<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Należy oddać Lichoninowi sprawiedliwość, że uczynił wszystko, ażeby zapewnić Lubce spokojne i możliwe życie. Ponieważ wiedział, ze bądź co bądź wypadnie im opuście poddasze, tą klatkę, dominującą nad całem miastem, opuście nie tyle skutkiem ciasnoty i niewygody, ile z powodu charakteru staruszki Aleksandry, która z dniem każdym stawała się coraz złośliwsza, szukająca zaczepki i gderliwa, zdecydował się wynająć na krańcach miasta, na Borszczagówce, maleńkie mieszkanko, złożone z dwóch pokojów i kuchni. Mieszkanie trafiło się niedrogie, za trzynaście rubli miesięcznie, wprawdzie bez opalu. Co iprawda Lchonin musiał biegać stamtąd bardzo daleko na koropetycję, ale mocno polegał na swej wytrzymałości zdrowiu, powtarzając często:
— Mam swoje nogi, oszczędzać ich nie potrzebuę.
I rzeczywiście Lichonin był znakomitym piechurem. Pewnego razu, włożywszy sobie do kieszeni kamizelki krokomierz, wieczorem przekonał się, że zrobił w ciągu dnia dwadzieścia wiorst, co, biorąc pod uwagę niezwykłą długość jego nóg, wynosiło właściwie dwadzieścia pięć wiorst. A biegać musiał zresztą dość dużo, gdyż starania w sprawie paszportu Lubki i zaopatrzenie się w jakie takie sprzęty domowe pochłonęły całą jego przypadkowa wygranę w karty. Próbował zresztą znowu szczęścia, wprawdzie małemi stawkami, ale przekonał się wkrótce, że obecnie jego karciana gwiazda wstąpiła w znak fatalnego niepowodzenia.
Naturalnie, że dla nikogo z jego kolegów nie był tajemnicą istotny charakter jego stosunku do Luby, ale w ich obecności w dalszym ciągu odgrywał jeszcze z dziewczyną komedje stosunków przyjacielskich i braterskich. Nie mógł jakoś, czy nie chciał uświadomić sobie, że byłoby znacznie rozsądniej i dogodniej dla niego nie kłamać, nie popełniać fałszu, nie udawać. A może być nie chciał zmieniać ustalonego już tonu. W stosunkach zaś intymnych stale odgrywał rolę drugorzędną, bierną. Inicjatywa w postaci czułości i pieszczot stale pochodziła od ŁLubki (pozostała i nadal Lubką i Lichonin zapomniał jakoś, że w paszporcie przeczyył jej prawdziwe imię — Irena). Ona, tak jeszcze niedawno oddająca swe ciało obojętnie, lub też z udaną płomienną namiętnością dziesiątkom ludzi, całemi setkami w ciągu miesiąca, przywiązała się do Lichonina całem swem jestestwem kobiecem, kochającem i zazdrosnem, zrosła się z nim ciałem, uczuciem, myślami. Książę był dla niej śmiesznym i zajmującym; zamaszysty Sołowjew był jej bliskim duchowo i ciekawie zabawnym; Simanowski przytłaczał ją swą powagą i wobec niego odczuwała pewien zabobonny lęk, ale Lichonin był dla niej jednocześnie i władcą i bożyszczem, a co najważniejsze własnością i radością cielesną.
Oddawna już zauważono, że mężczyzna przeżyty, wyczerpany, zgryziony i zżuty szczękami namiętności, nigdy już nie pokocha mocnem i jedynem, a jednocześnie pełnem samozaparcia się, czystem a namiętnem uczuciem. Dla kobiety pod tym względem nie istnieją ani reguły, ani granice. Obserwacja ta w szczególności znalazła potwierdzenie w stosunku do Lubki. Była gotowa z rozkoszą pełzać przed Lichoninem. służyć mu, jak niewolnica, ale jednocześnie chciała, ażeby i on należał do niej w większym stopniu niż stół, piesek lub nocny jej kaftanik. On zaś był zawsze chwiejnym, zawsze upadającym pod naciskiem tej raptownej miłości, która ze skromnego strumyka, tak szybko zamieniła się w rzekę i wystąpiła z brzegów. Często z goryczą i iron ją myślał o sobie:
„Co wieczora odgrywam rolę biblijnego Józefa ale ten przynajmniej raz się wyrwał, pozostawiając w rękach tej namiętnej damy swą dolną bieliznę, kiedyż ja nareszcie uwolnię się ze swego jarzma?
I tajna niechęć do Lubki już go gryzła. Co raz częściej przychodziły mu na myśl różne przebiegłe plany wyzwolenia. Niektóre z nich były o tyle nieuczciwe, że po kilku godzinach lub nazajutrz. Lichonin wspominając o nich wewnętrznie zżymał się ze wstydu.
„Upadam moralnie i umysłowo! — myślał czasem z przerażeniem. Niedawno czytałem gdzieś, czy też słyszałem od kogoś, że związek człowieka kulturalnego z kobietą mało inteligentną, nigdy nie podnosi jej do poziomu mężczyzny, lecz przeciwnie, jego przygniata i zniża do umysłowego i moralnego światopoglądu kobiety.
I po dwóch tygodniach Lubka całkiem przestała już niepokoić jego wyobraźnię. Ulegał, jak gwałtowi, długotrwałym pieszczotom, prośbom, a często nawet powodował się litością.
A tymczasem wypoczęta i czująca pod swemi stopami żywy i istotny grunt, Lubka ładniała z niezwykłą szybkością, tak jak niespodziewanie rozwija się po obfitym i ciepłym deszczu pączek, wczoraj jeszcze umierający. Piegi znikły z jej delikatnej twarzy, a ciemne oczy pozbyły się wyrazu zdziwienia i zakłopotania, jak u młodej kawki, — oświerzyły się i zaświeciły. Wzmocniło się i popełniało ciało, zaczerwieniły się usta. Ale Lichonin, widząc ją codziennie nie dostrzegał tego i nie wierzył komplementom, których jej nie szczędzili jego przyjaciele. „Głupie żarty“, myślał chmurząc się. „Drażnią się chłopaki“.
Lubka okazała się wcale nie świetną gospodynią. Co prawda umiała ugotować tłusty barszcz, taki gęsty, że łyżka w nim stawała, preparować ogromne, niezgrabne niekształtne kotlety i dość szybko oswoiła się pod kierownictwem Lichonina z wielką sztuką przyrządzenia herbaty (za siedmdziesiąt pięć kopiejek funt) ale dalej nie posuwała się, ponieważ widocznie w każdej sztuce i dla każdego człowieka są granice ostateczne, których przekroczyć żadną miarą nie można. Za to lubiła myć podłogę i uprawiała ten sport tak często i z taką gorliwością, że w mieszkaniu wkrótce wystąpiła wilgoć i ukazały się grzybki.
Pewnego razu, skuszony reklamą w gazetach, Lichonin nabył dla niej na raty, maszynę do robienia pończoch. Umiejętność posługiwania się tem narzędziem, obiecywała właścicielowi, sądząc z ogłoszenia, trzy ruble dziennego zarobku, a była tak nieskomplikowana, że Lichonin, Sołowjew i Niżeradze łatwo przyswoili ją sobie w ciągu kilku godzin, Lichonin potrafił nawet zrobić całą pończochę niezwykłej trwałości i takich rozmiarów, że byłaby prawdopodobnie za wielką, nawet dla nóg Minina i Pożarskiego, stojących w Moskwie na Krasnym placu. Jedna tylko Lubka nie mogła nauczyć się tego rzemiosła. Przy każdym błędzie, lub plątaninie, musiała zwracać się do mężczyzn z prośbą o pomoc. Ale za to roboty sztucznych kwiatów nauczyła się dość szybko, i wbrew opinji Simanowskiego, robiła je szykownie i z wielkim smakiem, tak że po miesiącu kapeluszarki i specjalne sklepy zaczęły nabywać jej robotę. A co najdziwniejsza, że wzięła tylko dwie lekcje u specjalistki, reszty zaś douczyła się z samouczka, przyglądając się załączonym rysunkom. Nie mogła tych kwiatów zrobić więcej, jak za rubla tygodniowo, ale pieniądze te były jej dumą i za pierwsze zarobione pół rubla kupiła Lichoninowi papierośnicę.
W kilka lat później, Lichonin sam sobie przyznawał z żalem i cichym smutkiem, że ten okres czasu był najcichszym, najspokojniejszym i najwygodniejszym w ciągu całego uniwersyteckiego życia. Owa niezgrabna, niesprytna, być może nawet głupia Luba posiadała jakąś instynktowną zdolność do organizowania życia domowego, wytwarzania dookoła siebie jasnej, spokojnej i lekkiej atmosfery. Ona to właśnie doprowadziła do tego, że mieszkanie Lichonina w bardzo krótkim czasie stało się miłem, cichem ośrodkiem, gdzie czuli się jakoś prosto, po domowemu i odpoczywali duchowo po ciężkich doświadczeniach niedostatku i głodu, wszyscy koledzy Lichonina, którym, jak zresztą większości studentów tych czasów, przypadało w udziale wytrzymanie ciężkiej walki z surowemi warunkami życia. Wspominał Lichonin ze wdzięcznym smutkiem o jej przyjaznej usłużności, o jej skromnem i uważnem milczeniu, w owe wieczory, przy herbacie, gdy się tak dużo mówiło, dysputowało i marzyło.
Z nauką zaś sprawa posuwała się bardzo kórym niesporo. Wszyscy jej samozwańczy wychowawcy razem i każdy z osobna, mówili o tem, że wykształcenie umysłu ludzkiego i wychowanie ludzkiej duszy winny opierać się na podstawach indywidualnych, lecz w rzeczy samej pakowali w Lubkę właśnie to, co wydawało się im samym za potrzebne i konieczne i usiłowali zwalczać przeszkody, które bez żadnego uszczerbku dla nauki możnaby było pozostawić w spokoju. Naprzykład Lichonin, wykładając jej arytmetykę, nie mógł pogodzić się z jej dziwacznym, barbarzyńskim, dzikim wprost sposobem liczenia. Liczyła wyłącznie jednostkami, dwójkami, trójkami i piątkami. Naprzykład dwanaście stanowiło dla niej dwa razy po dwie trójki, dziewiętnaście — trzy piątki i dwie dwójki, i powiedzieć należy, że w swym systemie z szybkością wprawnego rachmistrza, na liczydłach, operowała w zakresie stu. Dalej nie decydowała się posuwać, zresztą nie miała w tem praktycznej potrzeby. Napróżno Lichonin starał się nakłonić ją do stosowania systemu dziesiętnego. Rezultat był żaden, prócz tego, że Lichonin wpadał w pasję, krzyczał na Lubkę, a ona milcząc patrzyła na niego zdziwionemi, szeroko otwartemi i z wyrazem poczucia winy oczami, których rzęsy zlepiały się długiemi czarnemi strzałkami. Również skutkiem kapryśnej konstrukcji umysłu, stosunkowo łatwo zaczęła opanowywać dodawanie i mnożenie, ale odejmowanie i dzielenie było dla niej murem nie do przebycia. Zato z zadziwiającą szybkością, łatwością i dowcipem umiała rozwiązywać najrozmaitsze ustne żartobliwe zagadki — łamigłówki i sama przytem umiała ich wiele, nagromadzonych wśród ludu w ciągu tysiącletniego bytowania. Co do geografji, to ujawniała całkowitą tępotę. Wprawdzie umiała stokroć lepiej od Lichonina orjentować się, co do stron świata, czy to w pokoju, czy w ogrodzie, lub na ulicy — ujawniał się tu w niej stary wieśniaczy instynkt, — ale uporczywie odrzucała sferyczność ziemi, nie uznawała horyzontu, a gdy jej mówiono, że kula ziemska porusza się w przestrzeni, śmiała się tylko. Mapy geograficzne były dla niej zawsze niezrozumiałą różnokolorową mazaniną, ale odrębne figury utrzymała w swej pamięci dokładnie i szybko. „Gdzie są Włochy?“ — zapytywał ją Lichonin. „Oto tu, ten but“ — mówiła Łubka i tryumfalnie pokazywała półwysep Appeniński. „A Szwecja i Norwegja?“ „Oto pies, który skacze z dachu“.
„Morze Bałtyckie?“ „Wdowa klęcząca“. Czarne morze?“ „Trzewik“. „Hiszpanja?“ „Tłuścioch w czapce — oto tu“ i t. d. Z historją rzecz się miała nie lepiej. Lichonin nie brał tego pod uwagę, że ona z jej dziecinną duszą, żądną zmyślania, łatwo oswoiła by się z wypadkami historycznymi przy pomocy różnych śmiesznych i bohatersko-tkliwych anegdotek, gdy tymczasem on, przyzwyczajony do kucia przed egzaminami i powtarzania lekcji z gimnazjalistami czwartej lub piątej klasy, dręczył ją nazwiskami i datami. Pozatem był bardzo niecierpliwy, niepohamowany i zapalczywy, prędko się męczył i tajemna, zwykle ukrywana, lecz wciąż wzrastająca nienawiść do tej dziewczyny, która tak niespodziewanie wypaczyła mu życie, coraz częściej i najniesłuszniej występowała podczas tych lekcji.
Zdradziecki dźwięk pocałunku,
Wśród nocnej rozlega się ciszy,
Lecz serce nie zna frasunku
I czar je rozkoszy kołysze...
Za chwilę spotkania...
I udawał przytem, że omdlewa od własnego śpiewu, przymrużał oczy, w miejscach namiętnych potrząsał głową lub podczas pauz, odrywając od strun prawą rękę, nagle na kilka sekund kamieniał i wpijał się w oczy Łubki rozmarzonemi, wilgotnemi, baraniemi oczami. Umiał niezliczoną ilość romansów, piosenek i starych żartobliwych sztuczek. Najbardziej podobały się Lubce znane ogólnie kuplety ormiańskie o Karapecie:
Karapet ma bufet
Na bufecie karmelek,
Na karmelku portrecik
Ten sam właśnie Karapecik.
Brawo, brawo Kasiu,
Katarzyno Pietrowno,
Nie całuj mię w policzek.
Lecz pocałuj w szyję.
Niżeradze śpiewał te kuplety zawsze przyciszonym głosem, zachowując na twarzy wyraz poważnego zdziwienia, wywołanego rzekomo osobistością Karapeta, Lubka zaś śmiała się do łez, do spazmów nerwowych. Pewnego razu, w uniesieniu nie wytrzymała i zaczęła mu wtórować i śpiew ich wypadł nader harmonijnie. Powoli, gdy stopniowo zupełnie zaprzestała krępować się obecnością księcia, co raz to częściej śpiewali razem. Lubka, jak się okazało, posiadała bardzo miękki i niski, chociaż maleńki głos kontraltowy, na którym jej poprzednie życie z zaziębieniami, piciem i zawodowemi nadużyciami nie pozostawiło śladu. A co najważniejsze — co było już przypadkowym, dziwnym darem bożym — posiadała instynktowną, wrodzoną zdolność wtórowania bardzo subtelnie, ładnie i zawsze oryginalnie. Doszło wreszcie do tego, pod koniec ich znajomości, że już nie Lubka księcia, lecz przeciwnie książę błagał ją, by zaśpiewała którąś z ulubionych piosenek ludowych, a znała ich mnóstwo. I oto opierając łokieć o stół i podpierając głowę po babsku, jedną dłonią, nuciła przy troskliwym, dokładnym cichym akompaniamencie:
Ach dokuczały mi te noce, jak dokuczały,
Z miłym druhem zostaję w rozłące!
Czyż nie samam, baba, głupio zrobiła
Rozgniewałam mego przyjaciela,
Nazwałam go pijakiem nałogowym.
Zato ze „Skórą barsa“, utworem znakomitego poety gruzińskiego Rustawelli‘ego, książę Niżeradze skompromitował się sromotnie. Wdzięk poematu, oczywiście polegał dla niego na tem, że brzmiał w języku rodzinnym, ale zaledwie rozpoczynał przyśpiewując czytać owe gardłowe, cokające i charczące strofy, — Lubka najpierw trzęsła się z nieprzezwyciężonego śmiechu, a następnie parskała na cały pokój i wybuchała długim chichotem. Wówczas Niżeradze ze złością zamykał tomik uwielbionego pisarza i wymyślał Łubce od osłów i wielbłądów. Zresztą godzili się prędko.
Zdarzało się, że Niżeradze miewał napady koźlej, psotnej wesołości. Udawał, że chce ująć Lubkę w pół, wytrzeszczał straszliwie namiętne oczy i teatralnym, błagalnym szeptem mówił:
— Duszo moja! Najpiękniejsza różo w ogrodzie Allacha! Miód i mleko są na twych ustach, a oddech twój przyjemniejszy od woni szaszłyka. Daj mi wypić rozkosz nirwany z kubka twych ust o ty, moja wyborowa czurczcheło tyfliska!
A ona śmiała się, gniewała i biła go po rękach i groziła, że poskarży się Lichoninowi.
— Wwa! — wzruszał ramionami książę. — Cóż takiego Lichonin? Lichonin jest mym przyjacielem. Ale czy on wie co to jest miłość? Czy wy, ludzie północy rozumiecie miłość? To my gruzini stworzeni jesteśmy dla kochania. Patrz Łubka! Ja ci zaraz pokażę, co to jest miłość! Ściskał pięści, pochylał się całym ciałem naprzód i tak okropnie przewracał oczyma, tak zgrzytał zębami i wył lwim głosem, że Lubkę, pomimo że wiedziała, iż jest to tylko żart, ogarniał dziecinny lęk, i uciekała do drugiego pokoju.
Jednak trzeba przyznać, że dla tego chłopca, wogóle bardzo niepowściągliwego w stosunku do lekkich, przelotnych miłostek, istniały szczególnie mocne zakazy moralne, wyssane z mlekiem matki gruzinki, święte „adaty“ wobec żony przyjaciela. I widocznie rozumiał, — trzeba wiedzieć, że ci wschodni ludzie pomimo ich pozornej naiwności, a być może właśnie dzięki jej, posiadają, gdy zechcą, subtelny instynkt duchowy, — rozumiał, że uczyniwszy Lubkę choć tylko na chwilę swą kochanką, na zawsze pozbyłby się tej miłej, cichej rodzinnej atmosfery, do której tak się przyzwyczaił. A on, który był per ty prawie z całym uniwersytetem, pomimo to czuł się tak samotnym w obcem mieście i dotąd obcym mu kraju.
Największą jednak przyjemność lekcje z Łubką sprawiały Sołowjewowi. Ten duży, silny i niedbały człowiek, jakoś wbrew woli, niepostrzeżenie dla samego siebie, zaczął ulegać temu ukrytemu, nieuchwytnemu, pięknemu czarowi kobiecości, który ukrywa się często nawet pod najgrubszą powłoką w niekulturalnej prostaczej sferze. Rozkazywała tu uczennica — słuchał nauczyciel. Skutkiem właściwości swej pierwotnej, ale za to świeżej, głębokiej i oryginalnej duszy, Lubka była skłonną do odrzucania cudzej metody i do wynajdywania swych oryginalnych, dziwacznych sposobów. Naprzykład, jak wiele zresztą dzieci, wcześniej nauczyła się pisać, niż czytać. Nie ona sama, z natury swej łagodna i ustępliwa, lecz jakaś szczególna właściwość jej umysłu, nie chciała przy czytaniu łączyć samogłoski ze spółgłoską, lub odwrotnie, przy pisaniu zaś przychodziło jej to łatwo. Do kaligrafji na linjach ukośnych, wbrew ogólnej opinji nauczających, odczuwała wielką skłonność; pisała pochylając się nisko nad papierem, ciężko wzdychała, dmuchała ze staranności na papier, jakby zdmuchiwała nieistniejący pył, oblizywała usta i podpierała językiem z wewnątrz to jeden, to drugi policzek. Sołowjew nie sprzeciwiał się jej i szedł śladem, temi drogami, które torował jej własny instynkt. A musimy powiedzieć, że w ciągu tego półtora miesiąca zdążył przywiązać się do tej przypadkowej, słabej, nietrwałej istoty całą swą ogromną, rozłożystą duszą. Była to troskliwa, śmieszna wspaniałomyślność, nieco zdziwiona miłość ii rzetelna troska dobrego słonia o kruche, niedołężne, żółtodziobe pisklę.
Czytanie było dla nich obojga wielką przyjemnością, i tu jednak wyborem utworów kierował gust Lubki. Sołowjew szedł tylko jego kierunkiem i zakrętami. Tak naprzykład Lubka nie mogła się uporać z don Kiszotem, zmęczyła się i wreszcie odwróciła się od niego i z zadowoleniem wysłuchała Robinzona, a zwłaszcza obficie wypłakała się nad sceną spotkania z krewnymi. Podobał się jej Dickens i bardzo łatwo chwytała jego jasny humor, lecz obyczajowe rysy angielskie były dla niej niezrozumiałe i obce. Czytali również Czechowa i Lubka bez żadnej trudności pojmowała piękno jego stylu, jego uśmiech i smętek. Opowiadania dla dzieci zachwycały i rozczulały ją tak dalece, że patrzenie wówczas na nią wzbudzało uśmiech i radość. Pewnego razu Sołowjew przeczytał jej opowiadanie Czechowa „Atak“, w którym student po raz pierwszy odwiedza dom publiczny, a nazajutrz miota się jak szalony w spazmach ostrego duchowego cierpienia i poczucia winy ogólnej. Sołowjew nie spodziewał się takiego ogromnego wrażenia, jakie wywołała na niej ta powieść. Płakała, wymyślała, załamywała ręce i przez cały czas wykrzykiwała:
— Boże! Skąd on bierze to wszystko i jak sprytnie. Przecież to całkiem tak samo, jak u nas.
Pewnego razu przyniósł z sobą powieść opata Prevost‘a „Historja Manon Lescaut i kawalera de Grieux“. Doskonałą tę książkę Sołowjew czytał po raz pierwszy. Lubka oceniła ją głębiej i subtelniej od niego. Brak fabuły, naiwność opowiadania, nadmiar sentymentalizmu, staroświeckość stylu — wszystko wzięte razem mroziło Sołowjewa, Lubka zaś pochłaniała nie tylko uszami, ale jakby i oczami i całem naiwnie otwartem sercem, radosne, smutne, rozczulające i lekkomyślne szczegóły tego dziwnego nieśmiertelnego romansu. „W Saint Denis poniechaliśmy naszego zamiaru wzięcia ślubu“ — czytał Sołowjew, nisko pochylając nad książką swą kudłatą, złocistą, oświetloną abażurem głowę, „pogwałciliśmy prawa kościoła, a nie zastanawiając się nad tem, zostaliśmy małżonkami“.
— Cóż to oni? Więc samowolnie? Bez księdza? Tak? — zapytała zaniepokojona Lubka, odrywając się od swych sztucznych kwiatów.
— Oczywiście. Więc cóż? Wolna miłość i nic więcej. Tak jak wy z Lichoninem.
— To ja! To całkiem inna sprawa. Sam pan wie skąd mię wziął. A ona panienka niewinna, szlachcianka. To jest podłość z jego strony tak postępować. Proszę mi wierzyć, Sołowjew, on bezwarunkowo potem ją porzuci. Ach, biedna dziewczyna. No, no, no proszę czytać dalej.
Ale już po kilku stronicach wszystkie sympatje i ubolewania Łubki przeszły od Manon na stronę oszukiwanego kawalera.
„Zresztą odwiedziny i wyjście ukradkiem p. de B. wywoływały we mnie zdziwienie. Przypomniałem sobie również niewielkie sprawunki Manon, które przekraczały nasze środki. Wszystko to trąciło hojnością nowego kochanka. Ale nie, nie! — powtarzałem, niepodobieństwo, by Manon mię zdradziła. Wie ona, że żyję tylko dla niej, wie doskonale, że ją uwielbiam”.
— Ach głuptas, głuptas! — zawołała Lubka. Przecież to odrazu widoczne, że jest ona u tego bogacza na utrzymaniu. Ach, jaka ona ladacznica!
I im dalej rozwijał się romans, tem żywszy i namiętniejszy udział brała w nim Lubka. Nie miała nic przeciwko temu, że Manon przy pomocy kochanka i brata obdzierała swych następnych opiekunów, a de Grieux grał po szulersku w klubie, ale każda jej zdrada wprawiała Lubkę w straszny gniew, cierpienia zaś kawalera wyciskały jej łzy z oczu.
Pewnego razu zapytała:
— Sołowjew, koteczku, kto to był ów autor?
— Był to pewien ksiądz francuski.
— Więc nie był rosjaninem?
— Nie, mówię ci, francuz. Widzisz tam u niego wszystko: i miasta francuskie i ludzie o francuskich nazwiskach.
— Więc powiada pan, był księdzem? Skądże on o tem wszystkiem wiedział?
— A tak, wiedział. Poprzednio był zwykłym świeckim, szlachcicem, a potem został mnichem. Wiele rzeczy widział w swoim życiu. Następnie opuścił klasztor. A zresztą, tu na początku książki jest jego szczegółowy życiorys.
Przeczyta! jej biografję opata Prevost‘a.
Lubka wysłuchała jej uważnie, kiwała głową, zapytywała w kilku miejscach, gdy czegoś nie rozumiała, a gdy skończył, w zamyśleniu powiedziała:
— Tak, więc on taki! Bardzo ładnie napisał. Tylko dlaczego ona taka podła? Przecież on tak ją kocha, na całe życie, a ona ustawicznie go zdradza.
— Cóż robić, Lubko? Wszak i ona go kochała. Była jednak pustą dziewczyną, żądną tylko gałganków, własnych pojazdów i brylantów.
Lubka wybuchneła i mocno uderzyła pięścią w stół.
— Ja bym ją podłą na proszek starła! Więc to nazywa się miłością? Jeżeli kochasz człowieka, wszystko będzie ci miłem, co od niego pochodzi. On do więzienia i ty z nim do więzienia. On został złodziejem i ty mu dopomagaj. On został nędzarzem i ty pomimo to z nim. Cóż w tem szczególnego, że masz kawałek czarnego chleba, jeżeli miłość? Podła ona i podła! Ja na jego miejscu porzuciłabym ją, lub zamiast płaczu, taką dałabym jej naukę, że przez cały miesiąc chodziłaby z sińcami, gadzina!
Przy końcu powieści, nie mogła już spokojnie słuchać i ciągle wybuchała takiemi szczeremi gorącemi łzami, że trzeba było przerywać czytanie, ostatni zaś rozdział doczytano zaledwie za czwartym razem.
Cierpienia i złe przygody kochanków w więzieniu. przymusowe wysłanie Manon do Ameryki i samozaparcie się de Grieux. towarzyszącego jej dobrowolnie, tak opanowały wyobraźnię Lubki i wstrząsnęły jej duszą, że zapomniała nawet o robieniu nowych uwag. Słuchając opowiadania o cichej, pięknej śmierci Manon, na pustej równinie, bez poruszenia się, z zaciśniętemi na piersiach rękami, patrzyła w ogień i łzy ciurkiem płynęły z jej otwartych oczu na stół. Ale gdy kawaler de Grieux, który przeleżał dwie doby około trupa swej kochanej Manon, nie odrywając ust od jej ręki i twarzy, zaczyna wreszcie odłamkiem szpady kopać mogiłę — Lubka tak się rozpłakała, że Sołowjew przeląkł się i pobiegł po wodę. Ale i później uspokoiwszy się cokolwiek, długo jeszcze chlipała drgającemi, opuchłemi wargami, mówiąc:
— Ach! życie ich było takie przenieszczęśliwe! Co za gorzki los! I kogo bardziej żałować, nie wiem teraz: jego, czy też jej. I naprawdę, czy zawsze tak bywa, drogi Sołowjew, że gdy tylko mężczyzna i kobieta tak oto się pokochają, jak ci, zawsze ich Bóg skarze? Gołąbku, dlaczego tak? Dlaczego?