Na Skalnem Podhalu T. 3/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na Skalnem Podhalu | |
Podtytuł | Tom III | |
Data wyd. | 1906 | |
Druk | Piotr Laskauer i Sp. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KSIĄŻNICA TOM 10.
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER
★
Na Skalnem Podhalu III.
WARSZAWA — LWÓW
1906.
Pisownia zachowana autora.
WARSZAWA 1906.
DRUK PIOTRA LASKAUERA I SP.
|
W niniejszej III seryi opowiadań „Na Skalnem Podhalu“ podobnie jak w dwu poprzednich, wszystko, co pochodzi bezpośrednio z ust ludu, zatem opowieści, przysłowia, pieśni: zaznaczone są w przypiskach, jako oryginalne, a nadto pieśni wzięte są w cudzysłów. (Oryginalnem więc góralskiem w ogólnym zarysie jest np. opowiadanie o pochodzeniu Kuby Pudrasowego, dalszy ciąg nie, legenda o zimowych pannach także nie.[1]
W pisowni starałem się zbliżyć o ile się tylko dało do wymowy ludu, więcej jeszcze, niż w poprzednich seryach i sądzę, że słuszność miał ś. p. Bronisław Dembowski, badacz góralszczyzny, gdy pisał „ze wszystkich gwar ludowych polskich niezaprzeczenie najbogatszą i bodaj że najpiękniejszą jest gwara Podhalan“. Tylko tu jedna uwaga: ja piszę, o ile mi tego potrzeba, językiem góralskim, nie językiem dzisiejszych zakopiańskich furmanów, przewodników i koronczarek rozmawiających z gośćmi. Podobno po wyjściu pierwszej seryi „Podhala“ w jednem z pism warszawskich ubolewał ktoś, że szkoda, że nieznam dostatecznie języka miejscowego i że postwarzałem dziwolągi jak się podobno wyraził — (krytyki nie miałem sposobności czytać) — — otóż takiego pana muszę objaśnić, że góralszczyzna sięga dużo wstecz i dużo szerzej, niż dzisiejsze Zakopane i że daleko więcej jest w niej „dziwolągów“, niż się o tem na Krupówkach dowiedział.
Góralszczyzna rozszerza się teraz i coraz częściej spotyka się ją w literaturze — szkoda, że u wielu używającej jej pisarzów brak zdolności zrozumienia i odczucia ducha tej gwary rywalizuje szczęśliwie ze zdumiewającym brakiem słuchu i pamięci.
Olbrzymi czarny niedźwiedź, urodzony i uchowany w Ciemnosmreczyńskim borze pod Hrubym Wierchem, w puszczy, gdzie słońce tylko po wierchowcach świerków świeciło, niemogąc przebić dachu splątanych ze sobą konarów i gałęzi, pod którym przemykały się w pogoni za sarną i jeleniem hordy krwawych wilków, torowały sobie drogę potężnemi łbami odyńce, a po którego wiązaniach ślizgał się cichy, zgubny ryś o złotawej sierci: pewnego wiosennego dnia usłyszał głosy nigdy dotąd nie słyszane. Zdumiony stanął i słuchał. Były to miarowe ciosy, twarde i głuche, budzące suche echo po sobie. Posuwały się od doliny w górę. I niedługo zadziwionym oczom niedźwiedzia ukazali się ludzie z siekierami w rękach, odrębujący na lewo i prawo gałęzie odwiecznych smreków, przez co czynił się za nimi długi chodnik. Było ich kilku, przez plecy mieli łuki i strzały w plecionych z łyka kołczanach, oraz sakwy z pożywieniem, u pasa proce i woreczki z kamykami. Gniewnem, strasznem okiem patrzał na nich niedźwiedź. Chciałby się był rzucić na nich, poszarpać ich i rozmieść poprostu na wiatr, a jednak jakaś trwoga zatrzymywała go w oddaleniu. A gdy poczęli posuwać się ku niemu bliżej, wydarł mu się z piersi pomruk zły i groźny, ale cofnął się w gąszcz, zaszył w nim i siadł podnosząc kufę do góry i wietrząc.
Już w parę dni potem, chodnikiem, przez cały las przeciętym, na polanę, gdzie rosły wysokie szczawy górskie, szerokich liści łopuchy i mnóstwo kwiatów i ziół, tak, że polanka mieniła się błękitnym, żółtym, czerwonym, fjoletowym i zielonym kolorem, przypędzili ludzie stada owiec i wołów, a wielkich, jak wilki i do wilków podobnych z wejrzenia siedm białych kudłatych psów w kolczatych obrożach szło obok, lub za niemi. Natychmiast z głazów poczęto klecić jatę, na głazach pozbijano żerdzie i pokrycie umoszczono z żerdek i odartych łub drzewnych, a na wierzchu poukładano ciężkie kamienie od wiatru.
Na około polany uczyniła się pustka. Pasające się tam dotychczas sarny i jelenie popierzchały, wilki podchodziły gęstwiną, nęcone widokiem owiec i wołów, ale bały się psów, zawsze czujnych juhasów, zbrojnych w daleko sięgające łuki i proce i ostre ciupagi i noże, a przedewszystkiem ognia błyskającego we dnie i w nocy z jaty, który nigdy nie gasnął. I dzikie szczeciniaste maciory, które tam żyły uprzednio szukając bulw ziemnych, stadka swoich warchlaków pouwodziły daleko i nawet mocne, odważne, a często zuchwałe i napastliwe odyńce nie zbliżały się ku polanie.
Z wysoka, z turni, z ponad dwóch stawów, co powyżej w dolinie wiecznie senne leżały, poglądały na nią ciekawe, szybkie kozice, w olbrzymich susach uciekając, gdy juhasi z owcami podwyższali się na upłazach, i tylko jedne orły skalne zakołysały się czasem na rozłożystych skrzydłach w przestrzeni, zaważyły i spadały, jak piorun na jagnię, które unosiły ze sobą, o ile nie dosięgła ich prędka pierzasta strzała, kamień z procy, lub śmigła rzucona przez juhasa ciupaga, warcząca w powietrzu w potężnych kozłach, nigdy nie chybna.
Wkrótce poogradzano dla owiec koszary ze strągami, obok pierwszej jaty wyrosło kilka innych, powstał szałas.
Zdala, z kosodrzewin, pozierał ku polanie niedźwiedź. Mieszkało ich tu w Ciemnych Smreczynach kilkanaście, tu się pasły, mnożyły i wychowywały, ztąd czyniły wyprawy na owsy zielone w lecie i złociste w jesieni ku wsiom ponad Wagiem, tu przesypiały snem zimowym zimę, przechodząc czasem ku Wierchcichej popod Kopy, ku Rybiemu i w inne doliny, rojne od pobratymców. Panowały niepodzielnie i absolutnie w górach. Łoś o rosochatych łopatach mieszkający poniżej, zmykał ciężko, gdy tylko na ślad ich łapy natrafił, potworne tury o czołach twardych, jak głaz, a sile powodzi, nie pasały się wysoko i toczyły walki tylko z dolinnemi niedźwiedziami, po lasach. Stare, błyskające długiemi kłami odyńce farkały i kłapały zębami, ale przysiadając na zadach pod wykrotem, gotowały się tylko do obrony, nie napadając same, a wilki, gdy bandą szły, a były głodne, mogły być niebezpieczne tylko na nizinie, gdzieby drzewa nie rosły. Zresztą wygłodzone i do szaleństwa zuchwałe bywały tylko w zimie, kiedy niedźwiedź dobrze ukryty spał.
Nie było zatem rywala i jedynie miłość wypełniała góry rykiem walczących samców, podobnych do burz walczących. W całych Ciemnych Smreczynach, a może w całych Tatrach, niebyło groźniejszego niedźwiedzia. Siwą miał okowę na szyi, łeb, jak kępa, sierć czarną, lśniącą, a kiedy się wspiął na zadnie łapy, wyglądał jak drzewo. Najstraszliwszy był ze wszystkich.
On też pierwszy ubił wołu osiadłym na polanie juhasom. Ubił go w biały dzień, zabłąkanego daleko w kosodrzewinach, a uderzył tak potężnie, że wół od jednego zamachu za łeb padł martwy z przetrąconym rdzeniem, nie zdążył nawet ryknąć i zguby jego nawet nie dostrzeżono na razie. Dopiero zlatujące się na ścierwo orły, sępy, jastrzębie, sokoły i sowy rozliczne, sprowadziły juhasów, którzy znaleźli już tylko kości.
Ośmielony napadł na innego wołu, w stadzie. Stado pierzchło w przestrachu, nadbiegły jednak z ujadaniem psy, za nimi z krzykiem z ciupagami w rękach wolarze. Niedźwiedź rozdarł najśmielszego psa, rzucił głazem ku ludziom, ale uciekł.
Od tego czasu zaczęła się walka, bo i inne niedźwiedzie podchodziły pod woły, lub napadały owce. Nocami zwłaszcza i psy i juhasi pilnować musieli, bo rysie skradały się gęstwiną, a wilki wyły dookoła, odpowiadając zaciekającym się od szczekania owczarkom. W powietrzu z ptakiem drapieżnym, na ziemi z drapieżnym zwierzem rozpoczęła się walka na zabój. Ale juhasi poznali już, że największe szkody, najśmielsze napady wykonywa ten wielki niedźwiedź z siwą okową na karku, „on“.
Jego zaś wściekłość brała na psy i ludzi. Nieraz cały szereg dni przeszedł, że nie dało się ani jednego wołu zwalić, ani jednej owcy porwać. Przypadł niespodziany wczesny śnieg jesienny, tak gruby, że pokrył krzaki drugich borówek i bruśnic, obłamał i zasypał czerwone gałęzie skorusz, trawy pogrzebał — nastał głód. Większość juhasów z wołami i częścią owiec zeszła do wsi, obiecując sobie powrócić, gdy śnieg staje; zostało tylko paru ze stadem owiec, które zamknięte w koszarze żywiono nakoszonem za lata sianem. Przy nich były tylko dwa psy.
W noc ciemną i mroźną, pełną wichru ze śniegiem, wypadł „on“, jak burza z chmur, z pomroków leśnych, runął, jak lawina, urwana w upłazie, na polanę i gnał, jak potok z przewzbranego deszczem jeziora ku koszarowi. Wybiegły naprzeciw niego psy, ale nie zważał na nie, a one też tylko z daleka ujadały. Jednym susem przesadził płot koszara i gruchnął na zbite w kupę, rozpaczliwie beczące owce.
Prędzej, niż pomyśleć można, bił i ciskał na kupę. Nie pił krwi, nie pochłaniał mięsa, tylko bił i bił, grzmotał łapami i ciskał poza siebie. Zapamiętał się w tej rzezi okropnej; mordował i mordował.
Usłyszeli hałas psów i bek owiec juhasi, ale nie mogli biec na ratunek. Pod mokrym śniegiem gasły ze sykiem porwane z ogniska głownie, w ciemności bali się zaś przybliżyć, a ich krzyki nie odstraszały niedźwiedzia. „On“, „on“ powtarzali z rozpaczą, gdy „on“ szalał w koszarze, jak szaleje płomień w ciemnej stodole, pełnej słomy i suchego zboża. Gdy przez rozwalony płot owce wydarły się z koszara i wartogłowe ze strachu popędziły na oślep w sto stron; niedźwiedź począł pić z najcieplejszych krew, począł łykać wyszarpywane płaty mięsa z ciekącem od krwi runem. W końcu porwał jedną sztukę i w skokach przepadł w lesie.
Nazajutrz płacz i lament napełnił polanę. Niedość że wyżej trzydziestu owiec pobił „on“; mnóstwo pochwytały wilki, gdy się rozpierzchły, co po śladach poznać było można; mnóstwo zapodziało się tak, że nawet odgadnąć nikt nie mógł, co im drogę zaszło. „On“ zrujnował szałas do szczętu i z płaczem, klątwami, złorzeczeniami i odgróżkami z resztą żywych i zdrowych owiec, które się zegnać udało, uciekli juhasi do wsi, zamknąwszy pobite owce w jednej z jat i obwarowawszy ją i zaparłszy kołami i głazami, nim by przybyli liczniej po skóry i mięso. Ale „on“ czuwał. Tejże samej nocy uderzył na jatę z towarzyszami, rozeprali głazy, rozmietli kłoty, koły i żerdzie i wyprawili sobie ucztę, od której krwawych strzępów pełną była dolina. I gdy w trzy dni później, za ciepła, powrócili wolarze i owczarze popod Hruby Wierch, zastali zdruzgotaną jatę i wszystko mięso pożarte.
— „On“...
— „On“...
Rozzuchwalone tem powodzeniem niedźwiedzie dzień i noc trapiły pasterzy, że wielu się zarzekało, powróciwszy w jesieni do domów, że tam już nie pójdą następnej wiosny, a straszna sława „jego“ rozniosła się kręgiem koło Tatr.
„On“ zaś tryumfował. W blasku księżyca gdzieś w uboczach Gołych Wierchów stawał do czarnego głazu podobny i patrzał z wysoka na puste doliny. I czuł się jeden potężny i niezrównany, jak halny wiatr, albo piorun, którym nic nie wyrówna. I w jesiennem późnem słońcu przewalał się po aksamitnych uzłoconych upłazach, po ogromnych błyszczących trawach, podobny do kłody smrekowej, sam jeden najpotężniejszy, jak głusza zimowej nocy, albo mróz ranny, który wszystko w lód ścina. I puste milczące lasy znowu były jego niepodzielnem księstwem. Posępny, kolosalny uginał barami konary przekraczając potworne zbutwiałe kłody, albo płynął wśród jesiennych wybujałych traw, czerniąc się wśród nich grzbietem, jak ciężko ładowna łódź na ruchomej fali. Wędrówki jego napełniała słodka pamięć klęsk, które zadał, zwycięztwa i pogromu. Królestwo jego, od wieków przez przodków mu przekazane, znowu stało się wyłączną jego własnością. I uderzył, jak skała w szczytach urwana na wściekłego tura, który się z nizinnych borów popod Krzywań przybłąkał. Ujrzał go tur zbiegającego w dół między wielkiemi, staremi, rzadko rosnącemi smrekami, pochylił łeb o strasznem czole i bodących rogach, zaryczał krótko, gardłowo i rozstawił szeroko przednie nogi, zapierając się zadniemi w grunt. Tak stanął do mostu, na który kra uderza, podobny. Atoli szybciej, niż złamany wichrem smrek na ziemię się wali, runął nań niedźwiedź i łapą w kark go uderzył. Bluznęła krew bystro, jak z otworu źródła, na którym kamień ciężki leżący jeleń w pędzie racicą strąci. Potworny bek wyrwał się z gardzieli zwierza i równie, jak dwie lawiny głazów z dwóch przeciwnych skał lecące zetrą się z sobą w kotlinie, kamienie spiętrzą się w mury, a huk wypełni przestwory; tak oni z rykiem zwarli się ze sobą. Ale mocne, śmiertelne czoło tura ugodziło w pustkę; niedźwiedź uchylił się i powtórny raz zadał w kark wroga, wyrywając płat mięsa, który odwalił się od kadłuba, jak kęs drzewa piorunem z pnia oddarty. I cios za ciosem ponawiał straszliwy napastnik, unikając ciężkiemi, ale szybkiemi skokami rogów i czoła byka. Wreszcie ów, uchodząc śmierci, zawrócił i cały czerwony od posoki i olbrzymie jej bluzgi na mchy i gałęzie, o które się ocierał, rzucając, rozpaczliwym biegiem uciekać począł, tętniąc, jak gdyby młoty uderzały w ziemię. Ale stary milczący las nieruchomo patrzał na tę walkę.
Zaś niedźwiedź zapragnął słońca po boju. Przeszedł więc dolinę Niefcyrki ponad doliną Młyniczną przez grań od Hrubego Wierchu i tam, pod przełęczą, w niezmiernej wysokości, leżąc między progami skalnemi na rozpalonej trawie, grzał się w słońcu, spoglądając w swej dumnej samotni na szeroki kraj ludzki tam nizko... I nie było żadnego więcej zwierzęcia tam, na wysokości. Stadka kozic, gwiżdżąc na trwogę, pomknęły w szalonych rzutach w niedostępne, czarne krzesanice, ponad im tylko niegroźne otchłanie i niewielki jastrząb trzepotał skrzydłami w błękitnem powietrzu, czatując na siedmiobarwne, długodzióbe motyle skalne.
Nadeszła zima, a z nią zimowy sen. „On“ spał pod wykrotem kędyś w Hlińskiej Dolinie, ale ludzie radzili o „nim“. Bo żal im było nie powracać na traworodną Ciemnosmreczyńską polanę, a przytem nurtowała ich serca chęć krwawej zemsty. I gdy wiosna nadeszła, kilkunastu ludzi, dobrze zbrojnych w łuki, noże i topory, z łopatami w ręku i z zębatemi żelazami, zaopatrzonemi w grube łańcuchy, ruszyło wyciętą percią w góry.
Ujrzał ich obudzony już niedźwiedź i znowu chęć w nim zawrzała rzucić się na nich i rozmieść ich po lesie i znowu jakaś trwoga popchnęła go wstecz, w gęstwinę. A jednak czuł, że cienkiej skoruszyny łatwiej nie łamie, kiedy ją chyli, aby owoce jej pożreć, niż zmiażdżyłby każdego z tych ludzi. I już, już porywała go żądza krwi runąć ku nim i powstrzymywał go jakiś niepojęty lęk. Ha! gdyby który zbliżył się ku niemu, gdyby natarł na niego... Podarty w sztuki okrwawiłby kosodrzewinę... Oko w oko spojrzeć człowiekowi, zblizka, tuż, tuż, to była najnienawistniejsza chęć „jego“, najpełniejsza dyszącej krwią zajadłości. Ale natrzeć nie śmiał, czuł jakąś siłę obcą, nieznaną, niepojętą w człowieku, mimo, że był dla jego ramion jak giętkie gałęzie krzaków malinowych.
I przyszli znów na halę z wołami i z owcami juhasi. Przyszło ich więcej, przypędzili więcej wołów i owiec i psów przyprowadzili dwunastu. A szli z hukaniem, śpiewem i muzyką, napełniając góry dźwiękiem gęśli, brzęczącem beczeniem kobzy, daleko biegnącym świstem piszczałek i rozległem wyciem długich trombit. Szli tak, jakby pragnąc odstraszyć zwierza i naprzód ogłosić zajęcie w posiadanie, zdobycie i utrwalenie swej władzy na Ciemnosmreczyńskiej polanie.
Bo ci z nich, którzy przybyli tu uprzednio, pokopali doły głębokie z niezmiernym trudem w skalistej ziemi, poczynili na nich wiązania z nawleczonych gałęzi i konarów i pokryli je mchem, aby stały na zdradzie wilkom i pozakładali żelaza na niedźwiedzie.
Ale „on“ zaraz pierwszego dnia po wygonie wołów, w samo południe wypadł z kosodrzewu, ogromnego siwego wołu upatrzywszy. Wół wczas zoczył potwora, zaryczał ze śmiertelnej trwogi i zadarłszy ogona uciekać począł, dognany jednak, mimo wściekłego ataku trzech psów, które nadbiec zdążyły nieopodal będąc, padł pod ciosami łap nieodpartych. Dwa jeszcze psy biegły z pomocą i siedmiu wolarzy, — „on“ cofnął się od zdychającego wołu w gęstwinę, ale dał znać, że jest, że panuje i odpowiedział na tryumfalne wejście w jego królestwo.
Walkę podjął i że nie zesłabł; pokazał.
I w pewną ciemną dżdżystą noc postanowił ponowić napad w sam środek polany, na koszary z owcami. Aliści nagle przy wyjściu z kosodrzewu straszliwy ból przeszył mu boki i w zadnią nogę wpiły mu się z dwu stron śpiczaste długie żelazne zęby oklepca. Ryknął boleśnie i szarpnął nogę, atoli żelaza nie puściły, a gruby łańcuch i ogromny kłot drzewa z brzękiem, chrzęstem i łoskotem powlekły się za niemi. Rycząc, począł się miotać i szarpać, niemogąc się uwolnić, niemogąc cofnąć, bo półkola żelazne, łańcuch i kłot zawadzały o każdą gałęź i każdy sęk kosodrzewiny.
I toczyła się powoli czarna dżdżysta noc ponad nim, nad jego rykiem strasznym, wyciem przerażonych wilków i zawziętem ujadaniem psów, które oblegały zdala miejsce jego nieszczęścia. Czasem z śród chmur, wyjrzał posępny wiszący w otchłani niebotyczny cień skały, jakby ciekawej: co się dzieje tam na dole, gdzie coś żyje, rodzi się i umiera...
I nastał świt. Blade światło rozlało się po dolinie i natychmiast ludzie wyszli z szałasu z łukami, toporami i maczugami w ręku i ostrożnie, powoli, z ujadającemi psami przed sobą, poczęli podchodzić w górę. I stanęli w zdumieniu, albowiem ujrzeli „jego“, bo go poznali po rozmiarach i siwej okowie na szyi, może na jakich ośm wysokości ludzkich z żelazem, łańcuchem i klotem między konarami potężnego smreka, gdzie z bólu, rozpaczy i wściekłości szalony wylazł, naokół zaś powyrywane z korzeniami drzewka, pokruszone, podruzgotane, potrzaskane pazurami i zębami gałęzie, pomiażdżone krzaki kosodrzewu, powydzierane z ziemi głazy, ciężkie, jak młyńskie kamienie.
Stali i patrzyli zdumieni, nie śmiejąc się zbliżyć.
— „On“...
— „On“...
Wtem jeden pochylił się, podjął kamień, napiął procę i puścił cięciwę. Wnet uczynił to drugi, a inni naciągnęli trzymane w gotowości łuki. Grad strzał i kamieni począł bić w konary, w pień i w niedźwiedzia. Wówczas runął on na dół, aby rzucić się na ludzi, runął krwawy, pokaleczony, z tkwiącemi w ciele kilku pociskami. I poskoczył ku czeredzie napastników. Cofnęły się naprzód psy, zaskomlawszy i pierzchły, a wraz cofnęli się gwałtownie ludzie. Pozostał tylko jeden wysoki i szeroki w barach Góral, ze szpikulcem żelaznym nasadzonym na grubem drzewcu bukowem. Ten stał, wsparłszy trzon o głaz i nastawiwszy ostrze.
Wlekąc żelaza w podrzutach przypadł ku niemu „on“, a gdy już był na kilka kroków, wspiął się, aby łapą przednią w głowę uderzyć i nabił się na nastawione ostrze piersiami.
I wtenczas zblizka pojrzał w oczy człowieka. Wtem topór ciśnięty przez jednego z juhasów zawarczał w powietrzu i wciął mu się w czaszkę za uszami. Zaraz drugi ugodził go w kark, trzeci w jedną z łap przednich. Także rzucane z ręki kamienie poczęły grzmocić mu w ciało. I zwalił się na bok z ostrzem w piersiach, łamiąc drzewce ciężarem upadku.
Człowiek uskoczył, natomiast nadbiegły psy i za nimi ludzie. Dwa rozżarte kundysy wyzionęły życie z głuchym przeraźliwym jękiem pod „jego“ paszczą. Strzały jednak, siekiery, maczugi, kamienie, ciskane z coraz bliższa, wytoczyły zeń tyle krwi, że stało mu się ciemno w ślepiach i bezwład opanował mu członki. Widział tylko, jak przez mgłę, posuwającego się ku niemu owego wysokiego, szerokiego w barach Górala, który mu spisę pod pierś podstawił i uczuł wstrząsający całem jego jestestwem straszliwy cios maczugi w czoło, pod którym głowa spłaszczyła mu się na ziemi.
I jeszcze przenikliwy, niedozniesienia, przeraźliwy ból rozwarł mu ciemne prawie ślepia; to przewalonemu już na wznak drągami jeden z juhasów pruł długim nożem brzuch i wypuszczał wnętrzności.
I wtenczas znowu ujrzał ludzi zblizka nad sobą.
Ciemne Smreczyny zostały opanowane, a „jego“ potworną skórę, rozpiętą na wbitych w ziemię kulikach suszyło słońce.
PRZYPISKI:
koszar — miejsce ogrodzone płotem dla owiec.
strąga — miejsce ogrodzone w koszarze, gdzie się owce doi.
trombita — dawny instrument.
„On“ — nazywali niedźwiedzia strzelcy i pasterze. Unieśmiertelnił tę nazwę Sabała.
Był w Ludzimierzu nad Czarnym Dunajcem klasztor, a w nim mnichy, co się nazywali Cystersi. Osadził ich tam wojewoda Iwo Cedro, a kiedy klasztor fundował, to mu z za kołnierza dyabeł wyglądał, co na obrazie za wielkim ołtarzem w kościele więcej niż półsiedmsta lat przetrwało.
I był w tym klasztorze zakonniczek jeden, młody, nazywał się Augustyn, strasznie gorliwy i na pogaństwo okrutecznie zawzięty. A tu chłopy w najbliższej nawet okolicy, jak się im powiedziało: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“ — to odpowiadały: Je dy Go ta kfal, jak mas cas...
I powiada raz ten ojciec Augustyn do Opata: Ojcze wielebny, ja pójdę ludzi nawracać.
— A gdzie? — pyta się go opat i po brzuchu się gładzi, bo właśnie łososia jadł.
— W góry.
I pokazał ręką od Maruszyńskich wzgórzy ku Tatrom.
— Eć! — krzyknął opat. — Poszli tam ojcowie Paweł i Jakób i niewrócili więcej, niewierny nawet, Panie świeć nad ich duszą, gdzie ich ciała niepogrzebane leżą? Wilki ich zjadły, albo łotrowie zabili. A może i śmierć męczeńską ponieśli i ztądby chwała na zakon spadła. Już nam i tak Dominikanie przyganiają, że mało świętych produkujemy. I kogóż byś ty tam nawracać chciał? Tych zbójów góralskich, pośród których ledwie wytrwać możemy?! Powiedzieć niema co: zwierzyna jest, sarny, zające, jelenie, grzyb, ryba, jagoda jest, kuna na futro, jaja czajcze na post, jest, jest, — ale niech tu dyabeł nawraca! Ostać się trudno. Złodziej na złodzieju złodziejem pogania. Dobrze tyle, że się na klasztor nie śmieją porwać. Na świętą Kunegundę i świętego Remigiusza Patrona! Boskiej opatrzności kościół, a klasztor sowom i kawkom zostawić! Szczyrzyc piękne miejsce...
— O nie godzi się tak, nie godzi się tak, ojcze wielebny! Im cięższa służba, tem większa zasługa! Pozwólcie mi, ojcze wielebny, iść, ja czuję, że mię głos pański woła, i że się we mnie duch dźwiga.
I opat mu pozwolił wreszcie. Nie śmiał się głosowi Pańskiemu sprzeciwiać, ale się usprawiedliwiał przed starym kościelnym: Padoł, że się w nim duch dźwiga — —
A kościelny: Dźwigać się ta dźwiga, ino nie wiem, czy koniecznie duch...
W ranek majowy, w świt pełen woni, przeczystego powietrza i upajającej świeżości, przy wschodzącem słońcu ruszył ksiądz Augustyn z bramy klasztornej, nic w rękę nie biorąc dla obrony, ani psa z wielkich kudłaczy, które zakon chował, cały na Boską Opatrzność, która go natchnęła, zdany. Dunajec wbród przeszedł i kamieniami ku drugiemu ramieniu wody „pod brzyskiem“ szedł. A potem zaraz zaczynały się już lasy i wśród nich rzadkie osady.
Śpiewając pieśni nabożne, ze skaplerzem na piersiach, z różańcem w ręku szedł nawracać naród pogański.
Przechodziły mu drogę potwory: wilki, dziki niebywałej wielkości, niedźwiedzie tak ogromne, jak krowy, ale jakoś szczęśliwie między niemi przechodził, ufając.
I pół dnia brnął po lasach, nie napotkawszy ludzi, aż w południe samo posłyszał z gęstwiny i mroku packanie kijanki i śpiew niewieści. Ucieszył się, jedno, że się pracę świętą rozpocząć spodziewał, drugie, że i za widokiem człowieczym stęskniony był i skierował w stronę, zkąd głos leciał. I już wyraźnie odróżniał:
„Uwiede, uwiede, kie pude po wode, nie uwiedem we dnie, ale wiecór pewnie!..“
Z pomiędzy drzew zobaczył polanę, na niej kilkanaście okolicznych obór, ogrodzonych ostrokołami a za ostrokołami widniały ogródki kwietne. Trochę też pola było uprawne, zieleniły się na zagonach owies, nać karpielowa, kapusta. Nad potokiem klęczała młoda, koło siedmnastu lat dziewczyna i prała kijanką koszule, których kilka leżało rozciągniętych na brzegu do słońca.
Na głowie miała białą lnianą chustkę, zawiązaną pod brodę, w koszuli była rozwartej na młodych piersiach, w płótnianej spódnicy, ugiętej tak, że jej po kolana gołe nogi widno było; rękawy też miała wyżej łokcia zagięte.
Ksiądz wysunął się z gęstwy.
Dziewczyna na jego widok porwała się z nad wody i zamierzyła kijanką do ciosu.
— Niech będzie pochwalony — rzekł ksiądz, a oczy mu mimowoli padły na rozwarcie koszuli.
— Co fces?! — krzyknęła dziewczyna ostro.
— Pana Boga chwalę.
— Boga?
— Haj.
Dziewczyna patrzała na zakonnika i rękę z kijanką opuściła wzdłuż biodra. Jakiś ładny i niezły — myślała.
— Co haw fces? — zapytała łagodniej.
— Z Panem Bogiem przychodzę.
— Bóg nie potrzebuje, cobyś go nosiéł. On kie fce, to se haw przydzie som.
Ksiądz zbliżył się ku dziewczynie; ta widząc jego wysmukłą postać, niepodobną do olbrzymów, którzy ją otaczali, raczej z dobrotliwem politowaniem, niż z jakąś obawą nań spoglądała.
— Coześ ty za jeden? Skądeś prziseł? Jeść ci sie nie fce?
— Jagody jadłem w lesie, miałem chleb i ser. Bóg ci zapłać. Idę z klasztoru z Ludzimierza. Boga prawdziwego niosę.
— Je, juzek ci pedziała, ze bóg niepyta, coby go wto nosował. Toś ty z klostoru? Wiem. To ty niémozes ku dziewkom hodzić, ani baby mieć? Wiém, słysałak.
— O nie.
— Mój biédoku! Je jakoz ty wysiedzis hań przez kohanio? Toś ty moze skróś tego tam stela uciók?
Obraził się ksiądz, ale się wstrzymał i rzekł łagodnie: Poganko młoda, kto Panu Bogu, Jego Synowi Najświętszemu i Jego Matce Maryi Pannie wiarę poślubił: już ten innej miłości niemoże znać.
— Jakosi cudnie gados. Hnet byś mie z rozumu wywiód. Jakiz to Bóg, co mo syna? I ta Maryja, cy jako jej, to się niewydała, kie je pannom? To se jino tak syna s tém Bogem mieli? Ej ha!
— Wszystko ci to wytłomaczę, młoda poganko. Jak ci na imię?
— Mnie? Rosa, ale mie wołajom Rosicka, abo Roska.
— Rosa? Może Róża?
— Jaka tam rózo?! Rózo kwiat.
— A rosa rosa.
— Je dy bez to. Od rose mie nazywajom Rosicka.
— Słuchajże Rosicko, moje dziecko — zaczął ksiądz.
— Dziecko twoje? Je dyś ty jesce smark! Małoś co starsy, jako jo!
Zbliżył się ojciec Augustyn ku potokowi i siadł na kamieniu.
— Bolom cie nogi? — spytała Rosicka.
— Dużo szedłem.
— Je to se jino siedź. Ale jeść ci sie nie fce?
— Nie. Słuchajże Rosicko, moje dziecko w Chrystusie. W cóż ty wierzysz?
— Jo? Zje w cozbyk wierzyła? W Pogode i w Psote, w Zielnom i w Kwitnoncom, w Mór i Powicher, w Grad i w Grzmiot. Bogów jest dość, wseliniejakik, a nad syćkiemi jest Cas.
— W Imię Ojca! — zakrzyknął ojciec Augustyn. — Toś ty poganka prawa?!...
I jął się żegnać, jakby chciał złego ducha odegnać.
— Je coz to robis — zapytała zdziwiona dziewczyna — co tak mieles renkom po sobie?
— Żegnam się w Imię Pańskie i djabła od siebie i od ciebie odganiam. Toś ty nic nie słyszała o Bogu chrześcijańskim?
— Jakiz to?
— Który dobre nagradza, a złe karze. Którego chwalić trzeba i prosić Go. —
— A zawdy do?...
Zastanowił się ojciec Augustyn.
— Według woli Swojej.
— Jo ta jino wte pytom[2], kie wiem, ze nie po próźnicy.
— Który stworzył niebo i piekło.
— Niebo, wiem; a piekło?
— Gdzie dusze przeklętych gorzeją wiecznie.
— A wtoz przeklenty na wieki?
— Ten, co Pana Boga nie czci.
— Ehę? To się wej rad mści twój Bóg? Ehę! A s cymze[3] mu się zasługować?
— Trzeba się wyrzec marności światowych.
— Je jakiez to ty marności?
— Które dyabeł stworzył.
— Dyaboł? Zły? On ta wse człowiekowi blizko.
Westchnął ojciec Augustyn, że tu o djable pierwej słyszeli, niż o Panu Jezusie.
— Trzeba dla miłości Boga wyrzec się uciech świata — prawił dalej.
— Jako? Joby miała nie tańcować pokrony jakiegosi boga? Ze dy nasi to jesce by s nami tańcowali radzi.
— Trzeba ciało umartwiać, pościć, biczować się, we włosiennicy chodzić, na gołej ziemi sypiać.
— Tu mas! — krzyknęła dziewczyna oburzona. — Jo o takim bogu ani niekcem słyseć!
Zastanowił się ojciec Augustyn i pomyślał: Sroga to jeszcze poganka i zgoła pojęcia o świętej wierze katolickiej niema. Nawrócić i zbawić tę duszę mój obowiązek. Ale poznać ją wpierw trzeba do gruntu, jej błędy i herezye.
I spytał: A twoje bogi jakie?
A dziewczyna zaczęła: Moje bogi som niejest takie... Ony ta nicego sie wyrzekać nie nakazujom i kiebyś im jino miodu postawiéł, placka upiek, wian zielony, albo kwietny zawiesił, ogień smolny zapolił: to ony jus rade. A nolepso Zielna.
I pół mówić, pół śpiewać zaczęła: Zielna idzie po polanak, po trawnikak, po zagonak, i po lasak idzie cornyk i po wodak i po górak... Zielna sieje młode kwiaty, młode ziele, młode drzewka, a we wieńcu hodzi polnym i w obłok sie stroi rada... Uwidzis jom w młodym słońcu, w małym maju, w wielgim maju, jak se hodzi ponad pola... A dziewcęta jej na pełni wieńce pietom i chram strojom w rozmaite leśne kwiaty, w leśne kwiaty i jagody... W wielgim maju jej na pełni wieńce pletom i chram strojom, chram, co stoi hań pod lase, pobudowany ze skali... Chram ubierom piéknie w zieleń, we woniącom, w urosonom, od tej rosy, co jom miesiąc, co jom miesiąc biały sieje... Pote ogień sie zapoli, ogień ze smolnego drzewa, coby dym seł jaz pod hmury, jaz ku niebu, jaze het!... Pote weznom sie za ręce, tańcom, hipcom koło ognia, w wielgim maju, hej na pełni, w ciepłom, cihom, jasnom noc... I śpiewajom tak:
Zielna, Zielna, ty nam daj, coby nam sie darzyło!
Na zywine, na ludzi coby moru niebyło!
Zielna, Zielna, ty nam daj, scęścia przinieś cały snop!
Siej na domy, na pola, pier[4] na lasy, wody krop!
Zielna, Zielna, my sie dziś cysto piéknie ubrały,
coby mi ci całom noc, caluteńkom śpiéwały!..
A te, co som panny jesce, to sie pote wraz odłącom, zrobiom mniejse koło w kole i zaś zaśpiéwajom tak:
Hej Zielna, Zielna zielona,
boginio ulubiona,
dotknij nam nasyk piersicek,
dotknij ocy[5], dotknij licek,
Zielna, Zielna lubiona!
Bo my jesce godne twojej
ręki, co w kwiat ziemie stroi,
Zielna, słońcem spłoniona!
Jesce my z nikim nie spały,
jesce my jak ten śnieg biały,
jak ta rosa, jako sreń!
Jesce mamy wstyd rumiany,
jasnom rózom malowany —
Zielna, Zielna! To twój dzień!...
A za tela sie parobcy ka wto moze pocihućku poza krzaki przikradajom i pote ku dziéwkom hip! Przerwiom wian, poozruwajom, a dziéwcęta z krzykem w las! Uciekajom, oni goniom, wtóry zdole, z ognia hyci smolnom gałąź to ś niom leci, a świéci se het po lesie. Pełno krzyku, śmiéchu, pisku, ognia w lesie. — — Zielnej święto! Wtedej wtoro nieucieknie, kie jom złapiom i przisiendom, to jus bedzie ig! Ale ta mało wtoro tak ucieko, coby jej zaś nie dostali — — i jest wielgie Zielnej święto, w wielgim maju hej na pełni, noc miłości, święto noc...
Słuchał ojciec Augustyn i zasłuchał się. Bo to było młode i nigdy świata Bożego nie widziało. Zasłuchał się i oniemiał.
— Noc miłości, święta noc — — powtórzył.
— Wiés ty co — rzekła mu dziewczyna — pomozes mi kosulki moje poozciągać do słonka, coby skły, to ci dom obiad. Ale hań ozciągaj wysy, ka obsukcej, nie haw zaroz przi wodzie.
Nim się ksiądz opatrzył, włożyła mu w ręce obugarść wilgotnych koszulek — i nim pomyślał, rozciągać je zaczął.
Serce mu biło i ręce mu drżały, a w uszach dzwoniło: noc miłości, święta noc...
— A ta, wiés, ta kosulka, co mo takom korunecke koło syi, to na święto, na zielne... Takom kosulecke to jino ta mo przywilejom oblec, co je jest panna.
— Toś ty panna? — wydarło się zakonniczkowi z piersi.
— Ba jakoz? Panna!
— I na tę świętą noc, noc miłości tę koszulkę uprałaś?
— I piérsy roz. Prządłak na nie płótno i usyłak sama. Bo tak ma być. Kie pietnoście lot dziéwcęciu minie, wte jej takom kosulke dajom syć i wyprać. Przódziej nie.
— To ci dopiero piętnaście minęło?
— W lecie. Be niedługo na siedemnasty.
— I pannaś?
— Je coz sie tak cudujes? Dyjeś ta i ty moze jesce panic, hoćjeś ta jus i byciar nie od wcorańsa.
Gorąco się zakonniczkowi zrobiło, a wielkie szafirowe, pełne światła i iskier oczy Rosicki patrzyły weń ze śmiałym, naiwnym, pytającym uśmiechem.
— No, poozciągali my piéknie. Słonko dogrzywo straśnie. Podźmy ka do cienia legnąć.
Stanął zakonnik, wyprostował się.
— Hybaj! Legniemé hań pod tym jawore...
Poszedł. Coś go urzekło. Legł na trawie. A dziewczyna zaczęła się bawić jego skaplerzem, potem różańcem, zdjęła z niego jedno i drugie, a on się nie bronił nic, nic... Potem zaczęła się bawić jego kędzierzawą młodzieńczą brodą i miękkiemi ciemnemi włosami.
— Ładnyś — rzekła, a piersi jej się wzniosły.
— Ładnyś — powtórzyła.
I dwa silne, gibkie, sprężyste ramiona, otoczyły szyję ojca Augustyna.
∗ ∗
∗ |
Tymczasem niedługo Cystersi o opuszczeniu Ludzimierza pomyśleć musieli. Rabowano im trzody na paszy, podpalano stodoły. Jak złe duchy wypadali z lasów zbóje, łupili, grabili, szturmowali sam klasztor. Już nie tylko w noc, w biały jasny dzień napadali.
I raz, stojąc na murze klasztornym i patrząc, jak pasterzy rozpędzali napastnicy, zawołał opat: Wszelki duch Pana Boga chwali! Patrzcie no bracia! Widzicie tego smukłego chłopa tam, na przodzie?! W tym kożuchu, wełną obróconym do góry, ze sękaczem w łapie?! A tam taka młoda dziewka koło niego, takoż w pałkę zbrojna? Na świętą Kunegundę i świętego Remigjusza Patrona! Wzrok mnie nie myli! To brat Augustyn!
— Któregośmy za męczennika mieli?! — krzyknęli księża.
A kościelny zamruczał: Ono się ta dźwigało, dźwigało, dźwigało...
Potem trapieni Ojcowie Cystersi przenieśli się do Szczyrzyca.
PRZYPISKI:
„Uwiede, uwiede...“ — oryginalne.
Haj — tak.
nosował — nosił.
wtoz — któż.
pokrony — przez, dla, ze względu na.
mały maj, wielgi maj, — początek i koniec maja.
za tela — tymczasem.
obsukcej — suszej.
przódziej — pierwiej.
W XIII wieku osiedlili się Cystersi w Ludzimierzu; wskutek napadów zbójeckich, pozostawiwszy kościół i klasztor, uciekli do Szczyrzyca. Kościół przetrwał aż do ostatnich czasów; już za mojej pamięci rozebrano go i postawiono nowy murowany.
Pudrasów Kuba telo ino że był prawdziwy Kuba, bo czy był prawdziwy Pudras, tego nie wiedział nikt. Pisał się Kohut, a wołali go Pudrasowym Kubą, a to bez to: spotkał raz pleban Kubę, co się im dosyć rzadko trafiało, bo ta Kuba czego innego przódziej pilnował, jako księdza i chciał se z Kubą co nieco przegwarzyć, jak to zwyczajnie dusz pasterz, żeby wiedział, jakich ma parafjan. Kuba pięknie księdza pozdrówkał, bo to był grzeczny chłop i wse pokiel się nie napił, do rzecy, pochwalił księdza, Pana Boga, Kuba samo to i pyta się go pleban:
— Kuba, je ktos cię też stworzył?
A Kuba nie wiele myślący: Pudras.
— Cóż ty gadasz?! — mówi ksiądz — Nie wiesz to, że Pan Bóg ludzi stwarza?
— Ej jegomość, wiécie — powiada Pudras — to béło tak: szła moja matka niebozycka do Ludźmirza na odpust i za Gubałowskiém zastompił jej wilk. Ale, scęście, niedaleko béł krziz — hybaj matka noń. Wilk se cupi pod krzize, a matka na krzizie siedzi. A jus béła wydano. Jak siedzi, tak siedzi, a wilk ta tys cupi i cupi. Méśli: déj ta przecie jak nie ślezies, to zlecis — to se ino siedź. Jo ta casu mom dość, to se haw zackom. Ale co sie nie zrobiło: idzie od Słodycków Pudras, co prawie wte za leśnickiego béł w zokopiańskik lasak, a flintę mo bez ramie. E! — wilkowi sie casu urwało. Zabrał sie — nie cekał nic. A matka niebozycka tys z krziza śleźli — no, i do dziewięci miesięcy jo juz béł gotowy.
— No to co? — powiada ksiądz. — To cię i tak Pan Bóg stworzył.
— Ze dyć, jegomość, jako kcecie; kie ta béł krziz, to ta kajsi niedaleko musiał być i Pon Bóg — mówi Pudras.
I Pudrasowym Kubą był ten Kuba od Kohutów do końca.
Chłop to był świecny, ino że pił. A kiedy się napił, nijakiego pomierkowania nie znał.
Szedł raz ze swoim krewnym, Wojtkiem Kobylakiem z Cichego, z kąds zdalsa z Węgier, gdzie przy drzewie robił, bo to był syktarz nad syćkich, i wstąpili kęsi na Orawie do karczmy. Piją, Kuba se przyśpiwuje, jak to on miał zwyczaj, kiedy pił:
„Napij się gorzołki jak mos turok jaki,
jak nie mos turoka, napij się z potoka.“
i gwarzą ta o tem i o owem. Od gwary do gwary powiada mu Wojtek:
— To stajanko pola pod lase wysy młyna po cioce to sucy mnie, a nie tobie.
A tam Kuba zaraz od śmierci ciotki orał i siał.
Zaczerwienił się Kuba od złości i powiada mu: Coz plecies? Dy to moje, bo mi destamente ciotka zapisali.
— Twoje, boś se wzion, ale ta w destamencie inacy stało.
Wojtek ta był zawsze taki sysoła i sysoła, ale trafił źle; bo na taką zaprzekę Kuba, jak siedział za stołem, gruch go w łeb flaszką, a flaszka była kanciata, do tego pełna, uderzył w skroń i zabił. A pijany strasznie był, kiedy już Wojtek leciał z ławy, jeszcze mu rąbanicą poprawił w ciemię, że aż krew na pośród karczmy śkła z głowy. Zwalił Wojtek stół na ziem lecący bez ducha, a Kuba dopiero postrzóg, co nie zrobił. Jak skoczy, jak załamie ręce: O mój Wojtuś kochany! Cok ci tés zrobiéł! Cok ci tys zrobiéł! O niescęsno ta wódka! Niescęsno je tys!
Lamenci, a Żyda, co go prawie za szynkfasem nie było, kiedy się to stało, hałas usłyszał i dyabli go z komory wywiedli. Kuba jak był pijany, jak krzyknie: Kizby to dyabli byli, ajby byli, co by sie krześcijańska krew oźliwała, a pogańsko nie?!... Łap za rąbanicę, hip do Żyda, Żyd we drzwi, ale nie zdążył; u progu go Kuba zarąbał. I jak się rozjadł: zabił Żydówkę i troje bachorów żydowskich, zrąbał cysto piéknie stoły, ławy, łóżka, powalał piece, dobrze ścian nie rozniósł. Bo Kuba był chłop nie słaby. I wywyrton się z tego wszystkiego popod karczmą i zamglał.
Karczma była obdalno ode wsi, nie naszedł jakoś nikt i Kuba tak leżał do rania na drugi dzień.
Kiedy się zbudził, dopiero widzi, co sprawił. Leci naprzódzi do Wojtka, obacuje go — darmo. Wojtek nieżywy. Żyd — to samo i Żydówka i Żydzięta. Trupy i trupy. Nie doobacował się nikogo.
Niedługo namyślał Kuba: poszedł ku lipie, co hań stała, wyciągnął pasek z portek, założył na gardło i powiesił się.
Dopieroż leci dyaboł, co już od dawna na Kubę strzóg, a ledwie je rad. Bo to przecie z takiej duse, co nic nie robiła za życia, ino piła, a biła się, a na koniec pięcioro ludzi, choć ta i Żydów w tem śtyrok, zamordowała, będzie w piekle by na trzy dni uciecha. Leci on z jednej strony, ale i janioł stróż Kuby z drugiej. A janioł Kubę rad widział, bo mu przedtem przez sto lat za jakomsi karę kazali starych bab pilnować i to mu ino śmierdziało i cło się mu przy nich strasznie, a z Kubą miał ozrywkę. Przytem Kuba pięknie śpiewał i janioł go rad słuchał.
— Je trzysta ci w garle dziś! — biadka janioł. — Je coześ ty porobił?! Teli naród wyzabijać! Jo ci tu jus heba nic nie poradze. Dyaboł cie weźnie.
I stanon se z boku, nieśmiało, a dyaboł widły ryktuje, czeka, tylko dusza z Kuby wylezie. A ta już widziała, że niepeć i dzierży się ta jeszcze w grzdyce jako może, ze strachem wielkim.
No ale cóż — coraz ciaśniej, musiała wyjść, co się już ino na końcu języka trzymała, bo ją wypchało. Ale w te razy idzie Pan Jezus ze Świętym Pietrempawłem, co właśnie wtedy świat obchodził. I spostrzegł wisielca i duchy przy nim i gwarzy do świętego Pietrapawła: Cosi sie hań stało, podźmé zajźreć. Janioł, widzem, po boku, cosi hań źle.
Pan Jezus taki wartki, jako kce, w ocymieniu hań jus béł, a Pieterpaweł tys ta za nim kieniekie, jako zdołał, doleciał.
Pyta się Pan Jezus: Co to?
Dyaboł mu sie straśnie piéknie pokłonił i gwarzi: Przenojświętsy Panie — tak i tak.
— No, to jego prawo, dyabłowe — mówi Pan Jezus i obrócił się ku Świętemu Pietrowi, i powiada: Skoda duse.
— No juźci prowda, skoda — powiada święty Pieterpaweł — ale co robić? Darmo.
Ale janioł, któremu Kuby straśnie luto było, pokłonił się zaś znowu Panu Jezusowi i powiada: Panie Jezu, królu świata! Zabiéł ci Pudrasów Kuba Wojtka Kobylaka z Cichego, ale to wódka zrobiła, a wódke zrobił dyaboł. A co tyk Zydów, to zabił tylko od zolu, ze sie krześcijańska, w Twoje przenojświętse Imię krzcona krew oźlała, a pogańska by sie niémiała oźlać? To ino jedno drugiém wypłacić kciał.
— Hm — zamyślił się Pan Jezus i patrzy na świętego Pietrapawła, bo mu wierzył. A święty jako święty, z dyabłem nie będzie trzymał, ino z janiołem. Nie śmie się nic obezwać, ale ta też nie dokwaluje nic nijako.
Dopiero, kiedy się go Pan Jezus spytał: Coz myślis? — powiada: Ano, mom poprowdzie rzec, to i to, co ten janioł gwarzi, nie bzdura.
— Hm — kiwie Pan Jezus głową, a Święty Pieterpaweł, kiedy już widzi, że się Chrystus Pan namyśla, zaraz dalej: Ze wódke wrodoś dyaboł zrobił, no to wiemy, Panie, Ty i jo; a ze Kuba i po pijaności o Twoim przenoświęntsym Imieniu myślał, to nie grzyk, ba cnota.
— No to jakoz bedzie? — gwarzy Pan Jezus. — Darować mu? Nijakim świate — ludzi pomordował. A do piekła go dać mi go zol, bo inacej nie jest, ino tyk Zydów pokrony mojego Imienia wybił. Ale wiem, co zrobiem. Kuba zmartwykwstanie i be jesce zył i dom mu casu odpokutować i jako se zasłuzy, tako mu ta na końcu wyjńdzie.
I trzepnon Pan Jezus w gałąź ręką, gałąź się złamała i Kuba bełł! na ziemię. Pasek popuścił i dusza na języku wisi, a Pan Jezus jej powiada: „Duso grzesna, wracoj do ciała, — i dusa zaraz śuchła do gardła, a z gardła dalej.
Ale na dyabła aż poty wyszły, bo już dawno kolegom obiecował, że ino patrzeć, a duszę Kuby do piekła przyniesie — a tu wstyd. Jak się siepnie!
— Ej, wieraześci! — powiada do świętego Pietrapawła, bo do Pana Jezusa nie śmiał. — Wieraześci! Przepytujem tys bars piéknie Wasom Niebieskom Osobe, ale ta dusa juz béła tak, jak moja i to wiera nie ładnie i dyabłowi wyrządzać! Jo sie haw dość koło niego uzaskakował, kimek go na to przywiód, co zrobiéł. Po darmo to się i mnie pracować nie fce. A jak mi bedom duse z poprzed nosa brać, to nieg se ig pote ten do piekła nosi, co ig biere! Jo sie tu kozdemu niedom z rozumu wywodzić! Bajto!
I telo był napajedzony, ze kie cupnie kopyte, iskry skurzył.
A święty Pieterpaweł jak skocy, ku niemu! A ty huncfucie, opacniaku — krzycy — to ci Pon Jezus za kazdego, co?! To ty niewies, omełtuku jeden, ze wola Tego, co świat Jego?! A naucys się ty moresu, ty psiakudło, ty bulko wody, ty pół nicego!
I trzask go w pysk!
I byłby go jeszcze nie tak wyonacył, bo sie gwałtowliwie ozeźlił, a noremny je, ale Pan Jezus się ani nie obejrzał, tylko dalej szedł, tak i święty Pieterpaweł musiał rad nie rad za nim iść. Tylko się jeszcze za się oglądał, a co się oglądnął, to dyabłu pięścią pogroził.
Zostali nad Kubą janioł z dyabłem.
— No, toś przegrał prawo — pado janioł.
— Bajtoć! — mówi dyabeł — Niebéła nigda ze psa baranina, ino psina. Dobrego karcyma nie zepsuje, a złego kościół nie naprawi. On ta i tak bedzie mój. Ale ze mie tys ten świenty Pieterpaweł wycion w pysk! O dwiesta lat nie odpuchne! —
— Dobrze ci tak! — pado janioł — Nie stawioj się jak wes na grzebieniu, kieś nie hłop na to!
Parobski wiater dyabeł zrobił i do piekła do Lucypera na skargę się poniósł, a janioł Pudrasowego Kubę skrzesił i Kuba żył pono jeszcze siedmnaście lat kajsi we świecie, bo już do domu nie szedł, boby go ta byli wójcia i przysiężni wypucowali, i pokutował strasznie i pono kanysi w klasztorze umarł i dowutnie do nieba poszedł.
PRZYPISKI:
telo ino — tyle tylko.
cupi — siedzi.
syktarz — taki co koło drzewa robi.
„Napij się gorzołki“ — oryginalne.
sucy — należy się.
syłoła — bajdura.
zaprzekę — zaprzeczenie.
śkła — bryznęła.
wywyrtnon — wywrócił się.
obacuje — trzeźwi.
strzóg — czychał.
za jakomsi — za jakąś.
cło — przykrzyło się.
biadka — biada.
teli — tyle narodu.
niepeć — niebezpieczeństwo.
w ocymieniu — w okamgnieniu.
kieniekie — kiedy niekiedy, dosłownie — jak tam potrafił.
Nijakim świate — w żaden sposób.
wieraześci — wykrzyk.
przepytujem — przypraszam.
bars — bardzo.
kimek — nimem.
napajedzony — rozgniewany.
cupnie — tupnie.
opacniaku — sprzeko.
omełtuku — pędziwietrze, zawalidrogo.
„wola Tego etc.“ — przysłowie oryg.
wyonacył — oporządził.
noremny — nagły.
prawo — proces.
Niebéła nigda — aż do; naprawi — przysłowia oryg.
O dwiesta — za dwieście.
Nie stawiaj się, jak wesz na grzebieniu — oryginal.
kies nie hłop na to — kiedy na to niemasz dość siły.
Parobski wiater — parobcy chodząc za dziewczętami nie zważają na pogodę.
wypucowali — pospolite wyrażenie.
dowutnie — z pewnością.
Nb. Przy zwrocie „noremny jé“ zwracam uwagę, iż Górale mówią wyraźnie jest, a ich jé jest wzmocnieniem akcentu. Mówi się też po góralsku np. „on je jest“...
Matka Boska Ludzimierska, z kościoła w XIII wieku fundowanego do wystawionego przed dwudziestu kilku laty nowego przeniesiona, w ołtarzu wielkim: od niepamiętnych czasów przez Górali jako cudowna jest uważana. Na odpusty 15 sierpnia i 8 września nietylko z Nowotarszczyzny i Podhala, ale z za gór, od Zagórzan, z Orawy, ze Spiżu ludzie ciągną, Jestto największa i najdroższa świętość całej góralszczyzny, która ją czci jako patronkę swoją.
Ledwo tylko pierwsza żona Johyma Walczaka z za Młaki zamknęła oczy, zaraz on się za drugą obzierać począł, będąc chłopem nie starym i gospodarstwo mając hrube, które gaździny potrzebowało; i dzieci po nieboszce zostały, pięcioletnia Zosia i ośmioletni Jaś. Ale macocha, którą zkądś ze Skrzypnego wziął, dziewka młoda i łakoma, wszystko by była chciała dla córki, którą miała z jednym parobkiem ze swojej wsi, zagarnąć, i tak źle usposobiła do tych dzieci męża, że i całkiem dbać o nie przestał, majątek cały na żonę i jej potomstwo przepisał i tylko tego im wydrzeć nie zdołała, co po matce zostało. Ale tego było dobrze jeszcze lepiej, niż ojcyzny, bo pierwszą żonę z okolicznej obory Walczak wziął, od Sobczaków, i to ojcowickę, więc jeszcze i tak bogaci byli niezmiernie.
Byłaby macocha i biła, ale kiedy raz złapała małą Zosię za warkoczyk i w buzię ją uderzyła, a Zosia zaczęła płakać: Jaś sajtą z pod pieca tak macochę zdzielił przez rękę, że jej jak martwa opadła. Zawrzasła, porwała za puckę i rzuciła się ku Jasiowi, ale ten stał śmiało ze sajtą w ręku, nie ustąpił, a oczy mu się tak zjarzyły, że się przelękła naprawdę. Jak go nie zabijem — pomyślała — to on mnie... A jakby nie teraz, to jak dorośnie...
I nie śmiała go uderzyć, a Jaś do niej wtedy: Wiecie, jakbyście kie jesce tknęni Zosie, to wam syćkie zęby skałom wybijem, a wasom Jagnisie z kołyski wyjmiem i dom świni zjeść.
I od tego czasu iskrzyła się baba złością na dzieci, wymyślała, przezywała, ale bić nie śmiała; a więcej jeszcze nienawidziła Zosi, niż Jasia, za to że była ładniejsza od jej obu córek, tej z parobkiem i drugiej z Walczakiem.
A że dom Johyma z za Młaki stał obdalno ode wsi, Jaś i Zosia ze sobą tylko najwięcej byli i strasznie się to rodzeństwo kochało. Mało kto kiedy jedno bez drugiego widział. Jaś by się był dał za Zosię porąbać, a Zosia by się była dla Jasia we wodę cisła.
Tymczasem oni rośli i wyrośli. Jaś na parobka, a Zosia rosła za nim na dziewkę. Podani byli na siebie, jak ulał, i ładni, jak to we Walcackim rodzie: chłopy śmigłe, zgrabne, hardej postawy, noga prosta, stopa mała, tanecznicy pierwsi, a na twarzy przystojni, suchej urody; dziewki samo to, błękitnych dużych oczu i różanych ust, jak kwiat.
Pewnego razu, do karczmy na Ustupie, gdzie Jaś tańczył, wszedł Capek z Capkówki, z obcym chłopem, ogromnej postaci, z włosami dobrze niżej ramion spadającemi, z twarzą w bruzdy pooraną i szeroką rysą od topora przez prawe lico. W mig zrobiło im się miejsce za stołem; uchylił się każdy. Bo to byli dwaj słynni zbójnicy, Izydor Capek z Capkówki, po zbójecku zwany „Koziar“, i Maciek Nowobilski, sołtys z Białki, zwany pomiędzy zbójnikami „Prawo“, jakby na despet, a między ludźmi Krzesaty. Siedli za stół i kazali sobie dać gorzałki. Wypił „Prawo“ półkwaterek blaszany i obrócił na stole dnem do góry, ale jakoś żaden z siedzących za stołem tego samego nie uczynił. Odwrócił się Maciek z lekkim ruchem lekceważenia i wzrok jego padł na Jaśka Walczaka, który tańczył. A właśnie tańczył on hajduckiego i muzyka grała mu:
„W sirym polu,
w sirym polu,
stoi lipa zelena;
z pod tej lipy,
z pod tej lipy,
idzie woda studzena.
W to tu wodu,
w to tu wodu,
pic budze;
myrha zienku,
myrha zienku,
miec budze!“
Popatrzył Maciek mimochodem, ale wnet wzrok mu się ożywił i na chłopcu zatrzymał. Okiem znawcy śledził on jego ruchy, oglądnął naprzód nogi, potem pierś i ramiona, potem głowę. Patrzał i parę razy pokręcił głową. A Maciek Nowobilski „Prawo“ głową nie bardzo kręcował, bo on znał świat od Budzyna po Kraków, znał siła narodu, a w tem chłopów, którzy, kiedy powstali, to się zdawało, że „świat ozniesom“. A i sam do najprzedniejszych należał, siłę miał wołu, a zręczność i lekkość sarny jeszcze i dziś, choć już blizko pięćdziesiąt lat liczył. Więc kiedy on nad Jaśka tańcem głową pokręcił, to to jus wejéł toniec?
I pyta się Capka, wskazując ruchem czoła: Cos to za jeden?
— Johymów Jasiek, za Młaki.
— Śwarny chłopiec.
— E dy tu niemas lepsiejsego, krzesny ojce.
— Koz mu iść za karcyme. Niek uwazuje, kie dwa razy tyrkne półkwaterke w stół.
Jasiek taniec skończył, podsunął się ku niemu Capek i co mu Nowobilski polecił, powiedział. Zabiło i ucieszyło się Jaśkowe serce, bo że to Krzesaty Nowobilski nie wiedział, ale imię jego znał i czcił, jak czcić potęgę należy.
I stanął za karczmą przed Nowobilskim, czerwony od wrażenia, choć zawsze blade miał lica, i aż dygotał, tak mu serce biło. A Nowobilski jeszcze raz uważnie mu się przypatrzył, zmierzył okiem jego wzrost wysoki, szerokość ramion, piersi, wcięcie w stanie — i ozwał się:
— Hłopiec, sełbyś se mnom?
— Zje ka?
— Poza bucki.
Zajarzyło się Jaśkowi w oczach. Mało nie oparł się plecami o ścianę. Takiego honoru w życiu się nie spodziewał.
— Sełbyś?
A Jasiek uchwycił Krzesatego za rękaw od czuchy i pocałował go niżej łokcia.
— Pude — rzekł.
— Dobre. Git. No to go ty, Capek, przyryktuj. O pięć dni idziemé. Ciupaga, nozy, piscolce, torba. Co ci hybio, to ci domé. Aleś ty nie z płonego gazdostwa, to ta syćko musis mieć. Odzienie piekne, to, co dziś. Jo ide teroz do Słodycków, bo mnie hań straśnie pieknie pytał kiejsi Józek Słodycka na burse, co jom dziś robiom. Ostań z Pane Boge, Capek. Bydź zdrowy, hłopce. Ale to wiedz: próba będzie. A cicho!
Jasiek już nie wrócił do karczmy; siadł po za nią na zwalonym pniu, a w głowie mu się zawracało. Werbował go do swojej bandy Maciek Nowobilski, on, charnaś nad charnasie... Jakaź to musi być moc, skoro on samemu Capkowi, który ma już więcej, niż czterdzieści lat, a przed którym świat się trzęsie, mówi: ty!... A i próba wstrzymywała mu bicie serca w piersiach.
Przez cztery dni nic Jasiek nie robił, tylko z kim mógł, za pasy szedł, skakał przez płoty i potoki, za psami się uganiał, ciupagą gałęzie w locie obcinał. Zdawało się, że zwaryował. Głupie, cy co? — zapytywali się sami siebie ci, co go widzieli skaczącego i biegającego.
— Abo o zbójectwie méśli?
— E, teli majontek mo. Zje po coz by tyn seł kraść? Heba by jemu wto ukraść przéseł.
— Hej, ale hłop zdrowy, mocny, to go matura biere.
I piątej nocy od widzenia się „Prawem“, zniknął Jasiek i nie powrócił aż we dwa tygodnie. Próbę odbył świetnie.
— Dojńdzie nos wsyćkik w syćkiem — ocenili zbójnicy. — Heba wasej sieły, „Prawo“, mieć niebędzie, bo takom siełom to zaś Pon Bóg z rzodka kogo pozegna.
I przez dwa lata chodził Jasiek ze zbójnikami. Dostał on przydomek „Młako“, od tej młaki, co za ich izbami była, zbójnicy go lubili bardzo, choć traktowali trochę z góry, bo wszyscy byli starsi, i najmłodszy, Stasek Mocarny, miał już dwadzieścia siedm lat, a wszyscy wiele dali dowodów męztwa, rozumu, chytrości i siły, od ośmiu lat związani w bandę pod wodzą Maćka. Z tej bandy, liczącej ludzi sześciu, bo więcej uważał Nowobilski za niedoskonałe, ubył Juro Osterwa, rodem ze Śpiżu, młody kawaler, którego zdradziła jego kochanka, niecna Kaśka z Bustryku. On to ułożył tę gorzką piosnkę:
„Moja freirecka dobrze nie zamglała,
Kie mie przyśli łapać, sama powróz dała...“
i tę smutną, tragiczną pieśń, którą powszechnie śpiewali zbójnicy:
„Wiedom ze mie wiedom, coz mi robić bedom?
Wiedom mie ulicom ku tym subienicom!
Matko moja miła, cemuś mnie nie biła?
Cemuś mie nie biła, robić nie ucyła?
Matko moja miła, cemuś mnie nie biła?
Kie mie wiesać pudom, budzies sie hańbiła“
Ale znowu dziewki, biorąc stronę opuszczonej przez niego, mściwej potem Kaśki, śpiewały:
„Kieby mnie tak beło, jako tobie Juro,
nosiłaby jo se za kłabucke pióro!
Dobrze tobie hłopce, pod trusim pióreckem,
ale mnie niedobrze z małym dziciąteckiem!“
Na jego to miejsce od roku już poszukiwał Maciek Nowobilski zastępcy i znaleźć nie mógł. Nie każdy też, choć i tęgi i śmiały chłop, miał ochotę ku Maćkowi przystać, bo tam: nogi trza béło mieć ze zelaza, u ramion skrzidła, grzibiet ze stali, rence z mosiondzu, a głowę z miedzi z pięci oknami — co znaczyło, że trzeba było być wytrwałym w chodzie, jak wilk, szybkim jak jeleń, silnym, jak niedźwiedź, a czaszkę mieć nietylko twardą na wszelkie przygody, ale i na cztery strony świata nie dość było spozierać i być czujnym.
Trapiła się Jaśkiem Zosia. Bo ona była pobożna bardzo i wbrew innym dziewczętom brzydziła się zbójectwem. Michała Stanika narzeczonego, który się w niej kochał i ku któremu ją serce rwało, że dobrze z piersi nie uciekło w Polany, gdzie Stanik mieszkał, widzieć przedtem na oczy nie chciała, póki kradać nie przestał. Stanik zresztą nigdy prawdziwym zbójnikiem nie był, tylko czasem, kiedy nie kiedy z krewnymi z dwoma Pitoniami i ze Szymkiem z Sikoniówki byczki Orawcom podbierał, a i to ją mierziało, i tego znosić nie mogła. A Jasiek był cały zbójnik i po darmo on ciupagi nie brusił, prze pistoletach krzesiw nie opatrywał, nim z domu ruszył.
Ojciec się do tego nie wrażał, a macocha radaby była tylko, żeby Jasiek nie wrócił, boby wtedy za wszystkie lata, przy pomocy córek Zosie naprzód dobiła, potem z domu wygnała, a może by się ją i tak czy inak i z majątku wyzuć udało.
I modliła się Zosia dniami i nocami o nawrócenie Jaśka i za jego zbawienie i to jeszcze większą pobożność w niej rodziło. Ale nigdy Jasiek nawet z nią nie mówił, gdzie chodzi. Bolało to Zosię niezmiernie, jednak jej dumne serce nie pozwalało gwary z Jasiem zaczynać. Jego zaś młoda dusza radowała się sławą, jaka koło niego rosła, podziwem i zazdrością, z jakiemi nań spoglądali chłopi, uwielbieniem i upragnieniem, z jakiem nań patrzały dziewki. Jedynym cierniem tej sławy było to, że czuł, że Zosia się martwi i jeszcze okrutnie, — ale się przeprzeć nie mógł.
Ale razu pewnego, jednej nocy czerwcowej, przyśniło się Zosi, że widzi głowę Jaśka toczącą się po skale, od szyi odrąbaną. I przytoczyła się ta głowa pod jej stopy, zatrzymała chwilę i spojrzała na nią, jakby coś powiedzieć chciała, a nie mogła, i potoczyła się od jej nóg w przepaść i zginęła w ciemnościach.
Ten sen, który nieochybnie złe znaczył, tak przeraził Zosię, że mówić z Jaśkiem postanowiła.
Siedzieli właśnie za izbami, w sobotę pod wieczór, i patrzyli ku górom. Trawa ich oblała zielona i zieleniły się nad nimi olszyny i osiki, jasienie i jawory, co koło domu po za ściany rosły. Niewielki potok szumiał bystro pomiędzy krze, nim w młace zatonął, a na młace niebieskie niezapominajki kwitły kępkami i wiele żółtych i czerwonych kwiatów. Łąki też, jak okiem sięgnąć, jaśniały kwiatami, a złociły się w słońcu radosną zielenią. I lasy stały młode, wiosenne, ogromne bory, nigdy nie rąbane, gdzie oczy tonęły, jak w chmurze. Dopiero z tej wielkiej, cały widnokrąg zaścielającej czerni niezgłębionych borów wynosiły się ku niebu Tatry, jeszcze śniegami gęsto poprószone, bo tego roku długo śnieg leżał, Tatry podobne do niezmiernych zwałów siwego marmuru. Już różowe, fioletowe i złote światła osypały im głowy i ramiona — już słońce zniżało się na niebie i cichy mrok zdał się w puszyste miękkie łapy obejmować słoneczną kulę, aby ją zwolna w otchłań pogrążyć.
Tymczasem z drzew brzmiał cudny śpiew drozdów skalnych, które zwykły o świcie i o zachodzie najpiękniej śpiewać, śpiew tak cudny, że rzekłbyś, iż duchy leśne o zielonych przezroczystych skrzydłach wisząc na gałęziach, słońcu na chwałę gwizdają.
Jaś i Zosia siedzieli obok siebie na progu i patrzyli ku górom. Zosia Jaśka za szyję objęła, drugą rękę na ręce mu położyła i mówi doń: Nie hojdze juz Jasiu więcyl ś niemi, nie hojdze! O głowe przydzies, abo i co gorzyj o duse, o zbawienie. Mój złociusieńki, mój kohany, nie hojdze! Cy ci to trza? Biedy, dzienkować Panu Bogu, na nos niema, dziewki cię i tak rady widzom, samy za tobom ciągnom, je coz ci tys za niewolo z wesołemi hodzić? A grzyk! Hej, Jasiu, grzyk i obraza Pana Boga. Wies, jako to wysło strycnemu dziadkowi, Jantoskowi, co dobrym hłopem bywał? Do dziśka nik niewie, ka głowe połozył.. Przepod kajsi, jak kamień we wode, a tak pedajom, ze go moze i złe porwało. Bo ta z tej wesołości zbójeckiej nic! Ku wesołym przistał — padajom — a on ku przeklentym. Déj to krziwda ludzko, złodziejstwo, krew. O mój Jasiu, Jasicku, nie hojdze tys więcyl ś niemi, nie hojdze! Bo jus cujem, ze dziś a jutro kces iść. Widziałak cie rano nóz cyścić i piscolce opatrzować.
— Je — przerwał jej Jaś, — kie ty temu nie rozumies. Dziewka i dziewka — jedno, a drugie, bo pojedna toby sama za bucki hipła, dziewkaś śumna, co raty. Walcocka cysto, ale ześ ty jakosi tako, co drugiej takiej niema. Nie odnogaś od rodu, bo ci nie mas co prziganić; ze serce w tobie nie naskie. Nijakiej hardości w tobie niema. A pote ty temu nie rozumies, jakok ci pedział.
— Zje cemu, Jasiu, zje cemu?
Jasiek splótł obie ręce między kolanami i pochylił się naprzód.
— Cemuz jo nie rozumiem, Jasiu?
A on pomilczał jeszcze trochę i rzekł:
— Hę, wies, kiebyś ty ieno roz sprógowała! Kiebyś ty ieno roz poza Tatry przesła, w Luptów! Tam kraj! Tam wino, tam jasno, tam radość! Tam śrybło, tam złoto, tam seliniejakie dobro, ino brać! A pote, kiebyś ty ino sprógowała....
I począł Zosi opowiadać o szerokim, nieporównanym zbójeckim żywocie. Owe przepatrzowania, prześpiegi, gdzie jaki żyd, kupiec, albo bogaty kmieć dudki, złote dukaty, śrybelne talory i cwancygiery, albo woły, byczki, albo sukno, płótno gdzie w komorze, czy w sypańcu, czy w piwnicy, albo na strychu po Liptowie i Orawie ma — owe podchody i przykradania, — owe wyrywania krat z okien — owe skoki szalone przez okna na pośród izby i rąbania ciupagą koło sobie, póki drudzy nie wyważyli drzwi, — owe walki straszliwe na śmierć i życie.
Roz przyślimé pod jedne karcyme na Orawie, ale mé se źle obrali dzień, bo mé prawie na wesele trafili. Patrzymé, — świeci się, hoć noc. Zje kizto sto satanów, co nie śpiom? Jo sie przykrad popod okna, wraoom sie i mówiem co jest. Ze hań tego ogawa. A nos, jak zwycajnie, ino seści. Wracać sie nom nie kciało, bo mé telom dal, jaze za Kubin zaśli, a iść hań jakoz? Narachowałek zydów z pietnostu, a co bab!
Wrócimé sie — pado Nowobilski.
My sytka ciho, a Capek: Je, krzesny ojce, bo on go tak rad nazywa, krzesny ojce! Wto od strachu umiero, temu bźdź..... dzwoniom. Jo hań ide som. Jo tys rzeke: i jo z Capke — i Stasek Mocarnego za mnom. A Nowobilski sie śmieje i pado: Dobre! Git! Jo wos ino sprógować kciał, aleście, widzem, hłopy grzecne. Widzieliście mie kie wracać sie? I ruséł naprzód, Capek se przygwizduje na zębak, a Nowobilski przyśpiewuje tak:
„Poprow se dziewcyno wionecek na głowie,
a jo kapelusek, kie pude ku tobie“! —
to my jus wiedzieli, ze hań cosi będzie. Bo on, tyn Nowobilski krzesaty, to je taki: dziecko kie na dródze spotko, ugwarzi ś nim, podniesie go na rencak, ubóśko, a psa, kota przy nim nie bij! W karcymie sie tys bił nie będzie, zaroz idzie do pola. Bo taki musi być taki. Ale kie na to przydzie, rence nogi druzgo!
Stasek Mocarnego miał hipnąć bez okno, jak się krate wytardze, ale mu „Prawo“ pado: Nie skakoj, bo hań tego bula. Ino prosto we dźwirze i idziemé, ozhuziomé kłot, to puscom, jak som jest zaparte. Zyd, wiem, ze pieniondze w kómorze mo, nie ka inendej. Wleziemé wroz. Ale Mocarny: O mój krzesny ojce, bo my mu ta sytka case tak mówili, nie róbcie mi tyś tego, cobyk bez okno memiał hipnąć!
Hipnem!
— Kie cie przisiendom, bo to ćma.
— Jako fcejom!
— No, to se hipnij!
Zajndziemé pod okno, śmiało, Nowobilski miał nowom huste lnianom namoconom, strzelił w okno z piscolca, coby Zydów odegnać, syba w te razy prysła, załozył huste, zakręcił — wyjahała krata w pole. Lemze ino wyjahała, Mocarny obu nogami jus béł na pośród izby. Jo, niewielo pytajęcy, za nim i dobrze, zek obuhe od niego nie dostał, bo wzion śmigać koło sobie, coby nik nie przistompił. A temcase tamci naśli kłot, ozhuziali, bełł we dźwirze, wybili i wpadli do izby.
Zydy się osatały, łap co wtory moze. Zacena sie pucka. Zrazu sie widziało, ze nie przewłodomé, bo béło przecie prawie po troje na jednego. Zydówki brzejscom, a bijom, co cud i dropiom i kąsajom.
Ale Capek sie ozeźlił straśnie. Jak krzyknie: Pockojcie, jest tu pług, bedziemé orać! Łapił hrubego Zyda z dłudzaźnom cyrwonom brzodom za łeb i za portki na rzyci i jon bić, jak cepami, a Zyd miał podkute buty, toż to kie wtórego dopad obcase, to sie tyn zaraz skopyrtał na ziem. A kie jus nas popuścili, dopieroz Mocarnego Stasek skakał tak, co ig w brzuchy pientami kopał, bo on ten śtuke straśnie rad pokazował. A my drudzy obuhami bili, teli był łom, jak w lesie. I zeprali mé ten halastre na kupe i wegnali do piwnice, prowda, nie syćkik, bo sie ta trzok wcale nie rusało, a jeden niebardzo. Ino arendarz został. Daj piniondze — pado Nowobilski. — Nie! — Nie? — Nie! — Je kie nie, to nie. Zezuć go! — krzyknon. My w mig. Daj kaganek! Nowobilski piók, sadło kapało z pięt, a Zyd się przyznać niekciał. Ale sie przyznał naostatku; w komorze béły pod dylami. Do kości mu ciało Nowobilski spalił, a fajke se kurzéł, coby mu nie śmierdziało. I wzieni mé piniondze i co ka béło i idziemé, bo sie juz zrobiło zracno, bo nas ta bitka zbawiła. Ino telo, co Nowobilski skocéł do sopy, siad pod krowe i nadojił zydowskim dzieciom, co sie popod ławy pokryły, mleka na rano. A mé zaś jesce ścigli arendarza za pejsy i za rękawy do dźwirzy przybić. Idziemé, Capek se przygwizduje na zębak, a Nowobilski przyśpiewuje tak, na takom załośliwom nute:
„Dolina, dolina, na dolinie owies,
jak sie mos źle wydać, to sie lepi powieś“.
A Mocarny s torbom, co moze cent wazyła, na plecak, tońcy po kamieńcu drobnego, a krew mu sie ciurecke leje z głowy, bo go ta wtorysi godnie zacion. Ino ze na ziem nie kapie, bo na torbie ostaje, to sie ta o to nie starał. Bo o to sło, coby ślaku nie dawać. Ale mu Capek zalał gorzałkom pote i to ustało.
I nie słabyś ty ku takim, co?
I opowiadał o owych ucztach u juhasów na hali, gdzie się całe barany w mleku w kotłach warzyły, a gorzałka lała strumieniami, owe tańce z juhaskami i noce miłości zapamiętałej — — i owe dzikie pustki, gdzie tygodniami nieraz leżeli koło ogniska, w niedostępnych borach, czas skracając śpiewem i opowieściami... A dokoła wolny świat — — nic, nic, tylko siła, odwaga, zręczność... Bóg nad nami, a ciupaga i piscolec w garzci... A haw, na dolinak, co? Orba, kośba, drwa z lasu woź — e!
— Bóg nad wami, ale dyaboł przi was — rzekła Zosia.
— Nie. Nowobilski pado tak:
Panu Bogu nie rzec zbójnikowi na zdradzie stać, bo kieby béł sytkim do równości dał, toby tys ta nik nic u drugiego nie sukał. Wilk ji sarne, sarna mek skubie, a strzelec wilka zastrzeli. To jest porządek Boski. A pote coby kowol zarobił, kieby zbójnika nie béło? On robi kraty i zamki. A muzyka? Komu by grał i od kogo by dudki wzion? A karcmorz? U jednego sie zrabuje, u drugiego sie przepije. A wiater halny, co drzewa łomie? Ruk na świecie musi być. Jakby wiatru, ani zbójników nie béło, toby sie świat zastał.
— O nie tak, mój Jasiu, nie tak! Nowobilski nie słuśnie gado. Pan Bóg sie gniwo i Matka Boska ś Nim. A jo cie prosem i zaklinom, na pamięć matki nasej niebozycki, na sytkie świentości, nie hodź ze zbójnikami, nie towarzis ś niemi. Rence ci całowała bede!
I schyliła się do rąk Jaśkowi, ale on ją odsunął lekko.
— Je ale coz cie tak dziś susy? — spytał.
— O, bok śnisko miała, strasecne śnisko, tyj nocy. Śniło sie mi, jeze sie twoja głowicka potocyła z wirchu wedle mnie do przepaści.
— Bojki!
— Nie bojki, Jasiu, nie bojki! Piekło pod tobom otwarte, dyaboł cie weźnie.
— Je to z towarzisami. Jo ig i hań nie opuscem. Jeden za sytkik, sytka za jednego. Takie prawo zbójeckie.
— Umrem, Jasiu, skróś tego... I juz by tak nolepsi béło...
I poczęła Zosia płakać, ciężkiemi łzami.
Siedział Jasiek chwilę i powiada:
— Honór daje. O zbójnikowi nik nie powi, ino: honorny hłop!
— Je dy ta mos tego honoru dość! Sytka wiedzom, ze cie za dwa jus roki mało co w doma uświacy, ba ino hodzis i hodzis. Hyr o tobie jaze na dziedziny.
— Dziewki rady widzom.
— Ony cie ta i przez tego rady bedom widziały. Bogatyś i ładnyś. Niemas równego ku tobie w całym widyku. A Broncia Firkulina jus zdrowo; pedziała mi, ize cie wdzięcnie na sope ku sobie kazdego casu puści. Ino idź.
— E, nie bedzie ta, bedzie ina. Jo tego mom dość. Jak mi się o co oshodziło, to ino o tobie.
— Hej Jasiu! Nie kohos mie ty, nie kohos!
— Jo tobie nie? Zej kogoz byk juz więcyl na świecie kohać móg?! Tyś mi jedyna, siostrzycka.
— Nie kohos mie ty, Jasiu, nie kohos, kie mie na poniewirke kces dać?
— Ze jako?
— Bo jak byś ty ka przepad, to mie macoha bedzie bić.
— Tobie?!
— Włosy mi wytardze, lica mi podrapie i do pola mie wyzenie, z rodzonego domu, z ojcyzny...
— Dałby jo jej! Na strzępki byk ozniós!
— Pokiel jeś zyw. Ale wies: zbójnikowi dziś a jutro. Ty o duse przydzies, a jo o dole. Bedzies widzioł, to ani tobie, ani mnie nie minie.
Zwiesił Jasiek głowę ku ziemi.
— To jest prowda — zaczął po chwili nizkim głosem — to jest prowda. Wesoło, ale niepewno. Cłek nika nie prześpiecny. Kiela dobryk hłopów wygineno... Za mojej pamięci jus zgineni Mardułowie, Franek i Wojtek, zginon Symek Tyrała, zginon Maciek Kubiorek, Janko Nowobilski, z Maćkowej bandy Osterwa ze Śpisa, a jesce przendzej Franek Budz, co go na Orawie chłopi powiązanego póty bili, jaz zabili. Zginon ta kiejsi i z naskiej famieliji jakiś Jendrek Walcok, co go nazywali „Sęk“, abo „Mara“. A kie Capek zacnie opowiadać! Kościami dobrych hłopów — pado — co ig obiesili po Mikułasie, po Nowym Targu, na Zamkak, a co ig zatrzelili, abo i kołami zatłukli, tobyś móg — pado — Dunajec wyburkować! To jest prowda! I kieby jo zginon, to ty — —
— O mnie nic! Tu o twoje zbawienie idzie!
— A mnie drogso twoja dola, jak moje zbawienie. Kie se pomyśle, to jaze mie mgli... Jakbyś ty na poniewierke ludziom miała iść... Wode ka nosić, abo drwa rąbać... O raty, raty!
I wtulił głowę między ręce.
Długą chwilę siedzieli bez słowa, aż Jasiek rzekł:
— Przisienganyk.
— Jakoz to ta przisienga? Komu?
— Przed nabitym piscolce z odwiedzionym kurkem: na wierność towarzisom, na posłuseństwo charnasiowi.
Zosia plasnęła w ręce.
— Przed piscolcem, ale przed krzizem nie!
— Je, ale co przisienga, to przisienga. Nie przed krzize stary Stękała dyabłu się podpisał, ze mu grunt da za to, co mu piętnaście lat orał, kosił i zwoził bedzie, a pote dzieci wycenściował konajęcy, to wies, co sie robiło. Dom kciał dyaboł oskurzyć, telo brojił, a do komina krzicał: To moje, gazdostwo, bo jo na to pietnoście rók słuzéł i wiernie! Iścizna wasa, ale grunt mój! Jo se haw bede iskry siał i płomień zbierał! Ledwo ze go świenconom wodom odegnali.
— No, no, Ale jo mom rade. Ino staj! Pudziemé do Ludźmirza do Matki Boskiej Cudownej. Ona cię hań ozgrzesy.
— Ozgrzesy?
— Ozgrzesy i ozwiąze.
— A tobie jus nie bedzie macohy bojno?
— O nie! Nigda! S tobom jo wsędyl śmiała!
Pomyślał jeszcze Jasiek chwilę. — No — to podź! — powiada.
— O mój Jasiu! — zawołała Zosia i uwiesiła mu się na szyi.
I nim się wybrali, siedzieli jeszcze chwilę przy sobie, oparci o się głowami, a na Tatry padał mrok.
— Kie majom przyńść?
— Jutro.
— No to lećmy.
— No to lećmy. Jus na jutro niebedzies ik, ba mój i Boski. Na rano zalecimé, wysłuhas sie, na sumie bedziemé. Sstaj!
Wziął Jasiek pistolety za pas i ciupagę do garści od wilka, bo choć to lato było, ale noc, a Zośka wzięła skaplerz, jakby złe w pustkach zastąpiło i poszli.
Wyspowiadać się Jasiek nie mógł, bo ksiądz był chory, nawet mszy miało niebyć tej niedzieli. Wówczas wzięła Zosia Jaśka za rękę, w kościele jeszcze prawie nikogo nie było, tylko kościelny go otwarł i poszedł do domu, powiedła przed ołtarz, uklękła z nim, i kazawszy mu złożyć ręce, jak do pacierza, sama je złożyła tak samo i mówiła, a on powtarzał za nią:
Jo — Jasiek Walcak — ślubujem Ci, Panie Boze, Ojce świata — Tobie, Panie Jezu — Synu — Tobie, Duhu Święty — a nowięcyl Tobie — Matko Boza — Maryjo Panno — co jus zbójował — dłuzy niebede — i odstompiem — towarzistwa ze zbójnikami — dziś i na wiecne — casy. Ty zaś — Maryjo, Matko Boza — ozwiąz przisiengę — cok jom słozył — przed piscolce — na wierność towarzisom — i posłuseństwo charnasiowi. — I przebac mi — grzyhy moje — i zbaw duse mojom — na wieki wieków. — Jamen.
Pomodliła się Zosia gorąco, Jasiek tam też, co wiedział, to pedział, dukata on, talara ona kościelnemu na ofiarę dali i poszli.
Nie mówili przez drogę nic i nic nie jedli, choć dużo więcej, niż dwie mile tam i znowu z powrotem wierchami i dolinami pomiędzy nie biegli. Zosia się modliła, a Jasiek ze zwieszoną głową obok niej szedł.
Nareszcie ona się do niego odezwała:
— Zol ci?
— Dobrze mi serce nie puknie!
— To więkso zasługa przed Boge.
Po chwili mówi Jasiek ze łzami w głosie:
— Jus teroz moje zycie za nic! Nie worce nic!
— Uwidzis! Teroz bedzie dopiro łaski Pana Jezusowej godne.
Przyszli do domu. Napili się mleka, zjedli kukiełki, co ją na półce Zosia miała i, że zmęczeni i niewyspani byli, legli na pościel, a w jednej izbie sypiali. I choć był jeszcze dzień i słońce wysoko, posnęli i spali aż do wieczora.
Wieczór się Zośka obudziła: ciemno, czarne chmury niebo zakryły, oko wykol. Jasiek spał.
Uklękła Zośka na pościeli, żeby jeszcze Matce Boskiej za nawrócenie brata podziękować, wtem zabrzmiało pukanie w szybkę okienną.
Wzdrygnęła się.
Drugi raz zapukano — silniej.
Trzeci raz zabrzęczała szyba pod palcami i jakiś głos gruby, tęgi zapytał:
— Młako! Zyjes ta, cy śpis?
Zbudził się Jasiek.
— Co?!...
— Zyjes? — zapytał ten sam głos.
— Nowobilski! Prawo! Prziśli po mnie!
— No to niegze ta! — rzekła Zosia spokojnie. — Tyś jus nie ik. Nie obzywoj się nic.
— Młako! Cy cie niema w doma? Jageś jest — wstaj!
Głos był tak tęgi i rozkazujący, że Zosia usłyszała, że się Jasiek na równe nogi z łóżka zerwał.
— Jasiu! — krzyknęła.
Ale Jasiek skoczył ku oknu.
— Wy? — zapytał.
— No my! — odpowiedziano mu niecierpliwie. — Cyś nos nie cekał? Dyjeś wiedział, ze przińdzieme. Gotowyś?
Jasiek zawahał się chwilę, — krew zalała mu głowę. Ubrany był, bo w ubraniu legł. Skoczył w kąt izby, gdzie ciupagę, nóż, pistolety i opasek z całym przyrządem, prochem, kulami, jak to zbójnik, przysposobiony miał, złapał torbę, kapelusz i czuchę z kołka i wypadł przez drzwi.
— Jasiu! — jęknęła Zosia biegnąc za nim.
Ale on krzyknął ku towarzyszom: Uciekajcie!
Ci też, nie pytając o przyczynę, zaczęli biec, jak ogary spłoszone.
— Co się stało? — pyta Nowobilski Jaśka. — Wtoz cię goni?
— Siostra!
— Siostra? E jakoz to? Co kiepkujes?
— Nie kiepkujem nijako. Pote wam powiem!
Ale Zosia nie goniła Jaśka. Z wyciągniętemi przed siebie rękami padła zemdlona w progu izby i tak leżała długo, że już oni popod Kościeliska szli, nim oprzytomniała.
Zawlekła się napowrót do izby, osunęła się na kolana przy łóżku i zaczęła zawodzić po cichu i szlochać.
Całą noc do rana i cały dzień przetrwała tak przy łóżku swojem klęcząc i ofiarowywała Matce Boskiej życie swoje i młodość i miłość do Michała Stanika z Polan i majątek i zdrowie i wszystko, byle się tylko nad Jaśkiem zmiłowała, nawróciła go, grzechy i ten najstraszniejszy, złamanie ślubu, przebaczyła.
Nadszedł wieczór i noc. I wtedy nagle przed oczyma Zosi pojawiła się postać Jaśka, w poszarpanej odzieży, blada i krwawa i jak gdyby nie mogąc mówić, ręką na nią kiwnęła. Krzyknęła Zosia: Wselki duch! — i zerwała się z ziemi, żegnając się krzyżem świętym, ale postać posunęła się ku drzwiom i znów kiwnęła ręką.
— Jasiu!
— Tyś?!
— Jasiu! Bracie! Bracisku nojmilejsy!
Po raz trzeci widmo kiwnęło ręką i znikło we drzwiach.
— Jasiu! Kaz idzies? Co nic nie mówis?! — krzyknęła Zośka wypadając za nim.
I szła za bratem przez pole, w las — — dalej i dalej, wołając od czasu do czasu: Jasiu! Bracisku!
Las, który znała, skończył się, a zaczęły się bory przepastne. W ciemności szła, a widmo ją wiodło przez gęstwę, przez kłody spróchniałe odwieczne, przez maliniaki i głogi, wiodło, pośród przemykających sarn i kun leśnych. Aż gdy ledwo, ledwo począł wynikać mokry, biały świt, dowiodło ją na pochyłą polankę, między skałki wapienne.
Tam rozkrzyżowała Zosia ręce i z zamarłym wrzaskiem na ustach stanęła u wyjścia z pomiędzy drzew. Na polance, na rośnej trawie, leżał Jaśka trup. W ręce trzymał ciupagę. Leżał sam jeden, samiutki. Kapelusz mu się potoczył niżej, uboczą.
— Jasiu!
Przypadła Zosia ku niemu, dźwignęła ciężką, zimną głowę. Oczy miał półotwarte, zaszklone. W piersi mały otwór i pod nim zaskrzepłe trzy strużki krwi.
Wszystko to zapisała pieśń:
„Zabili Jasicka na zielonych łukak,
cemuz sie nie bronił, miał ciupazkę w rukak?
Zabili Janicka w zielonej ubocy,
jino się od niego kapelusek tocy.
Zabili Janicka między turnickami,
leje się krew ś niego trzoma potockami“...
Runęła Zosia na ciało i całować je jęła — oczy, twarz, piersi...
I zdawało jej się, że się jęczenie wydobywa z ziemi.
Zrozumiała ona, że to dusza Jasia się męczy i krzyknęła: Matko Boska Ludzimirska Cudowno! Sytko ci dom, ino cobyk duse brata zbawić mogła! I z piersi jej, ze samego serca, wyleciały trzy białe gołębie: wiara, nadzieja i miłość.
Trzy białe gołębie, które mieszkają w każdem młodem sercu...
Strzelcy orawscy, co tam szli, znaleźli ich oboje: chłopca nieżywego i nad nim dziewczynę piękną, niemówiącą nic i jakby niesłyszącą. Obejrzeli pistolety Jasia — nie wystrzelone były. Nie ze swojej broni zginął. Pomodlili się krótko, zabrali broń, a ciało pochowali, pod wykrotem, kamieni na kopiec naniósłszy. A dziewczynie dali poznać, żeby tu siedziała, aż powrócą wieczorem, to ją do wsi zabiorą. Ale gdy wrócili, nie znaleźli jej w tem miejscu na polance, tylko na kopcu z kamieni znaleźli kwiaty leśne.
PRZYPISKI:
Dla córki — u Górali, zwłaszcza dawniej, żenić się z dziewczyną, która miała nieślubne dziecko, było zupełnie we zwyczaju; owszem, było to pochlebnem świadectwem, że się dziewka podoba.
ojcyzny — ojcowizny.
ojcowicka — bogata faworyta rodziców.
sajta — polano.
pucka — drewniany tłuczek.
obdalno — daleko.
podani na siebie — podobni.
samo to — tak samo, to samo.
na despet — na umyślnie, na złość.
obrócił dnem do góry — gdyby był i inny który chłop tak samo zrobił, dałby poznać, że także zbójnikuje. Był to sposób porozumienia się.
„W sirym polu...“ — orawska nuta — w szerokiem polu.
studzena — zimna.
myrha zienku — złą żonę.
za Młaki — z za Młaki.
Po za bucki — na zbój.
O pięć — za pięć. Stara forma.
hybio(a) — braknie.
burse — zabawę.
Bydź — bądź.
charnaś — herszt.
Głupie (głupieje) — waryuje.
teli — duży taki.
Próba — patrz „Bajeczny Świat Tatr“.
pozegna kogo — pobłogosławi.
„Moja freirecka etc. — oryginalne góralskie.
za kłabucke(m) — za kapeluszem.
dobiła — zbiła.
O głowe przydzies — groźba.
z wesołetmi — z wesołymi, czyli zbójnikami.
dobrym hłopcem — zbójnikiem.
widziałak cie cyścić — forma specyalna; widziałam jakeś czyścił.
temu nie rozumies — forma specyalna; tego.
za bucki — na zbój.
hipła — skoczyła.
odnoga — odrodek.
naskie — nasze.
sprógowała — sprobowała.
Luptów — Liptów.
przykrad, albo przykrad sie — podkraść się.
ogawa — masa, tłum.
W to od strachu etc. — oryginalne przysłowie.
grzecne — jak się należy.
„Poprow“ etc. — oryginalne.
druzgo — druzgota.
bula — masa.
kłot — kłat drzewa.
fcejom — chcą. Rzadka forma. („E jus mie starego nie fcejom dziewcęta“ etc. — piosenka).
wyjahała — wyjechała.
Lemze ino — tylko co.
pucka — bitka.
brzejscom — wrzeszczą.
halastre — hałastrę.
zracno — widno.
zbawiła — czas zajęła.
przebacył — zapomniał.
„Dolina etc.“ — oryginalne.
cent — centnar.
ba — ale.
susy — suszy, dokucza.
nolepsi — najlepiej. Stara forma.
O zbójnikowi — o zbójniku.
Hyr — sława, głos.
o tobie — o ciebie.
widyku — widoku, okolicy.
Pokiel — póki.
prześpiecny — bezpieczny.
przendzej — prędzej, dawniej.
na Zomkak — Zamki orawskie.
Dunajec — pewno Biały Dunajec, bardzo długa w[6]
Przysienganyk — przysięgamy, przysięgłem.
co — że.
wycenściował — podzielił.
rók — roków, lat.
Iścizna — pieniądze.
bojno — strach.
wysłuhas sie — wyspowiadasz się.
Nie worce — nie warte.
sstaj — wstaj.
kiepkujes — kpisz.
sytko — wszystko.
Temat ten raz już opracowywałem, niemogłem jednak nowelli do cyklu „Na Skalnem Podhalu“, mimo że ze względów geograficznych tu należy, wcielić, gdyż cały ton jej był odmienny od ogólnego tonu „Podhala“, a nadto spostrzegłem później pewne fałsze w szczegółach. Obecnie nowella ta jest zupełnie właściwie nowym utworem, jako opracowanie.
Szła Hanka, co ją nazywali „po Faktorce“, albo „Faktorcyna“, że to po Faktorowego Jaśka Wikcie sierota została, przez Skupniów Upłaz, a wiater taki dął, że się widziało, że ją zruci do doliny, w Olcysko. Zimno było, że choć i serdak miała jaki taki i chustkę na nim nie najgorszą; po każdej kosteczce mróz się mrowił. Po niebie kłębiły się i kotłowały śniegowe chmury, przez które przezierało słońce, jakby przez ołowianą blachę, całkiem bez blasku i jakby martwe. Naokół była pustka wszędy okrutna i szum taki gnał przez góry od wiatru, że aż lęk piersi ściskał, bo byś tak pedział, że całe Tatry jęcom.
Bo ono ta i wto wie jako jest? Kie weźnie wiater duć, to sie widzi, ze sytkie nieboscyki, jakie ka ino po górak lezom, płacom i narzykajom. A jest haw tego nie mało, a zodnego tu ksiondz nie pobłogosławił, ba kula, ciupaga, abo i niedźwiedź. A kiela sie przecie i samyk wybiło, — tyn odpod z turnie, tego śnieg zabił, pojednego wanta w łeb wyciena, co sie ka u wirhu urwała i po nim. Ze dy tu góry nie od dzisiok, a ludzie tyz nie od wcorańsa. To ma wto jęceć.
Ale choć strach i późna jesień i kurniawa i mróz; szła Hanka Faktorcyna przed siebie.
Żeby ją kto był spotkał, przeżegnałby się, bo to tak szło, jak duch. I cudowałby się, poco idzie w te góry, w tę pustać, w ten szum? Tam już nie mieszka nikt, tylko strach na cię warknie, śmierć ku tobie zęby wyszczerzy, niemoc cię przysiędzie i duszę dasz. Albo się wróć, albo się już nigdy nie wrócisz. Zasuje cię śnieg, że tylko jeden Bóg, który wszystko widzi, będzie znał, gdzieś się podziała. Nie zobaczysz ty już więcej trawy zielonej, ani jasnego zboża, ani wody siwej, tylko idź dalej... Jak słup lodu leżeć będziesz pod śniegiem, aż cię na wiosnę orły i puhacze na strzępy podrą i kości twoje rozniosą, że jedna o drugiej nie będzie wiedziała. Po cóż ty tam idziesz, dziewce? Bój się Boga, nie chodź!
Takby jej był powiedział, ktoby ją był spotkał, ale jej już spotkać nie miał kto. Koziarze flinty na ścianach powiesili, a poniewtorego i w halach pod skałą zimuje, bo w tele śniegi już się iść za kozami nie chce. I też nie bardzo śmiało, bo kto zbyt dośmiela i kręci świate, tego często za zbytnią zuchwałość Pan Bóg ukarze! A oprócz koziarzy nie włóczy się górami jesienią nikt.
Ale Hanka właśnie rada, że jej nikt pytać o nic nie będzie, że w tej pustyni, choć lęk, sama jedna.
Bo po co idzie? Ucieka. Ucieka, byle dalej, byle przepaść. Złości ona nie ma w sercu, ale ból i żałość okrutną. On jest temu winowaty, on, Wojtek Mrowca, z Olce, nikt inny.
Złości do niego niema Hanka — tylko żal, żal niewysłowiony i niewypowiedziany. Telo bóskał, telo obejmował, ściskał, tulił, a przysięgał, że ją będzie brał, aż się po jego woli stało, bo się w nim zakochała Hanka tak, że świata Bożego nie widziała poza nim, a na sam jego głos drżenie jej szło po ciele.
Ale kiedy ją już Wojtek Mrowca dostał, niedługo tego trwało, a kiedy mu o ślubie wspomniała, odpowiedział: Ze coześ ty, głupio, méślała, ze jo haw bedem takiego dziada, jakoś ty, brał? Jo jest parobek, jak sie patrzy, i gazdowski syn, mom pod trzydzieści korcy pola, konie, krowy, owce, a ty co? Tolo jacy, co na sobie. Kogo zekcem, tego weznem.
Pogardził nią, bo sierota, jak to sierota; mało co po rodzicach zostało, a i co zostało, świat zabrał.
Zakłóło Hankę w sercu, mówi: Wojtuś, dziecko bedzie...
— Toś sie mogła nie przespować.
Jeszcze bardziej Hankę w sercu zakłóło; po tej miłości, za tyle kochania...
Mówi: Twoje...
A Wojtek Mrowca: Abo jo ta wiem? Dy u Zyda słuzys, moze ta i nie katolik bedzie...
Tu Hanka dobrze nie spadła na ziem. Nie powiedziała nic, ani słowa. Wbiegła do kuchni, do tej żydowskiej, gdzie służyć musiała, porwała chustkę na się, żeby między ludźmi ramionami ze serdaka w mróz nie świecić, i nie patrząc już nawet, czy Wojtek stoi, czy nie stoi, poczęła przed siebie iść.
Pasała ona krowy przy Gąsienicowych Stawach, u bogatego gazdy, Stachonia, służąc, i tam szła mimowiednie; oczy ją prowadziły, a nogi niosły. Tam się też z Wojtkiem zalubili, na Hanczyne nieszczęście. Pasał on tam owce, kierdel cały, miał ich wyżej pięćdziesięciu, a same swoje. Oczy miał ku temu niebieskie, lica czerwone, śmigły był, jak jodła — nieporada było takiego nie zakochać.
I z uboczy z popod Magóry popatrzała Hanka na czerniące się w śniegach szałasy. Przystanęła.
Miły mocny Boże! Tu jej bywało dobrze! Ztąd z Wawrzkową Broncią, z Hanusią Zojscanki, z Agnieszką od Bednarza szły z krowami za Zielone, pod Kościelec, pod Mechy, pokładły się nieraz twarzami do słonka, śpiewały... A słonko tam chodziło po zieleni takie jasne, aż radość była patrzeć... Odzie się obrócić: krowy — cisawe, czarne, łaciate, ztąd i ztąd dzwonią, a hań, wysoko, w upłazkach, Wojtkowe owce się bielą, a Wojtek przy nich leży i śpiewa.
A ile razy zaśpiewał:
„Zieleń ze sie zieleń, ty zielono rówień,
ty moja dziewcyno przehojdze się po niej!“
to ona mu odpowiadała:
„Z tamtej strony wody stoi hłopiec młody,
kieby mi go dali pościłabyk środy,
środy byk pościła, piątki byk susyła,
kie mi go nie dadzom, tobyk się zabiła“...
A kiedy on zaśpiewał:
„Nie bój się, Hanicko, zdradzenia mojego,
jakby ja cie zdradził, mnieby Bóg samego!“
to ona mu odpowiadała:
„Ani mie, ani mie ten Wojtuś nie minie,
co owiecki pasie po kosodrzewinie!“...
A inne dziewczęta to jej śpiewywały często:
„Poznać tys to poznać, wto kogo rad widzi,
zdaleka się śmieje, zblizka sie go wstydzi“...
A echo się głosiło po Kościelcu i każdy kwiat się śmiał.
Albo kiedy stary Tomek Michalcyn w szałasie na kobzie zagrał, a Wojtek skoczył do tańca! Już mu tam inna dziewka nie boczkowała, tylko ona. A inne to go tylko oczami chciały zjeść.
A wieczorami, a najmilej było, kiedy wielki deszcz na polu lał, to obsiedli watrę w szałasie, zawaterniak gruby się tlił, smolne sajty smrekowe iskrami siały, a Tomek Michalcyn jął bajki pleść — wtedy ona tuliła się ze strachu przed smokami i czarownicami pod pachę Wojtka, on zaś ją obejmował ramieniem, przyciskał do boku — dobrze jej serce z piersi nie wyskakiwało. A kiedy, korzystając z cienia, usta do ust przykleił: świat ginon... Milszy jej też był niż gwiazdy, niż słońce na niebie; w pacierzu jej się plątał w myśli — — może temu dyabeł stał na zdradzie.
Miły, mocny Boże! było, nie było? Czy się śniło tylko w nocnej godzinie?...
I zeszła ku szałasom; nie percią, bo tej śladu nie było — śniegiem.
To była ta szopa, gdzie ona dojne krowy zapierała na noc; tam — to był ten szałas, gdzie on spawał — — a tam ten szałas bacowski, gdzie się wszyscy schadzali, gdzie Tomek Michalcyn bajki plótł i na kobzie brzęczał.
Poszła dalej.
Minęła szałasy, ku Zielonemu szła. Coś ją parło naprzód, gnało. Co? To ten ból straszny, jadowity ją gnał.
„Moze ta i nie katolik bedzie, abo jo ta wiem? U zyda sluzys“ — huczało jej w uszach.
Wiatr dął coraz mocniej, aż dech odimało. Zadymka zasłoniła świat. W pomroku śnieżnym nabiegły na nią kozice od Liliowego — jedna, dwie, trzy — pięć ich Hanka naliczyła.
Zrazu wbiły się w śnieg, nie czuły nic, bo wiatr mącił, i poznać nie mogły — potem się obróciły nazad i przepadły w zamroczy, jak duchy.
A Hanka mimowiednie skierowała się za niemi i poczęła się wspinać ku Liliowemu.
Jakieś czerwone światła, jak iskry z watry, ogniki jakieś jarzące jęły jej latać przed oczyma. Zrazu zdaleka, potem coraz bliższe i coraz gęstsze i czerwieńsze — niby krwawy deszcz. I jęło ją przejmować dotkliwe zimno, takie, jakiego nie zaznała nigdy, choć zmęczona była, bo szła i szła. Dziwny też szum zadzwonił jej w głowie i coś ją zapiekło w mózg, jakby kliniec rozpalony kto weń wraził. Przystanęła. Mrok, głusza, pustka okrutna. Czasem zamajaczyła w kurniawie ściana, czy ubocz, ale nawet poznać niemożna było, czy to się nie zdaje tylko. Tak, jakby się świat zapadł w zawieję śniegową.
Zblizka tylko widać było obmarzłe, obielone krzaki kosodrzewiny, w które wiatr tumany kurzawy śnieżnej ciskał, a czasem słońce przemglało w górze, jak przez blachy ołowiane, martwe, dalekie...
Wto wie, jakie ta dziecko bedzie, czy katolik?... i Hanka znów ruszyła dalej.
— Wybiedowała jo sie, oj wybiedowała — myślała — wybiedowała za syćkik ludzi... Od maleńkości sama jedna na świecie, w słuzbie... Głód, zimno, bili... Poniewierał wto kciał i wto nie kciał. A kiek przecie za wolom Boskom dorosła, ze mie jus przecie by telo nie krziwdził świat, tu jek! O raty, raty! O raty! raty...
Tak lamentując w duszy strapionej, pięła się w śniegu.
Ka idem? — zapytała sama siebie myślą.
Ka mie ocy poniesom — odpowiedziała sobie.
Stracem sie?...
Stracem sie!...
I znowu zapiekło ją w mózgu, ale więcej. A wraz jej się wydało, że dzwony daleko biją i jakby ksiądz śpiewał, jak nad trumną matki na pogrzebie, kiedy ją spuszczali do grobu. Coś się w niej zaczęło sprzeczać ze sobą: Hawek jest, cy hań? Cyk na pogrzebie matki, cy idem do Lilijowego?
A po za mnom co? Jest hań jaka wieś? Ludzie? domy?...
Nogi jej się zaplątały, noc zajrzała do oczu, w głowie huczał szum, jak wicher pomiędzy skały. Poczęła się chwiać, słaniać na lewo i prawo i wszystko koło niej, majaczące w zamroczy, ściany i ubocze, poczęły się chwiać i słaniać ku niej. Chmura śniegowa, Tatry, wiatr, poczęły ją cisnąć i giąć. Podobny ucisk spadł jej na piersi i ramiona, jak podczas odpustu w Matkę Boską Różańcową w ludzimierskim kościele, gdzie się tysiące ludu schodzi. Matka Boska stoi tam w ołtarzu, w złotej koronie na głowie, z Panem Jezusem na ręku. Płaszcz ma niebieski i różane lica, gwiazdy pod nogami. Zdrowaś Maryja, łaskiś pełna, Pan s Tobom — poczęła Hanka szeptać.
I w tej chwili jakaś jasność zakołysała się ponad nią, w mgławicach jasność blada i jakby utopiona w śniegu.
Hanka drgnęła. — — Zje coz to hań?!...
A światłość stała się wyraźniejsza i jakby bliższa, tylko zawsze była jakoby w śniegu, co się tumanił, utopiona.
Przelękła się Hanka i zasłupiło ją. Rozpostarła ręce, przechyliła się w tył i usta z przestrachu rozwarła, w które śnieg zimny i wilgotny uderzył. Nie umiała nic pomyśleć od lęku i serce w niej zamarło, a wtem ze światłości owej wyszedł głos cichy i bardzo słodki:
— Hanuś, nie bój się...
Hanka zadygotała, a głos ozwał się znowu:
— Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
Głos odpowiedział:
— Ku niebu.
I we światłości, w mgławicy zamajaczyła jakby złota korona i niebieski płaszcz i niebieskie oczy i różana twarz — blado, ledwie widzialnie.
— Tyś to jest, Pani Janielska? — szepnęła Hanka.
Ale głos nie odpowiedział, tylko światłość poczęła się posuwać naprzód ku Lilijowemu.
I Hanka poszła za nią.
Nowe siły jakoby wstąpiły w nią; szumieć jej w głowie przestało i zimno mniej gryzło. Tonęła w śnieżycy idąc ku Lilijowemu.
Ale wkrótce znów jej się nogi poczęły plątać, czerwone iskry poczęły się zesypywać przed oczyma, zahuczało w głowie i niemoc ogarnęła ją taka, że prawie stóp poruszać nie mogła.
— Pani, siadłabyk se — szepnęła.
— No to se siednij — odrzekł cichy głos ze światłości.
Hanka usiadła pod wielkim głazem, który ją nieco od wichru zachylił, oparła się oń plecami i wyciągnęła nogi. A światłość rozwiała się gdzieś w śnieżycy, znikła...
— Pani, kazeście?
Ale z zamroczy śnieżnej nie odpowiedziało nic. Chciała krzyknąć — niemogła. Na ręce i na nogi zwaliły jej się ciężary ogromne, a dreszcze poczęły przenikać przez szpik jej kości. Oddech począł się rwać, oczy przestały widzieć, uszy słyszeć. W mózgu stała się próżnia straszna, płomienna. Czuła tylko, że śnieg na nią pada, wilgotny, nieustanny, zasypuje jej kolana, piersi, ramiona, twarz. Zrobiło jej się cieplej — duszno — — po chwili począł ją morzyć jakby sen.
— Usnem — pomyślała.
Wtem świat się cały pogrążył w noc, z pod Pośredniej i Skrajnej turni z przerażającem wyciem wicher śmignął chmurami ostrych, bolesnych kawałków lodu i walił w przestrzeń olbrzymie płaty śniegu, rozbijając je, że się rozlatywały jak pióra głuszca, porwanego przez orła. Koło Hanki utworzył się wir śniegowy, to ją odmiatało do pasa, to zasypywało po ramiona, po usta, a ciepła krew poczęła jej się sączyć z twarzy i szyi, ciętych lodem.
— Śmierzć! — błysło jej w głowie i pochwycił ją taki strach, że się chciała porwać na nogi, wstać, uciekać!
— Dołu! dołu! Do wsi! Do ludzi...
Uciekała od nich, hen, precz, chciała się zapodziać, zatracić, ale nie myślała o śmierci — szła i szła, aby dalej od światu iść, bez wiedzy, a tylko z okrutnym bólem w sercu...
— Dołu! Dołu! Do ludzi!...
Ale ciało nie mogło się już podnieść; z trudem, z ostatnim wysiłkiem próbowała się Hanka podźwignąć, ale napróżno.
I jęk strachu, rozpaczy, obłąkanego przerażenia, zarzęził jej w piersi, a palce kurczowo poczęły grzebać śnieg.
— Raty! Raty!...
Wtem na chmurze śniegowej, w niewidnym, nieustannym mroku, zamajaczyła światłość, blada, tak, że ledwie poznawalna, ale jakby blizka, tuż nad Hanką. I w światłości tej pojawiła się jakby korona złota i pod nią twarz, jak miód, i oczy jak kwiaty. I wydało się nawet Hance, że ręka czyjaś dotyka jej ramienia.
I z chmury śniegowej i z tej pojawy ozwał się cichy i słodki głos:
Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
— Ku niebu. Daj renke — rzekła Matka Boska.
I Hanka podała jej rękę i poszła.
PRZYPISKI:
Kiela — wiele, mnóstwo, dużo.
wybiło sie — zabiło się.
pojednego — niejednego.
wanta — kamień.
cudowałby sie — dziwiłby się.
poniewtorego — niejednego.
w tele — w takie (wielkie).
kręci świate — dokazuje, kusi los.
„Zieleń, ze sie zieleń“ etc. — oryginalne.
Dołu — na dół.
Była biedna gdowa Sobuśka i syna miała jednego Sobka, na którego nigdy inaczej nie wołała, tylko Sobuś, i nikt go też już inaczej we wsi nie nazwał. Sobuś, Sobuś, a Sobuś był gorszy psa. Złe to było jako dziecko, a kiedy zaczął parobczyć, zeźlił się, jak pies. A najgorszy był dla matki. Nigdy jej dobrego słowa nie powiedział, ba cięgiem przezywał, popychał, poszturkiwał, czasem zbił na kwaśne jabłko, a wymagał od niej roboty wszeliniejakiej koło siebie, sam robiąc tyle, co nic. Ledwie tam oborał, obsiał i obkosił ten kęseczek pola, co mieli, a resztę: rób matka! Nieraz piętą potrącił, że nie dość fryśka. A to niebożątko obstarne już było, kopę lat i siedm miało, to taka ci wartka nie będzie, bo nie da rady. Ale się to nie użaliło, nieuskarżyło nigdy, ino zawsze „Sobuś, Sobuś, mój Sobuś“, a od pracy aż się zgibała we dwoje.
Sobek się nie żenił; jedno dziewki się go bały, nierade go widziały skroś tej złości dla matki najwięcej, drugie, że i on sam bardzo do tego nie ciągnął. Ino se chciał kucharkę wziąć, coby go oprała i jeść ugotowiła. I upatrzył se taką jedną i ona się zgodziła, ale se wtedy pomyślał: Po co mi teraz matka w chałupie? Na sto dyabłów! Stara jest, ledwie łazi, ledwie robi. Kaśka zrobi wszystko, jesce nie telo lepiej, a i wygodę będę z nią miał. Po co mam darmozjada żywić? Wyzenem matkę do pola, niek ta idzie, ka kce!
Jaki Sobek, taka Kaśka. I ona mu też mówiła: wyzeń matcysko, wyzeń matcysko... Co ci ś niej?! Ino zre! — Bo chciała być sama ino w chałupie ze Sobkiem, żeby jej nikt inny nie gawędził po izbie, a co naganobi, żeby tylko jej było. W jednę noc, w zimie to było, przed Gody, Sobek nie lega na pościel nic, tylko siedzi na ławie. Matka se upościelała, jako ta mogła, na ziemi pod piecem, bo tylko jedna pościel w chałupie była i na niej Sobek spawał; leży cichutko, a modli się, bo widzi — kaganiec się świecił — że Sobek zły. Coz bedzie, coz bedzie?... szepce sobie w duszy, bo gorszy jeszcze był teraz, niźli przedtem.
Wtem Sobek mówi z ławy:
— Matka! wstaj!
Zbiera się to niebożątko, bo się ani spytać nieśmiała: na co — wstaje.
— Warcej!
— Zaroz, zaroz, Sobusicku... Cos kces?
— Przinieście wody. Pić sie mi kce.
— Je dy je jest przecie w konewce.
— Nima! — zaśmiał się Sobek i kopnął konewkę, że aż na matkę woda chlusła. Jest je, co? — mówi.
Matka się zapaską odziała, bierze konewkę za ucho.
Zimno było, co cud, a ślizgo; po wodę trza było ku potoku iść, dość obdalno. Przyniosła.
Ledwo, że postawiła koło ławy, Sobek kopnął drugi raz w konewkę i wodę całą wychlusnął.
Przerażona popatrzała na niego matka.
— Brudno béła, nie cysto. Przinieście jesce roz.
Nic nie powiedziała, przyniosła, a on trzeci raz to samo. W izbie już pełno wody się nalało, ze Sobek na ławie nogi wyciągnął, a matka we wodzie boso stała.
— I ta béła brudno... Icie matka jesce po inom...
— Sobuś, dyj hań zimno... jo boske...
— To sie matka obuj!
— Jakoz sie obujem, synku ostomilsy? Kyrpcy nimom nijakik, a te kapcątka stare, cok je przecie jakoś i pomiędzy hołupy hasła i jako tako pozesywała, mokre całe — — we wodzie lezom...
Bo on jej nie kupił nigdy nic. Co miała, to albo ze starości leciało z niej, albo kto darował, bo mu się jej luto stało, albo znalazła, jak i te kapce.
— To idź matka boske — mówi Sobek.
— Sobuś...
— To sie wom jus ani telo posługować nie kce?! — krzyknął Sobek. — A zryć tobyście zarli?! Co? Hybaj matka po wodę! W te razy!
— A nie oźlejes zaś znowa?
— A jak oźlejem, to co? Cyk haw nie pon? No!
I jeszcze raz poszła i jeszcze raz przyniosła wody i znowu on konewkę na izbę wylał.
— Samo taka, jak i hańty, brudno. Matka, icie po wodę!
Wtedy stara Sobuśka, trzęsąca się cała od mrozu, padła przed nim na kolana, na wodę na izbie nie zważając, bo już widziała, że do czegoś złego zamierza. A on ją odtrącił od siebie nogą i mówi:
— Idziecie po wodę? Nie?!
— Sobuś!
— Jo wiem, zek Sobek i jako mie wołajom! — wrzasnął Sobek — Nie potrzebujecie mi syćko przybacować! A kie sie wom posługować nie kce, to do pola!
— Sobuś!...
— Do pola, mówiem! Mnie tu takik łachmandów nie trza, co śnik nijakiej wygody niema. Przidzie Kaśka od Kurosa to bedzie. A wy się biercie z izby, prec!
— Sobuś, déj noc, zimno...
— Do pola!
— Umarznem...
— Ciepliście, kie we wodzie klęcycie...
— Dziecko moje! Wykarmiłak cie...
— Ba!
— temi piersiami —
— A jakiemiście kcieli?! Do pola!
— To mnie jus tak wyganias?
— Tak!
— A jutro mi przyńść podzwolis?
— Nigda! Przidzie Kaśka! Darmozjadów mi nie trza.
— To sie jus mom we świecie stracić?
— Strać sie matka, ka kces! Hoćby w g.....!
Objęła mu nogi rękami i usta do kolan przycisnąć chciała, ale on ją kopnął, że aż z jękiem na podłogę, w tę wodę zimną na izbie wznak padła. Byłaby może zemdlała, żeby nie ta woda właśnie.
Poznała, że tu śpasów nimas. Pozbierała, co tam miała, a było tego, jak pięść, we węzełek, przychodzi ku Sobkowi, co ciągiem na ławie z wyciągniętemi nogami siedział, i powiada:
— Daj ze sie mi pobośkać, synecku mój, hoć mie jus tak nie rad widzis... dziecko moje...
Ale Sobek jak się siepnie w tył, jak wrzaśnie: Mnie tu wasego bośkanio nie trza! Przidzie haw Kaśka od Kurosa, to mie ubośko, kielo mi sie be kciało! Do pola, dziadulo zatracona! Bo jak nie?!
I złapał za garnek odrutowany, co na stole stał.
Wyszła Sobuśka cichutko w pole, tylko się ode drzwi jeszcze popatrzyła na Sobka i uśmiechnęła do niego przez łzy.
Ciemno, kapce, co je wdziała, mokrzuteńkie, zimno, nie wie gdzie iść.
— Pudem ka, na chałupy, zapukam do okna, może mie przecie puscom nie tu, to ka inendej — myśli.
Bajtoć! Ze tobyk musiała pedzieć, ze mie Sobuś wygnał z domu, toby na niego pomstowali, a to przecie dziecko...
Pudem do światu, stracem sie...
Pon Bóg dobry, to mi sie ta nie da długo plątać pomiendzy ludziami...
Idzie, kiełza po lodzie, w śniegu grzęźnie, idzie...
A Sobkowa chałupa na boku stała, na łące i bardzo daleko do niej widać było. Toż to obejrzy sie Sobuśka, widzi, w chałupie jasno w oknie.
— Nie śpi, kagańca nie zaduhnon — myśli.
Nie śpi dziecko... I pić sie mu kce, a wody nijakiej nimo... Som po nie nie pudzie, bo zimno i ćma... A pić sie mu kce... Kiebyk mu jom prziniesła... Jest putnia na oborze, wypłucem cysto pieknie, postawiem przi dźwirzak, dźwirze ino tyle uhylem, co mu powiem: synku, mos wode, jakbyś pić kciał — i pude. Nie bede ta jus długo kusić świate, nie...
I jak myśli, tak robi. Wróciła, do obory cichutko weszła, putnię do potoku zaniosła, raz, drugi i trzeci wypłukała i czystej wody Sobkowi pod drzwi przyniosła i wtedy padła przy niej martwa.
I wtedy to wej janioł, co po jej duse prziseł, płakał.
PRZYPISKI:
Gdowa — wdowa.
wołała — nazywała.
parobcyć — być parobkiem, robić robotę parobka, także ku dziewkom się zalecać.
zeźlił sie — wyrażenie miejscowe.
fryśka — żwawa.
zgibała się — zginała się.
skroś — przez, z powodu.
kucharkę — dziewkę starszą do służby.
ugotowiła — ugotowała.
jeszcze nie telo lepiej — daleko lepiej.
ka kce — dokąd chce.
ś niej — z niej.
gawędził — przeszkadzał.
naganobi — uzbiera, zdobędzie pracą.
Gody — Boże Narodzenie.
pościel — łóżko.
upościelała — posłała.
po inom — po inną.
boske — boskiem, coso.
ostomilsy — wyrażenie pieszczotliwe.
kyrpcy — kierpiec, kyrpiec: obuwie ze skóry.
kapcątka — kapce; papucie, berlacze sukienne.
luto — żal.
ani telo — ani tyle.
Hybaj — tu znaczy: ruszaj.
W te razy — zaraz, natychmiast.
znowa — znów.
haw — tu.
Samo taka — taka sama.
hanty — tamte.
icie — idźcie.
przybacować — przypominać.
do pola! — za drzwi.
łachmandów — pogardliwe przezwisko.
ś nik — z nich.
Ba! — pogardliwie.
śpasów — żartów.
pobośkać — pocałować.
siepnie sie — szarpnie się.
bośkanio — całowania.
na hałupy — pomiędzy domy.
ka inendéj — gdzie indziej.
Bajtoć! — wyrażenie miejscowe. Przy czynieniu siebie, lub kogo uważnym. (Także ironicznie, lub pogardliwie)
Ze tobyk — przycisk do: tobym.
zaduhnon — zdmuchnął, zgasił.
dźwirzak — drzwiach.
kusić świate(m) — wyrażenie miejscowe. Kusić świat mniej więcej; w różnych zastosowaniach. Tu żałobliwie dobrodusznie użyte. Nie będę już długo naprzykrzać się ani sobie, ani komu, ani Panu Bogu.
wtedej — wtedy.
wej — dla wzmocnienia.
Maciek Scyrbularz juhasem był całe życie, aż póki go chorość nie chwyciła. Coś mu się stało w nuku, czy od gonienia po halach, czy od Boskiego dopustu; serce się w nim zepsuło. Rado nie rado trzeba było juhasienia zaprzestać, bo chodzić po górach nie dało. I Maciek Scyrbularz, co wprzód jak w czerwcu w hale wyszedł, to z nich aż w październiku, po jesieniowisku wracał, bo nawet na zbiórki do domu nie szedł, tylko z wołami na hali zostawał, co przez ten cały czas rzadko kiedy, a czasem i wcale do domu nie zleciał: siedzieć musiał, jak baba stara w chałupie, albo koło chałupy. I siedział tak już lat dwadzieścia i było mu sześćdziesiąt lat.
I przyszedł pewien majowy dzień, dzień tak ciepły, jak bywa w lipcu. Jakiś wiatr cudowny, pachnący od Tatr wiał. Wyszedł Maciek przed chałupę i patrzy, a wiatr wdycha do piersi.
Hej Boze, Boze!...
I począł przed siebie iść...
Począł iść, albowiem wiatr cudowny i pachnący, co od Tatr wiał, począł go ciągnąć ku sobie.
W piersi Maćka powstało pragnienie zanurzenia się w nim, jakby we wodzie, która nęci, gdy członki są znużone i ciało słabe — wykąpiesz się: zaraz ci lepiej.
Szedł Maciek Scyrbularz i jakoś iść mógł. Ten ból nieznośny w sercu, który mu wspinać się pod górę przeszkadzał, nie dawał się czuć.
Ileż to się Maciek naklął, a ile ze siebie naśmiał! On, Góral, w górach urodzony, on juhas. chłopiec dobry, jak pies wartki, on, co się „nieczuł idąc“: nie mógł się wspinać pod górę!... Śmiał się sam sobie, klął, a czasem i płakał. Ej — nie czasem, ba często. Siadł gdzie w lesie, w ustronnem miejscu, gdzie go nikt widzieć, ani słyszeć nie mógł, to tak płakał, co cud! Tam owce idą do upłazu, tam kozy skaczą po piargu, pies zagania, oblatuje, a on, juhas nad juhasy, w chałupie siedzi... I ludzie mu dość dokuczyli. Mało kto brał na uwagę, że chory — ale przezywali go „dziadem“ i nawet jakaś pogarda do niego się przyczepiła. Bo to jest w naturze ludzkiej gardzić słabszym. Ślepy, chromy, niemocny, tak, jak i ubogi, nie czystą litość budzą, ale bolesną litościwą pogardę, czy bolesną pogardliwą litość.
Tak i Maciek.
I nie miał on użalić się komu, co zawsze ulgę przynosi. Jedno, że nie miał baby, ani dzieci, drugie, że i pies, Śpiewak, zdechł był już ze starości dawno. Ten pies, Śpiewak, który z nim razem dwanaście lat owce pasał, jeszcze je ze Staszkiem Cudzikowego Jantka pasł rok, ale potem już i on łazić nie mógł, bo mu władzę w zadnich nogach odejmować poczęło. Odwiódł tedy Cudzik psa do Maćka i tam jeszcze dwa lata, do piętnastu lat życia, pies przebywał. I patrzał on na Maćka, przy nogach mu leżąc, zamgławionemi oczyma, a Maciek fajkę palił, na ławie siedział i mówił.
Mówił rozmaicie, a czasem nad psem płakał.
Ludzie się i śmiali temu, i litowali, a często umyślnie słuchać podchodzili.
— Is, is, Maciek ze pse gada...
— Pockoj, cy mu tys pies nie odpowie...
Ale pies nie odpowiadał, tylko słuchał, jak Maciek prawił czasem, i prawił...
— Śpiewok, bacys, kie my na upłazie wysy Zielonej Skały zamiérkli z owcami? Ej, wtej béło! Jorka się zabiła... Nie daj Panie Boze zejść, telo sie ciemno zrobiło...
Śpiewak, kie to béło, co cie wilk przysiad? Jakosi ku końcu Mihalskiego miesiąca, abo z końca Października na jesieniowisku. Zaroz my sie juz po te redykali dołu, du domu. Ten by ci béł dał, ino telo dobrze, co cie wej kolce na karku wybroniły... Ale za to béł wilk! Posukać takiego... Boś ta i ty słaby nie bywał...
Śpiewok, kielo to bedzie lat, kie my nawóz wozowali na saniak i przysuło nas? Be trzydzieści, abo pięć trzydzieści lat... Konia, sanie, zmiérwiło piéknie. Zniedobacka śnieg sie urwał, a takie zorowce u wirchu w lesie béły, nie utrzymały. Hej, kie chlusło! Kieby nie ty, jus byk tu dzisiok niebéł. Zamglałek do znaku! béł byk umarz. Aleś mie ty grzał i zratowiskoś mi dał godne, cok sie przecie osatał i du domu jek sie zwlók. Prowda — ta przez nowozu, przez konia i przez sonecek. Ale ta cłek béł młody, je to ta zaraz hnedziutki zdrowy béł...
Śpiewok, bacys, kie sie Jano Zatrenciański owce kraść na naskom hale iść zabrał? To béł hłop! Niemas dziś takiego ani z tej tu strony Tatrów, ani z hajntej. Béła wtedy bójka! Boś ty zacuł i zescekał. Hybaj jo do pola, Jędrek brat, Walek Marduła. A oni prziśli trzójmi, samo tak i jako nas béło. Hej, kieby nie ty i nie Bystra, niebyliby my rady dali! Jano jus pod kosare béł, nie nazdał sie, ze sie ku owcom obidwa wrócicie, bo ten drugi juhas luptowski holofił wysy w lesie, cobyście ku niemu leciały. Aleś ty béł wse mądry, a jesce nie tak Bystra. Toście se pomyśleli: je niegze ta holofi po lesie, kielo fce, déj hań nic naskiego niémas, a nom trza owce opiekunować zatela. Nie nazdał sie Jano, jako mu wyjńdzie. Uciekać jus casu nie béło. Zrobiła się bitka. Hej kieby nie wy, pieski, nie béliby my sie obegnali, bo to béły chłopy strahotne i zajadliwe... Jesce jo hań mom na głowie złób, co mie Jano rafnon skałom...
Śpiewak słuchał i patrzał zamgławionemi od starości oczami na Maćka. I póki pies żył, jeszcze było jako tako Maćkowi, ale gdy zdechł, już nie było do kogo mówić. Bo z innymi juhasami, z tymi, co z nim wraz pasali, a już się tak, jak i on, postarzeli, ani z nowymi, młodszymi, radzić o górach Maciek nie chciał. Owszem, uciekał od takiej rozmowy, zamykał się w swoim domu, a potem było słychać klątwy i łkanie.
I tak się Maciek zawziął, że nawet na koniu podjechać ku górom nie chciał, bo konia chował.
Kie nie, to nie! Nie fce Pon Bóg, cobyk hań więcyl seł, zej to Mu hań nie pude! Heba po śmierzci.
Ale nigdy jeszcze nie wiał od Tatr taki cudowny, pachnący wiatr. I Maciek począł iść przed siebie, nie zaparłszy nawet chałupy na zaporę.
I wszedł w las, co domu jego niedaleko był, a tu woda ze źródła bije, czysta, rzeźwa i ogromna. Napił się jej Maciek, przyklęknąwszy, ręką — zimna była, jak lód. Od tej wody coś dziwnego w nim się stało. Jakby zatęgło, zalodniało w nim wnętrze i jakby zalodziła się w nim głowa. Coś jasnego, ostrego, świetlanego wypełniło mu ciemię. Cyk słońce we łbie dostał, cy co? — pomyślał.
I niesłychana jasność strzeliła mu przez oczy. Wszystko, każda trawa, każda gałązka nabrało wyrazistości poprostu krysztalnej. Tak, jak kieby mi gwiazdy do ocy wprawił — myślał.
I serce go nie bolało wcale, że szedł i nawet nie pamiętał o tem, że chory był i łazić nie mógł od lat dwudziestu.
Gdy minął las, południe było. Olbrzymie upłazy zielone już jaśniały pośród świerków na turniach. A gdy minął upłaz, wydobył się na zwał kamienny, a za tym zwałem zieleniała znów do słońca jakoby łączka, potokiem przerwana na dwie nierówne części, mały skrawek i większą płasienkę. I głazy potężne leżały nad potokiem, a gdy Maciek dotknął ich ręką, uczuł, że są ciepłe od słońca.
Naówczas legł on na głazie, twarzą ku niemu i całować go począł i rękoma obejmować, ogarniać. Łzy, jako groch, poczęły mu padać z pod powiek na ten głaz twardy i od wieków nieruchomo tam spoczywający, gdy się przed wiekami u wierchu urwał. Zapamiętał się Maciek zupełnie. Dwadzieścia lat tęsknoty i żalu przywarło go do tego głazu.
To wszystko jest na nowo, na nowo, na nowo!... I nigdy nie było dwudziestu lat tęsknoty, choroby, niewoli... Nigdy Maciek Scyrbularz nie był nazywany „dziadem“, nigdy nie przestał owiec paść, po upłazach chodzić... Nigdy nie siedział w chałupie, we wsi, w dolinie, kiedy inni wyganiali z wiosną, nigdy się nie żalił nad sobą, nie płakał, nie narzekał w duszy strapionej i smutnej... Nigdy mu u nóg nie leżał Śpiewak, tak samo niemocny, tak samo niedołężny, jak on... To wszystko było tylko straszne, bolesne, ciężkie śnisko...
A potem się odwrócił twarzą ku niebu i rozpostarł szeroko ramiona...
Ponad nim skały ogromne, białe od śniegów i czarne, gdzie śniegi spłynęły — i niebo, niebieskie, złotobłękitne, pełne blasku i białych, lotnych pierzastych obłoków, chmurek i mgieł...
Cud Pana Boga...
I powstał Maciek z głazu i zaczerpnął wody z potoku, a jasność jego myśli i wzroku pomnożyła się.
— Dubelt telo widzem, co prendzej — pomyślał.
I przedziwne on tam ujrzał, ten stary chłop zjawisko.
Bo opowiadał mu, gdy był młodym chłopcem jeszcze, Andrysz Michna z Kotelnicy, któremu już wówczas blizko sto lat było, o zimowych pannach, które się raz widzieć dało jego ujkowi, Szymonowi Michnie Pietrowskiemu w górach, kiedy wyzierać poszedł, czy już śniegi tajały i czy już czas wyganiać?
A był wtedy Andrysz Michna młodym chłopcem, kiedy mu to ujek Johym opowiedział...
Zimowe panny przylatują z wiatrem, z chmurami śnieżnemi od tego morza, co gdzieś daleko jest, a nigdy nie odmarza. Białe są takie, jak śnieg, twarze białe, usta białe, tylko oczy im się świecą jak szron o świcie, a włosy mają jak srebrzone. Suknie na nich białe, długie, tak się koło ciała owijające, jak pajęczyna jesienna czasem koło smreka młodego na gałęziach. Kiedy spadną na Tatry z chmurami, a dzieje się to zazwyczaj w nocy, w noc księżycową, podczas pełni, zaraz biorą się za ręce i poczynają tańczyć wielkiem kołem po halach, upłazach, dolinach i zamarzniętych stawach, podobnie, jak po lodach morskich tańczyły. Kto je zobaczy, niech ucieka; ktoby je podpatrywał, nijako mu dobrze nie wyjdzie. Urzekną go tak, że albo spadnie i zabije się, albo oślepnie, albo nogę złamie i więcej w góry nie pójdzie. Nie jednego miejsca się trzymają, ale przelatują z wiatrem przez granie i przełęcze z doliny do doliny, czasem się rozbijając na drobne stada, a czasem zbiwszy w wielką gromadę. Wtedy bywa ich tak dużo, że się bieli w oczach od nich. Mały Stawek w Pięciu Stawach cały wieńcem okolą. Czasem tak jakby wiatr którą oderwał z łańcucha, podleci w górę, zachyboce się w powietrzu i znowu na dół, do łańcucha spadnie.
Igrają tak po górach aż do wiosny. Śpią, jak im przyjdzie ochota, na graniach, gdzie najzimniej, a jedzą ten lód koło wodospadów, na który słońce świeci. Tak im słońce gotuje strawę. Gdy śniegi zaczną topnieć, chwytają się wiatru i lecą ku morzu.
Wzięły się te zimowe panny, jak bardzo starzy ludzie mówią, tak:
był klasztor gdzieś pod górami, ale gdzie, już niewiadomo. Było w nim sześćdziesiąt mniszek i wszystkie je zaraza jednego dnia i jednej godziny pobiła, a świątobliwe były bardzo. I leciał anioł niosący we worku z takiego płótna, co się z tej pajęczyny, co się na trawie jesienią o świcie ściele, samo uprzędzie, bo takie jest anielskie płótno, ode wsi modlitwę sierocą do nieba, a unieskorzył, bo się ta sierota długo modliła. Leci, a tu widzi sześćdziesiąt białych duszyczek, jak czekają, żeby je aniołowie do nieba zabrali, — cały kerdel, jak owiec. Je — myśli janioł — coz haw majom biedarstwa marznąć — zima była — a cekać, jo ig haw zaweznem do nieba. Ino w co, bo choć ta o worek w kastorze by nie béło biédy, ale duse bodaś w jakim nie poniesie. Ale béła na kaplicy chorongiew z Matkom Boskom, pilno janioł sjon ten chorongiew z dahu, związał, jako ta móg na prędkości, powsypał duse weń, zaruciéł bez drugie ramie i leci. Jak leci, tak leci, przileciał ku Tatrom. Tu sie z telim brzemieniem cięzko dźwignąć, bo i tyk dus było przecie kiela i ta sierota płakała, kie sie modliła, a te łzy były cięzkie, jak ołów — a tu noc i miesiąc sie prawie krył za wirchy i hmury sły ciemne, śniegowe. Coz bedem robił? — gwarzy janioł sam do sobie. — Nocował w górak nie bedem, bo zimno i kurniawa idzie — źle. Jak zaś bedem leciał pomału, zamiérknem do znaku i zabłądzem po ćmie, bo to góry wielgie i strasne. Siejdze pote ka pod skałom, kim sie ta zrobi zracno ku raniu, a jesce byk móg i zdrzymnąć, to sie mi wtory worek tulnie do doliny. Ale kiebyk — pado — jedno ostawiéł, toz to mi zlekce na ramieniu, to polecem wartko, a kiebyk ino góry minon, oho! tok jus hłop! Sowam ka pod wantom, to se zaś jutro wezne. Ale co tu ostawić? Cy duse tyk umarłyk mnisecek, cy ty modlitwy sieroce? Ostawiem duse? Cy se niebedom markocić, ze ik zaroz do nieba nie niesem? Ostawiem modlitwy? Cy zaś nie przydzie dyaboł, bo on ta wse cujny, cy mi pote nie ozwiąze worka i nie ozpiere tyk paciorków po dolinie, jak perły — i zbiéraj ze ig pote dwa dni, abo i trzi, a modlitwy sierocej nie zahubis ani jednej i syćko Panu Bogu odnieść trza w porzondku. To święto rzec!
Sculgnon palicami, bo kłopot! Ale se ozmyśluje i namyślał tak: Je dy ta duse jako duse. Jeden dzień wiecności mniéj, to tak, jak nic. A kiebyk sierocéj modlitwy pilno Panu Bogu nie doniós, On jom ta, hoć i noc, by kielo telo z hrubsa zaroz w kancelaryji osprzepatrzuje, jedno, ze hań gwiazdy za hmurami bedom świécić, drugie, ze ta jus nierad tęgo śpi, bo stary, a téj haw jak Pan Bóg nie zratuje, to tys na ozaist niwto iny. A ze zgryzionego serca ta modlitwa, kie je tako cięzko. Ostawiem duse. Dyaboł tu nie przystompi, bo tu Matka Boska.
I sjon chorongiew z dusami z ramienia i sował do koliby pod wante godnom, a z tém drugim worckem zniós sie hore i wartko góry minon, jesce miesiąc kramcik świécił, i do nieba na droge mlecnom trefił, a potem to sie mu jus leciało fajnie, bo jom dobrze znał.
Ale sie wej nie naspodział, co sie stanie. Dyaboł wse śtuder. Lemze janioł chorongwie z dusami odbióg, pada do wiatru, bo oni kumotrowie: O mój ślicny, piékny, cyby tys przecie jako janiolowi na despet nie zrobić? Ostawił se duse w kolibie pod wantom, cyby mu ig nie puścić? Ino ze som jest do chorongwie święconej zawiązane, mnie ku nim nie porada iść, ale ty mozes. Lejdze wartko a puść mu je, jako kurecki z kojca. Jo — pado — prawa do nig nimom, ale niegze sie by nasuko!
Wiater na to jak na lato. Kie duchnie! Do razu sie chorongiew ozwiązała, a duse hybaj w pole! Jedna za drugom, jako gołębie z pod strzechy. I ozleciało sie to, bo to béło ciekawe. Wiater sie cuduje, ze to tego teli kérdel, a dyaboł sie ino zaśmiał, skrzesał rogami iskry ze skały i stracił sie wereda kajsi. Do ziemie wjahał.
Wiater sie ucudował i ku morzu zamarzłemu sie brał, bo jus wiesna sła, a to béł wiater zimowy. A ty duse wołajom ku niemu: Kieś ty taki dobry béł, coś nas na ślebode z tej hań koliby, ka nom dość ciasno siedzieć béło, puściéł, je to my jus z tobom wolémy i weź nas. Bedziemé ci tańcować, to ci sie nie be telo kotwić drogami. A to wiera, nima dziwoty nijakiej, ze sie im tańcować kciało, bo to béły dziéwcenciska młode, hoj i mniski, a w klostorze tańcował nie bedzies. Modlić sie jus tys nie béło o co, bo jus pomarły, a tu sie ino o śmierzć dobrom cłek modli. I wzion je wiater i poleciał ś niemi ku morzu zamarzłemu.
Przileci na drugi dzień janioł lem świt — naloz chorongiew, ale dus nie naloz. O krotni miliońscy! Dwók dyasków jeś ty zjadła a jeś zjadła, kieś sie ty ozwiązała — pado jej. Je kaz jo ig najdem, ty duse?.. Leci po wirchak, — nie daj Panie Boze, nie widzi nic. Poskrobał sie za łeb, naklon do stu dziadów i myśli se tak: Ka posły, to posły, to jako kciały. Chorongiew odniesem, skąd jek jom wzion, wcora nik nie widział, cok jom simał, bo béła ćma, a dziś ta tys jesce nik światu nie obziérał, bo bars rano, to ta ani nie bedzie nik wiedział, jako béło. Powiesem, ka prendzej bywała i telo. A o duse sie więcyl starał niebedem. Wto ig ta najdzie, nieg se ig pozganio do kupy i do nieba odniesie.
I poleciał rad, bo to był cięzar i zucony do tego nie béł. Bo to sie z tysiąca trefi tele duse naroz nieść, do wojny go zaś nie komenderowali jesce nigda, bo to był janioł młody i jino mu ta po wsiak kazowali robić słuzbe, takom lekom.
I stały się z tych dusz zimowe panny.
Gdzie wiatr zimowy leciał, tam one z nim. Na zamarzłem morzu cło im sie straśnie za swojemi stronami, to się niesły w jesieni ku górom, zaś kiedy szło ku wiośnie, to znów wracały z wiatrem na morze, bo on im był za opiekuna i już się z nim rozstać nie chciały. I wiatr był rad i one były rade. Wiatr grał, a one tańcowały.
Tylko broń Boże, żeby je kto podpatrzeć, chciał. Zaraz się mściły.
Te tedy zimowe panny ujrzał Maciek Scyrbularzów przed sobą.
Było to w Pięciu Stawach Polskich, już pod zachód. Maciek się wydobył na groblę od Wielkiego Stawu z Roztoki koło Wielkiej Siklawy. Staw zamarznięty, a zimowe panny tańczą po nim kołem.
Zląkł się strasznie i cofnąć chciał, żeby go nie dostrzegły, bo wiedział, co mu grozi. Ale mu żal było, bo cud Boski było patrzeć! Lód, cieńki już, zazieleniał, poczerwieniał i pozłocił się od słońca, a one też czerwono, złoto i zielono się mieniły. Zapatrzył się.
One zaś nie widziały go, tylko tańczyły kołem.
I nagle stara matura ogarnęła Maćka Scyrbularza. Był i on tancerz za młodu, rad się nosił, a za dziewką, co mu boczkowała, jak kogut naokoło po izbie dreptał, przytupując, ręką w ziemię plaskając... Razem z chodzeniem po górach, skończył się i taniec. Eh! A to było! Jak muzykę usłyszał, to nogi same skakały pod nim! A potem, jak muzykę usłyszał, to mu się gardło ściskało, bo nie sposób było ani dwa razy podskoczyć.
A tu co się natańczył w tych Pięciu Stawach!
Oczy stały mu się tak bystre, że widział nieledwie każdy kamień na uboczach po Wołoszynie. Wszędzie tam po tych uboczach tańcowały przy owcach jego lekkie kierpce. Tańcowały przy muzyce i bez muzyki, przy piszczałce, albo oktawkach, albo i bez. Tańcował pod Opalonem, tańcował pod Krzyżnem, pod Walentkową, pod Liptowskiemi Murami, nad Stawem Pod Kołem, na Śpiglasowych Perciach... Jak gwizdnął po juhasku, to dolina jękła...
„Sto se jedna, sto se dwie,
stoi baca u jedle,
bo mu owiec chybiło,
zamirków sie zwysyło!“...
Hej! Przy Sam Bohu! Stara matura ogarnęła Maćka Scyrbularza. I nimbyś słowo powiedział, znalazł on się w kole zimowych panien, pod ręce im wpadłszy.
I na zielonej, złotawej szybie stawu, pod którą znać było straszną, przepastną wodę, stał Maciek z rozwianemi siwemi włosami, przytupywał i przygwizdywał, a zimowe panny szalały kręgiem, jak obłok w kotlinie wiatrem kręcony.
Wtem zaszumiało i zawyło. Zimowe panny stumaniły się, zmieszały, skłębiły w chmurę i wzbiły się w powietrze ponad Pustą Dolinę ku Zawratowi, ku północy. Zamigotało jeszcze, zabieliło się, zamajaczyło i znikło. Jak czar.
Został Maciek sam na Wielkim Stawie, na lodzie.
Straszliwy, przenikający, dojmujący ból przeszył mu serce. Maciek się aż skurczył i przygiął. Chwyciło go osłabienie takie, że legł na lodzie.
— Jesce roz w zyciu góry widzem, jescek roz w zyciu tońcył... Hybaj, śmiertecko...
PRZYPISKI:
juhas — pasterz owiec.
w nuku — wewnątrz.
po jesieniowisku — powtórnie wypędza się na hale w jesieni, po żniwach.
z bacowskiej rodziny — baca: naczelnik juhasów na jednej polanie, czyli hali.
chłopiec dobry — tyle co: dzielny człowiek, mężny wartki — szybki.
śmiał się sam sobie — sam z siebie. Górale mówią śmiać się komu, czemu.
ba często — ba znaczy: ale.
co cud! — wyrażenie góralskie.
do upłazu — miejsce na górze trawą porosłe.
po piargu — rumowisko kamienne.
„dziadem“ — pogardliwe wyrażenie; tyle co niedołęga.
władę — władzę.
ze pse — w dawnej góralszczyźnie mówiło się ze pse(m), z pane(m).
bacys — pamiętasz.
kie — kiedy: jak, gdy.
wysy — powyżej.
zamiérkli — zamierknąć: kiedy kogo noc zajdzie.
wtej béło — wtedy było.
jorka — jarka, owca, która jeszcze niemiała jagnięcia.
telo — tyle. W tem znaczeniu: tak.
co cie wilk etc. — kiedy to.
Michalski (miesiąc) — wrzesień.
z końca — z początku.
pote — potem.
redykali się — wracali z hal do wsi.
dołu — na dół.
wej — sposób mówienia.
kolce na karku — w obroży.
wozowali — wozili, ważali.
przysuło — przysypało.
be — będzie.
pięć trzydzieści — forma góralska; 35.
zmiérwiło — zgruchotało.
zniedobacka — niespodzianie.
zorowce — pnie spróchniałe.
zamglałek — zemdlałem.
do znaku — zupełnie.
zratowisko — poratunek.
godne — dobre, wyborne.
osatał sie — opamiętał się.
hnedziutki — wnet.
naskom — naszą.
z hajńtej — z tamtej.
zacuł — poczuł.
zescekał — zaczął szczekać.
Hybaj — w tem miejscu: dalej ja w pole.
trzójmi — we trzech.
samo tak — tak samo.
pod kosare — koszar, miejsce ogrodzone na bali dla owiec.
nie nazdał sie — nie spodziewał się.
luptowski — Liptów, dolina od południa Tatr, naprzeciw Nowotarskiej.
holofił — hałasował.
fce — chce.
opiekunować (kogo) — opiekować się.
zatela — tymczasem.
kieby — gdyby.
strachotne — straszne.
rafnon skałom — uderzył kamieniem.
cobyk — żebym.
do ocy — do oczu. Forma miejscowa.
dubelt telo — daleko więcej, dwa razy tyle.
prendzej — dawniej.
ujek — wuj.
nijako mu dobrze nie wyjdzie — musi go coś złego spotkać.
granie — grzbiety skał.
unieskorzył — zapóźnił się.
kerdel, kierdel, kyrdel — stado (o owcach, kozach, etc.).
Je — sposób mówienia.
biedarstwa — biedactwa.
ig — ich (powinno być: je)
bodaś — bodaj.
pilno — prędko, szybko.
sjon — zdjął.
powsypał — powsypywał.
zaruciéł — zarzucił.
z telim — z takiem, z tak wielkiem.
tyk — tych.
kiela — dużo, sporo.
hmury — chmury.
sam do sobie — Górale mówią: tobie zamiast ciebie, sobie zam. siebie.
kurniawa — zamieć śnieżna.
po ćmie — po ciemku, w nocy.
siejdze — siedźże.
kim — nim.
zracno — widno.
ku raniu — ku ranu.
ostawiéł — zostawił.
zlekce — zelży.
tok jus chłop — tom już chłop. Tyle, co: to już dobrze.
sowam — schowam.
ka — gdzie.
pod wantom — pod głazem.
wse — zawsze.
ozpiere — rozrzuci.
zahubis — zagubisz, zatracisz.
sculgnon palicami — trzasnął w palce.
ozmyśluje i namyślał — rozmyśla i wymyślił.
by kielo telo — przynajmniej trochę.
z hrubsa — z grubsza.
osprzepatrzuje — przepatrzy.
na ozaist — z pewnością. Podobna forma jest w starej polszczyźnie.
niwto iny — nikt inny.
koliby — koleba, miejsce pod nachyloną skałą, gdzie się skryć można, albo rodzaj budy z drzewa.
godnom — tu: wielką.
hore — w górę. Stara forma, dziś prawie zatracona.
kramcik — odrobinę, trochę.
trefił — trafił.
fajnie — wybornie.
nie naspodział sie — nie przyszło mu na myśl.
śtuder — przebiegły, sprytny.
lemze — tylko że, tylko co.
nieporada — nie sposób, nie można.
na despet — na złość.
Lejdze — Leć że.
duhnąć — zawiać.
cuduje sie — dziwi się.
wereda — przezwisko.
kajsi — gdzieś.
ty — te.
ślebode — swobodę.
nie be — nie będzie.
kotwić się — nudzić się.
wiera — sposób mówienia. Mniej więcej tyle co: zaiste, z pewnością i t. p.
kciało — chciało.
Krotni miliońscy etc. — przekleństwo.
naloz — znalazł.
najdem — znajdę.
po wirhak — po wierchach.
zkądjek — zkądem.
nik — nikt.
cok — żem.
bars — bardzo.
starał sie — troszczył się.
zucony — przyzwyczajony.
z tysiąca sie trefi — niezmiernie rzadko się zdarza.
tele duse — tyle dusz.
lekom — lekką.
ubocze — zbocza górskie.
matura — ochota, natura.
sto se jedna — sto jedna sobie. Oryginalne.
u jedle — pod jodłą.
chybiło — brakło.
zamirków sie zwysyło — zamirek: miara drewniana do zakarbowywania ilości udoju. Baca spostrzegł brak owiec, „zwysyło się“ bowiem zamirków, t. j. pokazało się, że owiec jest mniej, niż przy próbnem dojeniu po wypędzeniu na halę. Dlatego je liczy, zapewne przechodzące kolejno koło niego pod jodłą do koszara.
śnisko — sen.