<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Ale jeżeli gruzin i dobroduszny Sołowjew byli przy dziwacznem kształceniu i duszy Lubki czynnikiem łagodzącym ostre kolce mądrości życiowej i jeżeli pedantyzm Lichonina, Lubka przebaczała mu w imię pierwszej, szczerej i bezgranicznej miłości ku niemu i przebaczała tak samo chętnie, jak przebaczałaby mu wymyślanie, bicie lub ciężką zbrodnię, — zato prawdziwą męczarnią i długotrwałym ciężarem były dla niej lekcje Simanowskiego, który jak na złość był w swych lekcjach punktualnym i ścisłym, niczem zawodowi, płatni pedagodzy odrabiający swe godziny.
Kategorycznością swych zdań, pewnością tonu, dydaktycznością wykładu, tak samo pozbawiał woli biedną Lubkę, jej duszę, jak czasami na zebraniach uniwersyteckich lub mityngach wywierał wpływ na niezdecydowane, lękliwe umysły młodych kolegów. Bywał mówcą na wiecach, był wybitnym członkiem studenckiej jadłodajni, uczestniczył w notowaniu, litografowaniu i wydawaniu wykładów, bywał wybierany na starostę kursu i wreszcie brał żywy udział w kasie studenckiej. Należał do szeregu tych ludzi, którzy po opuszczeniu murów uniwersytetu wybijają się na leaderów partji i nieograniczonych władców czystego i ofiarnego sumienia, robią karjerę polityczną, gdzieś w Czuchomli, zaprzątając uwagę całej Rosji swą bohatersko ciężką sytuacją i następnie opierając się mocno na swej przeszłości, wybijają się wreszcie, dzięki praktyce adwokackiej, piastowaniu mandatu poselskiego, lub też ożenkowi z porządnym szmatem czarnoziemnej roli i działalnością wśród ziemian. W sposób niedostrzegalny dla obcych oczu ostrożnie przechylają się na prawo, lub ściślej mówiąc, lenieją do czasu, aż wyhodują sobie brzuszek, doczekają się podagry i choroby nerek. Wówczas zrzędzą na cały świat, twierdzą że ich nie zrozumiano, że ich czasy, były czasami świętych ideałów. W rodzinie są despotyczni i bardzo często ciągną zyski z lichwy.
Nie miał żadnych wątpliwości, co do wyboru kierunku w wykształceniu umysłu i duszy Lubki, jak niewątpliwem i niezaprzeczalnem było wszystko, co kiedykolwiek zamyślił; przedewszystkiem postanowił zainteresować Łubkę doświadczenia*mi z chemji i fizyki.
„Dziewiczy umysł kobiecy, — rozumował — muszę najprzód zadziwić następnie zainteresować i od drobnostek, od figli, przejdę do rzeczy poważniejszych i wreszcie do rdzenia poznania wszechświata, gdzie niema miejsca na zabobony i prze sądy, gdzie istnieje tylko szerokie pole do poznawania przyrody.
Musimy jednak zaznaczyć, że bywał w swych wykładach niekonsekwentnym. Ażeby Lubkę zadziwić, znosił jej wszystko, co wpadło mu do rąk. Pewnego dnia przyniósł jej dużą, długą kartonową kiszkę, wypełnioną prochem, zgiętą w kształcie harmonijki mocno obwiązaną w poprzek sznurkiem. Zapalił ją i kiszka długo z trzaskiem skakała po jadalni i bawialni, napełniając pokój dymem i swędem. Lubka nie zdziwiła się niemal zupełnie, oświadczyła, że jest to zwykły fajerwerk, że to już widziała i niema w tem nic dziwnego. Natomiast poprosiła o pozwolenia otworzenia okna. Innym razem przyniósł wielki słoik, papier ołowiany, kalafonję i koci ogon i skonstruował butelką lejdejską. Nastąpiło wyładowanie, bardzo co prawda słabe, ale bądź co bądź nastąpiło.
— A idź ty sobie do licha czarcie! zawołała Lubka, gdy poczuła suche ukłócie w palcu.
Ale gdy w przyniesionej pustej butelce od szampana Simanowski połączył wodór z kwasem węglowym i owinąwszy butelkę, dla ostrożności ręcznikiem, kazał Lubce skierować otwór butelki na płomień świecy i gdy nastąpił wybuch tak silny, jakby wystrzelono jednocześnie z czterech dział, wybuch, który spowodował osypanie się tynku z sufitu, Lubka przelękła się i z trudem oponowując wrażenie powiedziała z drzącemi ustami ale z godnością:
— Pan mi z łaski swojej daruje, ale ponieważ mam własne mieszkanie i obecnie nie jestem dziewką, lecz porządną kobietą, proszę mi więcej nie urządzać awantur. Sądziłam, że pan, jako człowiek mądry i wykształcony, robi wszystko spokojnie i porządnie, a tymczasem zajmuje się pan głupstwami. Za to mogą nawet do więzienia wpakować.
Później opowiadała o tem, że miała znajomego studenta, który w jej obecności fabrykował dynamit.
Koniec końców, Simonowski, ów człowiek zagadkowy, tak wpływowy wśród swego młodocianego otoczenia, gdzie miał do czynienia przeważnie z teorją, a tak niedorzeczny, gcdy chodziło o zastosowanie praktyczne tych teorji do duszy ludzkiej, był poprostu głupcem, ale umiał zręcznie ukrywać tę jedyną swą rzeczywistą właściwość.
Po niepowodzeniu w zakresie nauk doświadczalnych, Simanowski przeszedł odrazu do metafizyki. Pewnego dnia z pewnością siebie i tonem, który nie dopuszczał żadnej opozycji, oświadczył Lubce, że Boga niema i że podejmuje się dowieść jej tego w ciągu pięciu minut. Wówczas Lubka skoczyła z miejsca i powiedziała mu stanowczo, że chociaż jest byłą prostytutką, ale wierzy w Boga i nie pozwoli obrażać Go w swej obecności i jeżeli Simanowski będzie pozwalał sobie na takie głupstwa, poskarży się panu Bazylemu.
— Powiem mu również, dodała płaczącym głosem, — że pan zamiast tego, by mnie uczyć, tylko plecie różne brednie i temu podobne niedorzeczności, a sam przez cały czas trzyma swą rękę na mych kolanach. A to nawet wcale nie szlachetnie. I poraz pierwszy od czasu ich znajomości, Luba dotąd żenująca się i krępująca, ostro odsunęła się od swego nauczyciela.
Jednakże Simanowski po kilku porażkach starał się oddziaływać na umysł i wyobraźnię Łubki. Próbował tłómaczyć jej teorję pochodzenia gatunków, zaczynając od ameby, a kończąc na Napoleonie. Lubka słuchała go uważnie, ale oczy jej wyrażały niemą prośbę: „przestań że nareszcie!“ Ziewała w chusteczkę i następnie zawstydzona tłómaczyła się: „Proszę wybaczyć, to u mnie nerwowe“. Marks również nie cieszył się powodzeniem: towar, wartość dodatkowa, fabrykant i robotnik, przeistoczone w formuły algebryczne, były to dla Lubki tylko puste dźwięki, wstrząsające powietrzem i ona, zawsze bardzo szczera, z radością zrywała się z miejsca, posłyszawszy, że zdaje się barszcz zakipiał, lub zagotował się samowar.
Nie można powiedzieć, by Simanowski nie miał powodzenia u kobiet. Jego pewność siebie i poważny, stanowczy ton zawsze działały na proste dusze, a zwłaszcza na dusze świeże i naiwnie łatwowierne. Stosunków z kobietami na dłuższą metę pozbywał się zawsze bardzo łatwo: albo oczekiwało go ogromne odpowiedzialne zadanie, wobec którego stosunki miłosne są niczem, albo udawał nadczłowieka, któremu wszystko wolno. (O, ty, Nietsche, tak oddawna i tak haniebnie przystosowywany dla użytku gimnazjalistów). Bierny, prawie niedostrzegalny, ale stale stosowany opór Łubki, drażnił go i niepokoił, irytowało go zwłaszcza to, że ona, która dawniej da wszystkich była taką dostępną, gotową oddać swą miłość w ciągu jednego dnia kilku mężczyznom z kolei, każdemu za dwa ruble, odczuwa teraz jakąś czystą i bezinteresowną miłość.
„Głupstwo, — myślał. To nie może być. Gra komedję i ja prawdopodobnie w obcowaniu z nią nie odnajduję odpowiedniego tonu.
Z każdym dniem stawał się co raz bardziej wymagającym, szukał zaczepki, coraz surowszym. Prawdopodobnie nawet nieświadomie, najpewniej z przyzwyczajenia, polegał na zwykłym swym wpływie, zastraszającym myśl i przygniatającym wolę, który rzadko go zawodził.
Pewnego razu Łubka poskarżyła się na niego Lichoninowi:
— Za bardzo jest on, Bazylu ze mną surowy, nie rozumiem nic o czem mi mówi, nie chcę więcej pobierać u niego lekcji.
Lichonin zdołał ją jakoś od biedy uspokoić, ale bądź co bądź rozmówił się z Simanowskim.
Ten powiedział mu obojętnie:
— Jak chcecie moi drodzy, jeżeli wam, lub Lubce nie podoba się moja metoda, gotów jestem ustąpić. Zadanie me polega na tem, żeby do jej wykształcenia wprowadzić istotny czynnik dyscypliny. Jeżeli czegoś nie rozumie, zmuszam ją do kucia na pamięć. Z czasem tego zaniecham, lecz obecnie jest to niezbędne. Przypomnijcie sobie Lichonin, jak trudnem było dla nas przejście od arytmetyki do algebry, gdy kazano nam zamiast zwykłych cyfr, używać liter i my nie wiedzieliśmy po co to się robi. Uczono nas również gramatyki, a nie polecano odrazu pisania powieści, lub wierszy.
A nazajutrz nachylając się nisko pod wiszącym abażurem, nad ciałem Lubki i wchłaniając woń jej piersi i ramion zwracał się do niej:
— Proszę narysować trójkąt... No tak, ot tak i tak. Proszę napisać wprost literę U a u dołu M i K. Mamy zatem: Uściski kobiety i mężczyzny.
Ze stanowczą i surową miną arcykapłana mówił jej wszelkie nonsensy erotyczne i niespodziewanie niemal oświadczył:
— A zatem, proszę uważać Luba. Pragnienie miłości, jest takiem samem zjawiskiem, jak poczucie głodu lub pragnienia, chęć oddychania świeżem powietrzem. Przytem ściskał jej mocno udo, znaczniej wyżej kolana, a ona znów, zażenowana, nie chcąc go obrazić, starała się zaledwie dostrzegalnie stopniowo usunąć nogę.
— Proszę powiedzieć czy będzie dla siostry, matki, lub męża pani krzywdą, że pani przypadkiem nie spożyła obiadu w domu, lecz wstąpiła do restauracji, lub garkuchni i tam zaspokoiła swój głód. Tak samo rzecz się ma z miłością. Ani mniej, ani więcej! Rozkosz fizjologiczna. Być może silniejsza, bardziej ostra, niżeli wszelkie inne, ale tylko to. Tak naprzykład obecnie: pożądam pani, jako kobiety. A pani...
— Ach zostaw pan — gniewnie przerwała Lubka. I pocóż gadać wciąż jedno i to samo jak sroka. Powiedziałam panu: nie i nie. Widzę przecież do czego pan zmierza. Ale ja nigdy nie zgodzę się na zdradę, ponieważ Bazyli jest moim dobroczyńcą, a ja go z całej duszy ubóstwiam... A pan jesteś mi nawet ze swoimi głupstwami dość wstrętny.
Pewnego dnia naraził on Lubkę na wielką przykrość, a to skutkiem swych teoretycznych rozumowań. Ponieważ w uniwersytecie oddawna mówiono, że Lichonin wyrwał dziewczynę z takiego domu i obecnie zajmuje się jej moralnem odrodzeniem, pogłoska ta doszła, naturalnie, i do dziewcząt studjujących, należących do studenckich kółek. I oto właśnie Simanowski przyprowadził do Łubki dwie medyczki, jedną słuchaczkę historji i pewną początkującą poetkę, która zresztą pisywała i artykuły krytyczne. Poznajomił ją w najpoważniejszy i najgłupszy sposób.
— Oto — powiedział — wyciągając rękę bądź w kierunku gości, bądź też Lubki, oto, koleżanki poznajcie się... Luba, znajdziesz w nich prawdziwe przyjaciółki, a wy towarzyszki Liza, Nadia, Sasza i Rachel, postępujcie jak starsze siostry z człowiekiem, który dopiero co wyrwał się z pomroku tych okropności, w które wtrąca współczesną kobietę ustrój społeczny.
Mówił, może być trochę inaczej, ale w każdym razie w tem mniej-więcej sensie. Lubka pąsowiała, podawała panienkom w kolorowych kaftanikach i skórzanych paskach rękę złożoną niezgrabnie, wszystkiemi palcami razem, częstowała je herbatą z konfiturami, z pośpiechem podawała im ognia, ale pomimo nalegań, nie chciała usiąść. Mówiła: „Tak, nie, jeśli łaska“. A gdy jedna z panienek upuściła chusteczkę, pośpiesznie rzuciła się by ją podjąć.
Jedna z panienek, czerwona, otyła, mówiąca basem, która w ogóle miała na twarzy tylko parę czerwonych policzków, pomiędzy któremi śmiesznie wyglądał projekt zadartego nosa i pobłyskiwała w głębi para maleńkich ocząt, przez cały czas oglądała Lubkę od stóp do głowy, niby przez wyimaginowaną lornetkę, błądząc po Lubce nic nie mówiącym, ale pogardliwym spojrzeniem.
„Czego ona odemnie chce, przecież jej nikogo nie wydarłam“, — pomyślała zdziwiona Lubka.
Inna była tak nietaktowną, że rozpoczęła rozmowę na temat: w jaki sposób Lubka trafiła na drogę prostytucji? Była to panienka żywa, bladolica, bardzo ładniutka, filigranowa, cała w jasnych kędziorkach, z miną rozpieszczonego kociątka i nawet z różową kocią wstążeczką na szyi.
— Ale proszę powiedzieć, kto był ten łotr, który pierwszy... no pani rozumie?...
W umyśle Łubki szybko przesunęły się postacie dawnych koleżanek, Gieni i Tamary, takich dumnych, śmiałych i sprytnych — o znacznie rozumniejszych, niż te dziewczęta, i nagle niemal niespodziewanie dla samej siebie powiedziała ostro:
— Było ich wielu. Nie pamiętam już: Kola, Micio, Jerzyk i jeszcze Gucio z towarzyszami. A dlaczego się pani pyta?
— Ach... nie... to jest, jako człowiek, który z panią współczuje.
— A ma pani kochanka?
— Przepraszam, nie rozumiem, co pani mówi. Państwo, czas iść do domu.
— To jest, jak to pani nie rozumie? Czy spała pani kiedykolwiek z mężczyzną
— Kolego Simanowski, nie przypuszczałam, że pan zaprowadzi nas do takiej osoby. Dziękuję panu. Nadzwyczaj uprzejmie z pańskiej strony.
Ale Lubce trudno było uczynić tylko pierwszy krok. Należała do tych natur, które długo cierpią, ale wybuchają szybko i ją, tak zazwyczaj nieśmiałą, trudno było by poznać w tej chwili.
— A, ja wiem! krzyczała ze złością — wiem, że i wy jesteście takie same, jak ja! Ale macie papę, mamę, jesteście zabezpieczone, jeśli zajdzie potrzeba, potraficie urządzić sobie poronienie — nie jedna tak zrobiła. Ale gdybyście były na mojem miejscu, gdy niema co żreć, a dziewczyna nic jeszcze nie rozumie, gdyż nie umie czytać, a dokoło mężczyźni łażą jak te psy, — i wy byście były w publicznym domu. Wstyd tak naigrywać się z biednej dziewczyny — ot, co!
Simanowski, dostawszy się w te tarapaty, powiedział kilka ogólnikowych pocieszających słów takim rezonerskim basem, jakim mówili w staroświeckich komedjach szlachetni ojcowie i zabrał swe damy.
Ale sądzonem mu było odegranie jeszcze jednej haniebnej, ciężkiej i ostatniej w wolnem życiu Lubki komedji. Oddawna już skarżyła się Lichoninowi na to, że ciężką jest dla niej obecność limanowskiego, ale Lichonin na kobiece kaprysy nie zwracał uwagi. Simanowski zbyt silnie hypnotyzował go swym wydętym frazesem. Są wpływy których pozbyć się jest trudno, niemal niepodobna. Z drugiej strony oddawna już ciężyło mu współżycie z Lubką. Często myślał: „Ona niszczy moje życie, staję się kabotynem, głupieję, rozpływam się w niemądrej cnocie, skończy się tem, że się z nią ożenię i zacznę pracować w akcyzie, lub w urzędzie miar i wag, lub też zostanę pedagogiem i będę brał łapówki. I gdzież są moje marzenia o władzy rozumu, pięknie życia, miłości ogólnoludzkiej i wielkich czynach?“ I dla tego też, zamiast uważnego zbadania skarg Lubki, wpadał w gniew, krzyczał, tupał nogami, a cierpliwa, łagodna Łubka milkła i szła do kuchni, ażeby tam się wypłakać.
Teraz coś częściej, po kłótniach domowych, w chwili dojścia do zgody, mówił do Lubki:
— Droga Lubo, niedobrana z nas para, zechciej to zrozumieć. Patrz: oto masz tu sto rubli i jedź do domu. Rodzice przyjmą cię jako swoją. Pomieszkaj tam, rozejrzyj się. Za pół roku przyjadę po ciebie, wypoczniesz i oczywiście, wszystko co brudne, brzydkie, co zaszczepione ci zostało przez miasto ulotni się, zamrze. I zaczniesz wówczas samodzielnie nowe życie, bez cudzej pomocy, samotna i dumna!
Ale czy można co poradzić z kobietą, która pokochała po raz pierwszy i oczywiście, po raz ostatni? Czy można przekonać ją o konieczności rozłąki? Czy dla niej istnieje logika?
Szanując wielce stanowczość słów i decyzji Simanowskiego, Lichonin jednak domyślał się i instynktownie rozumiał jego istotny stosunek do Lubki i w swem pragnieniu wyzwolenia się, zrzucenia z siebie przypadkowego niepomiernego ciężaru, przyłapywał się na podłej myśli: „Ona podoba się Simanowskiemu, a czyż jej nie wszystko jedno, on czy ja, czy ktoś inny? Pomówię z nim otwarcie i odstąpię mu Lubkę po koleżeńsku. Ale przecież ona głupia nie pójdzie. Zacznie lamentować.
„Gdyby przynajmniej w jakiś sposób przyłapać ich we dwójkę, — myślał w dalszym ciągu, — w jakiejś zdecydowanej pozycji, wszcząć hałas, zrobić awanturę... Szlachetny gest... trochę pieniędzy i...uciec“.
Obecnie często po kilka dni nie powracał do domu i potem, po powrocie, przeżywał dręczące chwile kobiecych badań, scen, łez i nawet ataków histerycznych. Czasem Lubka ukradkiem śledziła go, gdy wychodził z domu, zatrzymywała się wprost tej bramy, którą wszedł i godzinami oczekiwała jego powrotu, ażeby czynić mu wyrzuty i płakać na ulicy. Pomimo to, że nie umiała czytać, przejmowała jego listy i, nie decydując się prosić o pomoc księcia lub Sołowjewa, gromadziła je u siebie w szafie razem z cukrem, herbatą, cytrynami i innemi rupieciami. Doszła do tego, że w wybuchach gniewu groziła mu kwasem siarczanym.
„Niech ją djabli porwą — myślał Lichonin, w chwilach komponowania przebiegłych planów. „Wszystko jedno, niech nawet nie będzie nic pomiędzy nimi, ja jednak zrobię straszną awanturę jemu i jej“.
I deklamował wobec siebie samego.
„Ach tak! Przytuliłem cię do swej piersi i cóż widzę P Płacisz mi czarną niewdzięcznością... A ty, mój najlepszy kolego, ty targnąłeś się na moje jedyne szczęście! O, nie, nie, pozostańcie we dwoje, ocdchodzę ze łzami w oczach. Widzę, że jestem zbędny pomiędzy wami! Nie chcę przeszkadzać waszej miłości i t. d. i t. d.“.
Lecz oto właśnie marzenia te, plany tajemne, takie krótkotrwałe i przygodne, a w istocie swej niecne, do których ludzie potem sami wobec siebie się nie przyznają, niespodziewanie się zrealizowały. Była kolejna lekcja Sołowjewa. Ku jego wielkiemu zadowoleniu Lubka nareszcie przeczytała niemal płynnie: „Dobrą ma sochę Michał, dobrą też ma Stefan... Jaskółka... huśtawka... dzieci kochają Boga... I w nagrodę za to Sołowjew przeczytał jej głośno „O kupcu Kałasznikowie i opryszku Kiribiejewiczu“. Lubka z zachwytu podskakiwała na krześle, klaskała w dłonie. Podbiło ją piękno tego monumentalnego, bohaterskiego utworu. Ale nie miała czasu na wypowiedzenie w zupełności swych wrażeń. Sołowjew spieszył się, mając jakiś interes w mieście. Tuż na spotkanie Sołowjewa, zamieniwszy z nim w drzwiach słowa powitania, wszedł Simanowski. Twarz Lubki smutnie się wydłużyła i wydęły się jej usta. Zbyt już wstrętnym stał się dla niej ten pedantyczny nauczyciel i brutalny samiec.
Tym razem rozpoczął wykład na temat, że dla człowieka nie istnieją ani ustawy, ani prawa, ani obowiązki, ani honor, ani podłość, że człowiek jest jednostką samowystarczalną, od nikogo i niczego nie zależną. — Może być Bogiem, może być również i robakiem, soliterem — wszystko jedno.
Chciał już przejść do teorji uczuć miłosnych, ale niestety skutkiem niecierpliwości cokolwiek się pospieszył. Objął Lubkę w pół, przycisnął do siebie i zaczął ją dusić brutalnie. „Odurzy ją pieszczota. Ulegnie! — myślał wyrachowany Simanowski. Usiłował dotknąć ustami jej warg, ale ona zaczęła krzyczeć i parskać na niego śliną. Pozbyła się całej, właściwej sobie delikatności.
— Idź precz, djable parszywy, durniu, świnio, łajdaku, ja ci mordę rozbiję.
Odzyskała cały słownik zakładu, Simanowski zaś zgubił binokle i z wykrzywioną twarzą, patrzył na nią mętnemi oczyma, plótł co mu ślina na język przyniosła.
— Droga moja... wszystko jedno... chwila zapomnienia! Złączymy się z sobą w rozkoszy! Nikt męki. Bądźcie szczęśliwi.
I właśnie w tej chwili wszedł do pokoju Lichonin.
Oczywiście nawet przed samym sobą, nie przyznawał się do tego, że w tej chwili popełnił łajdactwo, tylko jakoś tak z ubocza, z daleka, pomyślał o tem, że twarz ma bladą, że słowa jego będą tragiczne i ważkie.
— Tak! — powiedział głucho, niby aktor w czwartym akcie dramatu, opuścił bezsilnie ręce i jął kręcić opadłym na piersi podbródkiem. — Wszystkiego spodziewałem się, tylko nie tego. Tobie Lubko wybaczam, tyś człowiek jaskiniowy, ale wy, Simanowski, uważałem was... zresztą i obecnie uważam za człowieka porządnego. Ale wiem, że namiętność czasami bywa silniejszą od argumentów rozsądku. Oto macie tu pięćdziesiąt rubli, pozostawiam je dla Luby, zwrócicie mi je potem, o tem nie wątpię. Zaopiekujcie się jej losem. Jesteście mądrym, dobrym, uczonym człowiekiem, a ja („łajdakiem“ — odezwał mu się w duszy czyjś wyraźny głos...) ja odchodzę, gdyż nie zniosę tej męki. Bądźcie szczęśliwi.
Wyjął z kieszeni i efektownie rzucił na stół swój pugilares, poczem schwycił się za głowę i wybiegł z pokoju.
Było to bądź co bądź najlepsze dla niego wyjście. A scena została odegrana właśnie tak, jak sobie wymarzył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.