Ku niebu (Przerwa-Tetmajer, 1906)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ku niebu |
Pochodzenie | Na Skalnem Podhalu T. 3 |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Temat ten raz już opracowywałem, niemogłem jednak nowelli do cyklu „Na Skalnem Podhalu“, mimo że ze względów geograficznych tu należy, wcielić, gdyż cały ton jej był odmienny od ogólnego tonu „Podhala“, a nadto spostrzegłem później pewne fałsze w szczegółach. Obecnie nowella ta jest zupełnie właściwie nowym utworem, jako opracowanie.
Szła Hanka, co ją nazywali „po Faktorce“, albo „Faktorcyna“, że to po Faktorowego Jaśka Wikcie sierota została, przez Skupniów Upłaz, a wiater taki dął, że się widziało, że ją zruci do doliny, w Olcysko. Zimno było, że choć i serdak miała jaki taki i chustkę na nim nie najgorszą; po każdej kosteczce mróz się mrowił. Po niebie kłębiły się i kotłowały śniegowe chmury, przez które przezierało słońce, jakby przez ołowianą blachę, całkiem bez blasku i jakby martwe. Naokół była pustka wszędy okrutna i szum taki gnał przez góry od wiatru, że aż lęk piersi ściskał, bo byś tak pedział, że całe Tatry jęcom.
Bo ono ta i wto wie jako jest? Kie weźnie wiater duć, to sie widzi, ze sytkie nieboscyki, jakie ka ino po górak lezom, płacom i narzykajom. A jest haw tego nie mało, a zodnego tu ksiondz nie pobłogosławił, ba kula, ciupaga, abo i niedźwiedź. A kiela sie przecie i samyk wybiło, — tyn odpod z turnie, tego śnieg zabił, pojednego wanta w łeb wyciena, co sie ka u wirhu urwała i po nim. Ze dy tu góry nie od dzisiok, a ludzie tyz nie od wcorańsa. To ma wto jęceć.
Ale choć strach i późna jesień i kurniawa i mróz; szła Hanka Faktorcyna przed siebie.
Żeby ją kto był spotkał, przeżegnałby się, bo to tak szło, jak duch. I cudowałby się, poco idzie w te góry, w tę pustać, w ten szum? Tam już nie mieszka nikt, tylko strach na cię warknie, śmierć ku tobie zęby wyszczerzy, niemoc cię przysiędzie i duszę dasz. Albo się wróć, albo się już nigdy nie wrócisz. Zasuje cię śnieg, że tylko jeden Bóg, który wszystko widzi, będzie znał, gdzieś się podziała. Nie zobaczysz ty już więcej trawy zielonej, ani jasnego zboża, ani wody siwej, tylko idź dalej... Jak słup lodu leżeć będziesz pod śniegiem, aż cię na wiosnę orły i puhacze na strzępy podrą i kości twoje rozniosą, że jedna o drugiej nie będzie wiedziała. Po cóż ty tam idziesz, dziewce? Bój się Boga, nie chodź!
Takby jej był powiedział, ktoby ją był spotkał, ale jej już spotkać nie miał kto. Koziarze flinty na ścianach powiesili, a poniewtorego i w halach pod skałą zimuje, bo w tele śniegi już się iść za kozami nie chce. I też nie bardzo śmiało, bo kto zbyt dośmiela i kręci świate, tego często za zbytnią zuchwałość Pan Bóg ukarze! A oprócz koziarzy nie włóczy się górami jesienią nikt.
Ale Hanka właśnie rada, że jej nikt pytać o nic nie będzie, że w tej pustyni, choć lęk, sama jedna.
Bo po co idzie? Ucieka. Ucieka, byle dalej, byle przepaść. Złości ona nie ma w sercu, ale ból i żałość okrutną. On jest temu winowaty, on, Wojtek Mrowca, z Olce, nikt inny.
Złości do niego niema Hanka — tylko żal, żal niewysłowiony i niewypowiedziany. Telo bóskał, telo obejmował, ściskał, tulił, a przysięgał, że ją będzie brał, aż się po jego woli stało, bo się w nim zakochała Hanka tak, że świata Bożego nie widziała poza nim, a na sam jego głos drżenie jej szło po ciele.
Ale kiedy ją już Wojtek Mrowca dostał, niedługo tego trwało, a kiedy mu o ślubie wspomniała, odpowiedział: Ze coześ ty, głupio, méślała, ze jo haw bedem takiego dziada, jakoś ty, brał? Jo jest parobek, jak sie patrzy, i gazdowski syn, mom pod trzydzieści korcy pola, konie, krowy, owce, a ty co? Tolo jacy, co na sobie. Kogo zekcem, tego weznem.
Pogardził nią, bo sierota, jak to sierota; mało co po rodzicach zostało, a i co zostało, świat zabrał.
Zakłóło Hankę w sercu, mówi: Wojtuś, dziecko bedzie...
— Toś sie mogła nie przespować.
Jeszcze bardziej Hankę w sercu zakłóło; po tej miłości, za tyle kochania...
Mówi: Twoje...
A Wojtek Mrowca: Abo jo ta wiem? Dy u Zyda słuzys, moze ta i nie katolik bedzie...
Tu Hanka dobrze nie spadła na ziem. Nie powiedziała nic, ani słowa. Wbiegła do kuchni, do tej żydowskiej, gdzie służyć musiała, porwała chustkę na się, żeby między ludźmi ramionami ze serdaka w mróz nie świecić, i nie patrząc już nawet, czy Wojtek stoi, czy nie stoi, poczęła przed siebie iść.
Pasała ona krowy przy Gąsienicowych Stawach, u bogatego gazdy, Stachonia, służąc, i tam szła mimowiednie; oczy ją prowadziły, a nogi niosły. Tam się też z Wojtkiem zalubili, na Hanczyne nieszczęście. Pasał on tam owce, kierdel cały, miał ich wyżej pięćdziesięciu, a same swoje. Oczy miał ku temu niebieskie, lica czerwone, śmigły był, jak jodła — nieporada było takiego nie zakochać.
I z uboczy z popod Magóry popatrzała Hanka na czerniące się w śniegach szałasy. Przystanęła.
Miły mocny Boże! Tu jej bywało dobrze! Ztąd z Wawrzkową Broncią, z Hanusią Zojscanki, z Agnieszką od Bednarza szły z krowami za Zielone, pod Kościelec, pod Mechy, pokładły się nieraz twarzami do słonka, śpiewały... A słonko tam chodziło po zieleni takie jasne, aż radość była patrzeć... Odzie się obrócić: krowy — cisawe, czarne, łaciate, ztąd i ztąd dzwonią, a hań, wysoko, w upłazkach, Wojtkowe owce się bielą, a Wojtek przy nich leży i śpiewa.
A ile razy zaśpiewał:
„Zieleń ze sie zieleń, ty zielono rówień,
ty moja dziewcyno przehojdze się po niej!“
to ona mu odpowiadała:
„Z tamtej strony wody stoi hłopiec młody,
kieby mi go dali pościłabyk środy,
środy byk pościła, piątki byk susyła,
kie mi go nie dadzom, tobyk się zabiła“...
A kiedy on zaśpiewał:
„Nie bój się, Hanicko, zdradzenia mojego,
jakby ja cie zdradził, mnieby Bóg samego!“
to ona mu odpowiadała:
„Ani mie, ani mie ten Wojtuś nie minie,
co owiecki pasie po kosodrzewinie!“...
A inne dziewczęta to jej śpiewywały często:
„Poznać tys to poznać, wto kogo rad widzi,
zdaleka się śmieje, zblizka sie go wstydzi“...
A echo się głosiło po Kościelcu i każdy kwiat się śmiał.
Albo kiedy stary Tomek Michalcyn w szałasie na kobzie zagrał, a Wojtek skoczył do tańca! Już mu tam inna dziewka nie boczkowała, tylko ona. A inne to go tylko oczami chciały zjeść.
A wieczorami, a najmilej było, kiedy wielki deszcz na polu lał, to obsiedli watrę w szałasie, zawaterniak gruby się tlił, smolne sajty smrekowe iskrami siały, a Tomek Michalcyn jął bajki pleść — wtedy ona tuliła się ze strachu przed smokami i czarownicami pod pachę Wojtka, on zaś ją obejmował ramieniem, przyciskał do boku — dobrze jej serce z piersi nie wyskakiwało. A kiedy, korzystając z cienia, usta do ust przykleił: świat ginon... Milszy jej też był niż gwiazdy, niż słońce na niebie; w pacierzu jej się plątał w myśli — — może temu dyabeł stał na zdradzie.
Miły, mocny Boże! było, nie było? Czy się śniło tylko w nocnej godzinie?...
I zeszła ku szałasom; nie percią, bo tej śladu nie było — śniegiem.
To była ta szopa, gdzie ona dojne krowy zapierała na noc; tam — to był ten szałas, gdzie on spawał — — a tam ten szałas bacowski, gdzie się wszyscy schadzali, gdzie Tomek Michalcyn bajki plótł i na kobzie brzęczał.
Poszła dalej.
Minęła szałasy, ku Zielonemu szła. Coś ją parło naprzód, gnało. Co? To ten ból straszny, jadowity ją gnał.
„Moze ta i nie katolik bedzie, abo jo ta wiem? U zyda sluzys“ — huczało jej w uszach.
Wiatr dął coraz mocniej, aż dech odimało. Zadymka zasłoniła świat. W pomroku śnieżnym nabiegły na nią kozice od Liliowego — jedna, dwie, trzy — pięć ich Hanka naliczyła.
Zrazu wbiły się w śnieg, nie czuły nic, bo wiatr mącił, i poznać nie mogły — potem się obróciły nazad i przepadły w zamroczy, jak duchy.
A Hanka mimowiednie skierowała się za niemi i poczęła się wspinać ku Liliowemu.
Jakieś czerwone światła, jak iskry z watry, ogniki jakieś jarzące jęły jej latać przed oczyma. Zrazu zdaleka, potem coraz bliższe i coraz gęstsze i czerwieńsze — niby krwawy deszcz. I jęło ją przejmować dotkliwe zimno, takie, jakiego nie zaznała nigdy, choć zmęczona była, bo szła i szła. Dziwny też szum zadzwonił jej w głowie i coś ją zapiekło w mózg, jakby kliniec rozpalony kto weń wraził. Przystanęła. Mrok, głusza, pustka okrutna. Czasem zamajaczyła w kurniawie ściana, czy ubocz, ale nawet poznać niemożna było, czy to się nie zdaje tylko. Tak, jakby się świat zapadł w zawieję śniegową.
Zblizka tylko widać było obmarzłe, obielone krzaki kosodrzewiny, w które wiatr tumany kurzawy śnieżnej ciskał, a czasem słońce przemglało w górze, jak przez blachy ołowiane, martwe, dalekie...
Wto wie, jakie ta dziecko bedzie, czy katolik?... i Hanka znów ruszyła dalej.
— Wybiedowała jo sie, oj wybiedowała — myślała — wybiedowała za syćkik ludzi... Od maleńkości sama jedna na świecie, w słuzbie... Głód, zimno, bili... Poniewierał wto kciał i wto nie kciał. A kiek przecie za wolom Boskom dorosła, ze mie jus przecie by telo nie krziwdził świat, tu jek! O raty, raty! O raty! raty...
Tak lamentując w duszy strapionej, pięła się w śniegu.
Ka idem? — zapytała sama siebie myślą.
Ka mie ocy poniesom — odpowiedziała sobie.
Stracem sie?...
Stracem sie!...
I znowu zapiekło ją w mózgu, ale więcej. A wraz jej się wydało, że dzwony daleko biją i jakby ksiądz śpiewał, jak nad trumną matki na pogrzebie, kiedy ją spuszczali do grobu. Coś się w niej zaczęło sprzeczać ze sobą: Hawek jest, cy hań? Cyk na pogrzebie matki, cy idem do Lilijowego?
A po za mnom co? Jest hań jaka wieś? Ludzie? domy?...
Nogi jej się zaplątały, noc zajrzała do oczu, w głowie huczał szum, jak wicher pomiędzy skały. Poczęła się chwiać, słaniać na lewo i prawo i wszystko koło niej, majaczące w zamroczy, ściany i ubocze, poczęły się chwiać i słaniać ku niej. Chmura śniegowa, Tatry, wiatr, poczęły ją cisnąć i giąć. Podobny ucisk spadł jej na piersi i ramiona, jak podczas odpustu w Matkę Boską Różańcową w ludzimierskim kościele, gdzie się tysiące ludu schodzi. Matka Boska stoi tam w ołtarzu, w złotej koronie na głowie, z Panem Jezusem na ręku. Płaszcz ma niebieski i różane lica, gwiazdy pod nogami. Zdrowaś Maryja, łaskiś pełna, Pan s Tobom — poczęła Hanka szeptać.
I w tej chwili jakaś jasność zakołysała się ponad nią, w mgławicach jasność blada i jakby utopiona w śniegu.
Hanka drgnęła. — — Zje coz to hań?!...
A światłość stała się wyraźniejsza i jakby bliższa, tylko zawsze była jakoby w śniegu, co się tumanił, utopiona.
Przelękła się Hanka i zasłupiło ją. Rozpostarła ręce, przechyliła się w tył i usta z przestrachu rozwarła, w które śnieg zimny i wilgotny uderzył. Nie umiała nic pomyśleć od lęku i serce w niej zamarło, a wtem ze światłości owej wyszedł głos cichy i bardzo słodki:
— Hanuś, nie bój się...
Hanka zadygotała, a głos ozwał się znowu:
— Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
Głos odpowiedział:
— Ku niebu.
I we światłości, w mgławicy zamajaczyła jakby złota korona i niebieski płaszcz i niebieskie oczy i różana twarz — blado, ledwie widzialnie.
— Tyś to jest, Pani Janielska? — szepnęła Hanka.
Ale głos nie odpowiedział, tylko światłość poczęła się posuwać naprzód ku Lilijowemu.
I Hanka poszła za nią.
Nowe siły jakoby wstąpiły w nią; szumieć jej w głowie przestało i zimno mniej gryzło. Tonęła w śnieżycy idąc ku Lilijowemu.
Ale wkrótce znów jej się nogi poczęły plątać, czerwone iskry poczęły się zesypywać przed oczyma, zahuczało w głowie i niemoc ogarnęła ją taka, że prawie stóp poruszać nie mogła.
— Pani, siadłabyk se — szepnęła.
— No to se siednij — odrzekł cichy głos ze światłości.
Hanka usiadła pod wielkim głazem, który ją nieco od wichru zachylił, oparła się oń plecami i wyciągnęła nogi. A światłość rozwiała się gdzieś w śnieżycy, znikła...
— Pani, kazeście?
Ale z zamroczy śnieżnej nie odpowiedziało nic. Chciała krzyknąć — niemogła. Na ręce i na nogi zwaliły jej się ciężary ogromne, a dreszcze poczęły przenikać przez szpik jej kości. Oddech począł się rwać, oczy przestały widzieć, uszy słyszeć. W mózgu stała się próżnia straszna, płomienna. Czuła tylko, że śnieg na nią pada, wilgotny, nieustanny, zasypuje jej kolana, piersi, ramiona, twarz. Zrobiło jej się cieplej — duszno — — po chwili począł ją morzyć jakby sen.
— Usnem — pomyślała.
Wtem świat się cały pogrążył w noc, z pod Pośredniej i Skrajnej turni z przerażającem wyciem wicher śmignął chmurami ostrych, bolesnych kawałków lodu i walił w przestrzeń olbrzymie płaty śniegu, rozbijając je, że się rozlatywały jak pióra głuszca, porwanego przez orła. Koło Hanki utworzył się wir śniegowy, to ją odmiatało do pasa, to zasypywało po ramiona, po usta, a ciepła krew poczęła jej się sączyć z twarzy i szyi, ciętych lodem.
— Śmierzć! — błysło jej w głowie i pochwycił ją taki strach, że się chciała porwać na nogi, wstać, uciekać!
— Dołu! dołu! Do wsi! Do ludzi...
Uciekała od nich, hen, precz, chciała się zapodziać, zatracić, ale nie myślała o śmierci — szła i szła, aby dalej od światu iść, bez wiedzy, a tylko z okrutnym bólem w sercu...
— Dołu! Dołu! Do ludzi!...
Ale ciało nie mogło się już podnieść; z trudem, z ostatnim wysiłkiem próbowała się Hanka podźwignąć, ale napróżno.
I jęk strachu, rozpaczy, obłąkanego przerażenia, zarzęził jej w piersi, a palce kurczowo poczęły grzebać śnieg.
— Raty! Raty!...
Wtem na chmurze śniegowej, w niewidnym, nieustannym mroku, zamajaczyła światłość, blada, tak, że ledwie poznawalna, ale jakby blizka, tuż nad Hanką. I w światłości tej pojawiła się jakby korona złota i pod nią twarz, jak miód, i oczy jak kwiaty. I wydało się nawet Hance, że ręka czyjaś dotyka jej ramienia.
I z chmury śniegowej i z tej pojawy ozwał się cichy i słodki głos:
Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
— Ku niebu. Daj renke — rzekła Matka Boska.
I Hanka podała jej rękę i poszła.
PRZYPISKI:
Kiela — wiele, mnóstwo, dużo.
wybiło sie — zabiło się.
pojednego — niejednego.
wanta — kamień.
cudowałby sie — dziwiłby się.
poniewtorego — niejednego.
w tele — w takie (wielkie).
kręci świate — dokazuje, kusi los.
„Zieleń, ze sie zieleń“ etc. — oryginalne.
Dołu — na dół.