... Icie matka jesce po inom...
— Sobuś, dyj hań zimno... jo boske...
— To sie matka obuj!
— Jakoz sie obujem, synku ostomilsy? Kyrpcy nimom nijakik, a te kapcątka stare, cok je przecie jakoś i pomiędzy hołupy hasła i jako tako pozesywała, mokre całe — — we wodzie lezom...
Bo on jej nie kupił nigdy nic. Co miała, to albo ze starości leciało z niej, albo kto darował, bo mu się jej luto stało, albo znalazła, jak i te kapce.
— To idź matka boske — mówi Sobek.
— Sobuś...
— To sie wom jus ani telo posługować nie kce?! — krzyknął Sobek. — A zryć tobyście zarli?! Co? Hybaj matka po wodę! W te razy!
— A nie oźlejes zaś znowa?
— A jak oźlejem, to co? Cyk haw nie pon? No!
I jeszcze raz poszła i jeszcze raz przyniosła wody i znowu on konewkę na izbę wylał.
— Samo taka, jak i hańty, brudno. Matka, icie po wodę!
Wtedy stara Sobuśka, trzęsąca się cała od mrozu, padła przed nim na kolana, na wodę na izbie nie zważając, bo już widziała, że do czegoś złego zamierza. A on ją odtrącił od siebie nogą i mówi:
— Idziecie po wodę? Nie?!
— Sobuś!
— Jo wiem, zek Sobek i jako mie wołajom! — wrzasnął Sobek — Nie potrzebujecie mi syćko przybacować! A kie sie wom posługować nie kce, to do pola!
— Sobuś!...
— Do pola, mówiem! Mnie tu takik łachmandów nie trza, co śnik nijakiej wygody niema. Przidzie Kaśka od Kurosa to bedzie. A wy się biercie z izby, prec!
— Sobuś, déj noc, zimno...
— Do pola!
— Umarznem...
— Ciepliście, kie we wodzie klęcycie...
— Dziecko moje! Wykarmiłak cie...
— Ba!
— temi piersiami —
— A jakiemiście kcieli?! Do pola!
— To mnie jus tak wyganias?
— Tak!
— A jutro mi przyńść podzwolis?
— Nigda! Przidzie Kaśka! Darmozjadów mi nie trza.
— To sie jus mom we świecie stracić?
— Strać sie matka, ka kces! Hoćby w g.....!
Objęła mu nogi rękami i usta do kolan przycisnąć chciała, ale on ją kopnął, że aż z jękiem na podłogę, w tę wodę zimną na izbie wznak padła. Byłaby może zemdlała, żeby nie ta woda właśnie.
Poznała, że tu śpasów nimas. Pozbierała, co tam miała, a było tego, jak pięść, we węzełek, przychodzi ku Sobkowi, co ciągiem na ławie z wyciągniętemi nogami siedział, i powiada:
— Daj ze sie mi pobośkać, synecku mój, hoć mie jus tak nie rad widzis... dziecko moje...
Ale Sobek jak się siepnie w tył, jak wrzaśnie: Mnie tu wasego bośkanio nie trza! Przidzie haw Kaśka od Kurosa, to mie ubośko, kielo mi sie be kciało! Do pola, dziadulo zatracona! Bo jak nie?!
I złapał za garnek odrutowany, co na stole stał.
Wyszła Sobuśka cichutko w pole, tylko się ode drzwi jeszcze popatrzyła na Sobka i uśmiechnęła do niego przez łzy.
Ciemno, kapce, co je wdziała, mokrzuteńkie, zimno, nie wie gdzie iść.
— Pudem ka, na chałupy, zapukam do okna, może mie przecie puscom nie tu, to ka inendej — myśli.
Bajtoć! Ze tobyk musiała pedzieć, ze mie Sobuś wygnał z domu, toby na niego pomstowali, a to przecie dziecko...
Pudem do światu, stracem sie...
Pon Bóg dobry, to mi sie ta nie da długo plątać pomiendzy ludziami...
Idzie, kiełza po lodzie, w śniegu grzęźnie, idzie...
A Sobkowa chałupa na boku stała, na łące i bardzo daleko do niej widać było. Toż to obejrzy sie Sobuśka, widzi, w chałupie jasno w oknie.
— Nie śpi, kagańca nie zaduhnon — myśli.
Nie śpi dziecko... I pić sie mu kce, a wody nijakiej nimo... Som po nie nie pudzie, bo zimno i ćma... A pić sie mu kce... Kiebyk mu jom prziniesła... Jest putnia na oborze, wypłucem cysto pieknie, postawiem przi dźwirzak, dźwirze ino tyle uhylem, co mu powiem: synku, mos wode, jakbyś pić kciał — i pude. Nie bede ta jus długo kusić świate, nie...
I jak myśli, tak robi. Wróciła, do obory cichutko weszła, putnię do potoku zaniosła, raz, drugi i trzeci wypłukała i czystej wody Sobkowi pod drzwi przyniosła i wtedy padła przy niej martwa.
I wtedy to wej janioł, co po jej duse prziseł, płakał.
PRZYPISKI:
Gdowa — wdowa.
wołała — nazywała.
parobcyć — być parobkiem, robić robotę parobka, także ku dziewkom się zalecać.
zeźlił sie — wyrażenie miejscowe.
fryśka — żwawa.
zgibała się — zginała się.
skroś — przez, z powodu.
kucharkę — dziewkę starszą do służby.
ugotowiła — ugotowała.
jeszcze nie telo lepiej — daleko lepiej.
ka kce — dokąd chce.
ś niej — z niej.
gawędził — przeszkadzał.
naganobi — uzbiera, zdobędzie pracą.
Gody — Boże Narodzenie.
pościel — łóżko.
upościelała — posłała.
po inom — po inną.
boske — boskiem, coso.
ostomilsy — wyrażenie pieszczotliwe.
kyrpcy — kierpiec, kyrpiec: obuwie ze skóry.
kapcątka — kapce; papucie, berlacze sukienne.
luto — żal.
ani telo — ani tyle.
Hybaj — tu znaczy: ruszaj.
W te razy — zaraz, natychmiast.
znowa — znów.
haw — tu.
Samo taka — taka sama.
hanty — tamte.
icie — idźcie.
przybacować — przypominać.
do pola! — za drzwi.
łachmandów — pogardliwe przezwisko.
ś nik — z nich.
Ba! — pogardliwie.
śpasów — żartów.
pobośkać — pocałować.
siepnie sie — szarpnie się.
bośkanio — całowania.
na hałupy — pomiędzy domy.
ka inendéj — gdzie indziej.
Bajtoć! — wyrażenie miejscowe. Przy czynieniu siebie, lub kogo uważnym. (Także ironicznie, lub pogardliwie)
Ze tobyk — przycisk do: tobym.
zaduhnon — zdmuchnął, zgasił.
dźwirzak — drzwiach.
kusić świate(m) — wyrażenie miejscowe. Kusić świat mniej więcej; w różnych zastosowaniach. Tu żałobliwie dobrodusznie użyte. Nie będę już długo naprzykrzać się ani sobie, ani komu, ani Panu Bogu.
wtedej — wtedy.
wej — dla wzmocnienia.