<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Kola Gładyszew był to sympatyczny, wesoły, nieśmiały chłopiec, o dużej głowie, różowy, z białym śmiesznie wygiętym, niby mlecznym paskiem nad górną wargą, pod pierwszym przebijającym się puchem wąsów, z szeroko rozmieszczonemu szaremi, naiwnemi oczyma i tak ostrzyżony, że z pod jego jasno blond szczeciny, jak u rasowego prosiaka, przeświecała skóra. Z nim to właśnie zeszłej zimy bawiła się Gienia, niby w stosunki macierzyćskie, czy też jak z lalką i dawała mu jabłuszko, lub parę cukierków na drogę, gdy opuszczał dom rozpusty, płonąc ze wstydu.
Tym razem, gdy przyszedł po długim przebywaniu w obozie, uwidoczniła się w nim wyraźnie ta szybka zmiana wieku, która często tak nieuchwytnie i raptownie przeistacza chłopca w młodzieńca. Ukończył już korpus kadetów i z dumą uważał siebie za junkra, chociaż nosił jeszcze ze wstrętem uniform kadecki. Urósł, zmężniał i wyzgrabniał, życie w obozie posłużyło mu. Mówił basem i w ciągu tych kilku miesięcy, ku wielkiej jego dumie, stwardniały mu sutki, najpewniejsza — i bezwzględna oznaka dojrzałości męskiej. Obecnie cieszył się przejściowo, przed poddaniem się surowej dyscyplinie w szkole wojskowej rozkoszną pół-swobodą. W domu pozwalano mu już oficjalnie palić przy dorosłych i nawet ojciec podarował mu skórzaną papierośnicę z monogramem, tudzież wyznaczył mu 15 rubli miesięcznej pensji.
Właśnie tu, u Anny Markówny poznał on po raz pierwszy kobietę, tę samą właśnie Gienię.
Upadek niewinnych dusz w domach rozpusty, lub u dziewcząt ulicznych zdarza się znacznie częściej, niż się ogólnie przypuszcza. Gdy w tej drażliwej materji zapytamy czy to młokosa, czy to mężczyznę 50-letniego, prawie dziadka, z pewnością powtórzą nam odwieczne kłamstwo, że uwiodła ich pokojówka, lub guwernantka. Jest to jedno z tych długotrwałych, idących wstecz, w głąb ubiegłych dziesięcioleci, dziwacznych kłamstw, które pozostały niezauważone przez żadnego z zawodowych obserwatorów, a w każdym razie nie zostały przez nikogo opisane.
Jeżeli każdy z nas spróbuje, mówiąc górnolotnie, z ręką na sercu, śmiało zdać sobie sprawę z przeszłości, każdy przyłapie się na tem, że opowiedziawszy kiedyś w dzieciństwie jakąś chełpliwą, lub rozczulającą, zmyśloną historję, która cieszyła się powodzeniem i powtórzywszy ją z tego powodu jeszcze dwa, pięć i dziesięć razy, nie może później pozbyć się jej przez całe życie i powtarza całkiem już pewnie nigdy nie istniejącą historję, aż koniec końców sam w nią uwierzy.
Z czasem i Kola opowiadał swym kolegom, że uwiodła go daleka krewna — światowa młoda dama. Musimy jednak zaznaczyć, że zażyły stosunek z tą dorodną, czarnooką, o białej twarzy, słodko pachnącą, południową kobietą istniał rzeczywiście ale istniał tylko w wyobraźni Koli w owych smutnych, tragicznych chwilach samotnych rozkoszy płciowych znanych, niestety, większości mężczyzn.
Poznawszy wcześnie mechaniczne podniecenia płciowe, Kola nie miał najmniejszego pojęcia o tem, czem jest w istocie owo zakończenie kochania i przypodobywania się, które jest tak okropnem, jeśli spojrzeć nań z ubocza, bez osłonek, lub jeśli je wytłomaczyć naukowo. Na nieszczęście nie było wówczas owych postępowych i uczonych pań, które skręciwszy kark klasycznemu bocianowi i wyrwawszy z korzeniem kapustę, pod którą znajdują dzieci, w odczytach, porównaniach i analogjach bezwzględnie i niemal sposobem graficznym tłomaczą dzieciom wielką tajemnicę miłości i narodzin nowego życia.
Muszę zaznaczyć, że w tych odległych czasach, o których mowa, zamknięte zakłady naukowe — pensjonaty męskie, instytuty, jak również korpusy kadetów — podobne były do jakichś cieplarń. Troskę o umysły i moralność wyrostków starano się w miarę możności polecać wychowawcom — urzędnikom, formalistom, niecierpliwym, kapryśnym w swych sympatjach, histerykom, niczem stare panny, damy klasowe. Obecnie jest inaczej. Ale wówczas chłopcy pozostawiani byli sami sobie. Zaledwie oderwani, mówiąc obrazowo od piersi matczynej, od pieczy wiernych piastunek, od rannych i wieczornych pieszczot cichych i słodkich, chociaż wstydzili się wszelkich przejawów czułości, jako rzeczy babskiej, jednak niepowstrzymanie i rozkosznie wabiły ich pocałunki, dotykania i rozmowy na uszko.
Oczywiście staranna i troskliwa opieka, kąpiele, ćwiczenia na świeżem powietrzu, — właśnie nie gimnastyka, lecz swobodne ćwiczenia, według chętki każdego, — mogłyby zawsze odwlec przyjście tego okresu klimaterycznego, lub też złagodzić go i opanować! — Powtarzam — wówczas tego nie było.
Pragnienie pieszczot rodzinnych, matczynej lub siostrzanej pieszczoty, tak brutalnie i nagle przerwanej, przeistaczało się w zwyrodniałe formy asystowania (zupełnie tak samo, jak w instytutach żeńskich „ubóstwianie“) ładnym chłopczykom „ Cherubinkom“; lubiano szepty po kątach, spacerowanie pod rękę lub w objęciach, w ciemnych korytarzach, opowiadanie jeden drugiemu niebywałych historji o przygodach z kobietami. Była w tem częściowo dziecinna potrzeba fantastyczności, a częściowo i budząca się zmysłowość. Bardzo często taki piętnastoletni bęben, któremu w sam raz było by grać w piłkę i zajadać kaszę z mlekiem, opowiadał, naczytawszy się, naturalnie, jakichś romansideł, o tem, że obecnie, co soboty, przy urlopie, bywa u pewnej pięknej wdowy miljonerki, która jest w nim na zabój rozkochana, że przy łożu zawsze znajdują się owoce i drogie wina, a ona pieści go burzliwie i namiętnie.
Tu również przychodził okres nieunikniony nałogowego czytania, które oczywiście musi przebyć każdy chłopiec i każda dziewczyna. Nic tu nie pomoże najsurowszy nawet dozór szkolny, pomimo wszystko młodzież czytała, czyta i będzie czytać to właśnie, czego jej czytać nie należy. Istnieje tu osobliwy hazard, szyk, wdzięk rzeczy zakazanej.
Już w trzeciej klasie wędrowały z rąk do rąk rękopisy tekstów Barkowa, apokryficznego Puszkina, młodzieńczych grzechów Lermontowa i innych.
I chociaż może się to wydawać dziwnem, zmyślonem, lub paradoksalnem, jednak i te utwory i rysunki oraz lubieżne fotografje nie budziły rozkosznej ciekawości. Patrzano na nie jako na psotę, na figiel, na urok ryzyka kontrabandy. W bibliotece kadeckiej znajdowały się powściągliwe wypisy z Puszkina i Lermontowa, cały Ostrowskij, który tylko śmieszył i cały prawie Turgienjew, który właśnie odegrał w życiu Koli główną i okrutną rolę. Jak wiadomo, u nieboszczyka wielkiego Turgienjewa miłość zawsze jest otoczona niepokojącą zasłoną, mgłą jakąś nieuchwytną, zakazaną, lecz nęcącą: jego dziewczęta przeczuwają miłość, egzaltują się gdy się ona zbliża odczuwają nadmierny wstyd i rumienią się. Mężatki i wdowy odbywają tą męczącą drogę nieco inaczej; długo walczą z obowiązkiem, z przyzwoitością społeczną, lub też z opinją i, wreszcie — ach! — padają ze łzami, albo — ach — zaczynają brawurować, lub, co się zdarza najczęściej, fatalny los przerywa jej, lub jego życie w najnieodpowiedniejszej chwili, gdy dojrzały owoc spadły za najlżejszym podmuchem wiatru. I wszystkie jego kreatury jednakże zawsze pragną tej haniebnej miłości, skłania je ona do jasnego płaczu, lub radosnego śmiechu i zasłania sobą cały świat. A ponieważ chłopcy myślą zupełnie inaczej, niż my, dorośli, i ponieważ wszystko zakazane, wszystko niedomówione, lub powiedziane w sekrecie, posiada w ich oczach już nie podwójną, lecz potrójną wagę, czytając takie rzeczy wnioskują, błędnie, że dorośli ukrywają coś przed nimi.
Nie mogę pominąć milczeniem i tego; — czyż Kola, jak w swoim czasie większość jego rówienników nie widział, jak pokojówka Frosia, taka czerwonolca, wiecznie wesoła, z ciałem twardem jak stal, (Kola czasem swywoląc uderzał ją po plecach) jak pewnego razu, gdy Kola niespodzianie szybko wszedł do gabinetu papy, ulotniła się stamtąd szybko, zakrywając twarz fartuchem, i czyż nie widział, że wówczas twarz papy była czerwona, z granatowym, jakby wydłużonym nosem i Kola pomyślał: „papa podobny jest do indyka“. I czyż u tego samego papy Kola, skutkiem właściwego wszystkim chłopcom pociągowi do psot i figlów, nie wykrył przypadkowo w niezamkniętej szufladzie biurka papy ogromnej kolekcji nieprzyzwoitych fotografji.
I czyż nie widział, że każdorazowo przed wizytą pachnącego i wykrochmalonego pana Pawła, jakiegoś piszczyka, przy jakiemś poselstwie, z którym mama, naśladując modne petersburskie spacery na Striełkę, jeździła nad Dniepr oglądać, jak zachodzi słońce po drugiej stronie rzeki, w Czernigowskiej guberni, — czyż on nie widział, jak falowały piersi mamy i jak płonęły jej policzki pod warstwą pudru, czyż nie łowił w takich chwilach wiele rzeczy nowych i dziwnych, czyż nie słyszał jej głosu, zupełnie obcego głosu, niby aktorskiego urywającego się nerwowo; głos ten tak twardy w stosunku do rodziny i domowników, stawał się delikatnym jak aksamit, jak zielona łąka w słońcu, gdy przychodził pan Paweł. Ach, gdybyśmy, ludzie mądrzy doświadczeniem, wiedzieli o tem, jak wiele, a nawet jak bardzo zawiele wiedzą otaczający nas chłopcy i dziewczęta o których zazwyczaj mówimy:
— Niema co krepować się obecnością Włodzia (lub Piotrusia czy Kasi)?... Przecież to maleństwo. Nic nie rozumie.
Również nie bez śladu pozostała dla Gładyszewa historja jego starszego brata, który niedawno ze szkoły wojskowej wstąpił do jednego z wyróżnianych pułków grenadjerów, ten znajdując się na urlopie do chwili, gdy mu wolno będzie rozwinąć skrzydła, mieszkał w dwóch osobnych pokojach przy swej rodzinie. Wówczas służyła u nich pokojówka Hanka, którą czasem żartami nazywano Signorita Anita, prześliczna jasnowłosa dziewczyna, tak piękna, że gdyby zmienić na niej suknie możnaby z zewnętrznego wyglądu wziąć ją za księżniczkę krwi. Matka Koli jawnie popierała okoliczność, że brat Koli pół-żartem. pół-serjo interesował się tą dziewczyną. Oczywiście miała ona w tem tylko święte macierzyńskie wyrachowanie: jeżeli sądzonym jest Borysowi upadek, niechaj odda swą czystość, swą niewinność, swój pierwszy popęd fizyczny nie prostytutce, nie poszukiwaczce przygód, lecz czystej dziewczynie. Oczywiście kierowała się ona tylko bezinteresownem nie przemyślanom, szczerze macierzyńskiem uczuciem. Kola przeżywał wówczas epokę Ijanosów, pompasów, apaszów, badaczy śladów i wodza ich imieniem „Czarna Pantera“ i, oczywiście uważnie śledził romans brata i wyciągał swe, czasami aż nazbyt słuszne, a czasem fantastyczne wnioski. Po sześciu miesiącach Kola był świadkiem, a raczej stojąc za zamkniętemi drzwiami słuchaczem oburzającej sceny. Generałowa, zawsze taka przyzwoita i powściągliwa, krzyczała w swym buduarze na signoritę Anitę, tupała nogami i wymyślała po dorożkarsku. Signorita była w piątym miesiącu ciąży. Gdyby nie płakała, prawdopodobnie, wypłaconoby jej po prostu odszkodowanie i odeszłaby spokojnie, ale kochała ona młodego panicza, nie zadała nic i tylko zawodziła, a przeto usunięto ja przy pomocy policji.
W piątej — szóstej klasie, wielu kolegów Koli próbowało już owocu z drzewa poznania zła. Wówczas u nich w korpusie uchodziło za szczególny chełpliwy męski szyk nazywanie ukrytych rzeczy ich właściwemi nazwami. Arkadek Szkarin nabawił się lekkiej, ale bądź co bądź wenerycznej choroby i stał się na całe trzy miesiące przedmiotem podziwu dla całego starszego oddziału. Wielu z nih odwiedzało domy publiczne i o swych hulankach opowiadali oni piękniej i szerzej, niż huzarzy z czasów Denisa Dawidowicza. Przygody te uważane były za ostatni wyraz junactwa i szyku.
I oto pewnego razu — nie tyle namówiono Gładyszewa, ile raczej sam się wprosił na wyprawę do Anny Markówny, tak słabo opierał się pokusie. O wieczorze tym wspomniał później zawsze z przerażeniem, wstrętem i mglisto, niby o jakimś śnie. Z trudem przypomniał sobie jak dla dodania sobie animuszu, jadąc dorożką, pił rum wstrętnie cuchnący prawdziwymi pluskwami, jak odczuwał nudności po tych pomyjach, jak wszedł do wielkiej sali, gdzie ognistemi kołami wirowały ognie żyrandola i kandelabrów, gdzie fantastycznemi, różowemi, błękitnemi i fioletowemi plamami poruszały się kobiety i oślepiająco podniecającym zwycięzkim blaskiem jaśniała biel szyj, piersi i ramion. Któryś z kolegów szepnął coś do ucha jednej z tych fantastycznych figur. Podbiegła ona do Koli, mówiąc:
— Posłuchaj, milutki kadeciku, koledzy twoi powiadają, że jesteś jeszcze niewinny... Chodźmy... Nauczę cię wszystkiego.
Frazes był powiedziany łaskawie, ale frazes ten ściany zakładu słyszały już kilka tysięcy razy. Następnie stało się to, o czem wspominać było tak trudno i boleśnie, że w połowie wspomnień Kola czuł się zmęczonym i całym wysiłkiem woli, starał się o tem nie myśleć.
Oczywiście wszyscy prawie mężczyźni doświadczali na sobie tego przykrego wrażenia, ale ten ból moralny, bardzo poważny co do swego znaczenia i głęboki, bardzo szybko przechodzi, pozostając jednak u większości na długo, czasami na całe życie, w postaci nudy i zniechęcenia. Kola niebawem przyzwyczaił się, nabrał odwagi, oswoił się z kobietami i bardzo go cieszyło, że gdy przychodził do zakładu, wszystkie dziewczęta, a przedewszystkiem Wierka krzyczały:
— Gieniu, twój kochanek przyszedł.
Przyjemnie było opowiadać o tem kolegom, podkręcając wyimaginowane wąsy.