<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Było jeszcze wcześnie, — godzina 9-ta sierpniowego dżdżystego wieczora. Oświetlona sala w domu Anny Markówny była prawie pusta. Tylko przy samych drzwiach siedział nieśmiało i niezgrabnie, podgiąwszy nogi pod krzesło, młodziutki urzędnik telegrafu i usiłował prowadzić z tłustą Kaśką tę salonową niewymuszoną rozmowę, która wymagana jest w przyzwoitem towarzystwie w czasie kadryla i w antraktach między figurami. Długo-nogi Wańka-Wstanka błądził po pokoju, przysiadając się do tej lub innej dziewczyny i uprzyjemniał im czas swą oryginalną paplaniną.
Gdy Kola Gładyszew wszedł do przedpokoju, pierwsza poznała go okrągłooka Wierka, ubrana w swój zwykły strój żokiejski. Zakręciła się na pięcie, zaczęła skakać, klaskać w dłonie i zawołała:
— Gieniu, Gieniu, chodź prędzej, do ciebie przyszedł twój kochanek, Kadecik... A jaki ładniutki!
Ale Gieni nie było na sali, zdążył ją już zaprosić tłusty nadkonduktor.
Ten leniwy, rozważny, o wspaniałym wyglądzie człowiek był bardzo dogodnym gościem, gdyż nigdy nie pozostawał dłużej, nad dwadzieścia minut, obawiając się spóźnić na pociąg i ustawicznie spoglądał na zegarek. W ciągu tego czasu wypijał sumiennie cztery butelki piwa i dawał stale pół rubla dziewczynie na cukierki i Symeonowi dwadzieścia kopiejek na piwo.
Kola Gładyszew nie był sam, lecz z kolegą z tej samej klasy, Piętrowym, który po raz pierwszy przekroczył próg publicznego domu, ulegając kuszącym namowom Gładyszewa. Prawdopodobnie znajdował on się w tej chwili w takim samym dzikim, niesamowitym, gorączkowem usposobieniu, jakie przed półtora rokiem przeżywał i sam Kola, gdy trzęsły mu się nogi, wysychało w gardle, a ognie lamp pląsały przed nim wirującemi kołami.
Symeon zabrał ich płaszcze i powiesił oddzielnie, na stronie, tak by nie było widać szlif, ani guzików.
Surowy ten człowiek, nie aprobujący studentów, za ich dowcipkowanie i niezrozumiały styl w rozmowie, nie lubił również, gdy zjawiali się w zakładzie tacy oto chłopcy w uniformach.
— Co w tem dobrego? — ponuro mówił on swym kolegom po fachu. — Przyjdzie taki oto smyk i wpadnie, oko w oko, na swą zwierzchność. Trask! i zamknęli zakład! Tak jak Łupendychową przed trzema laty. Oczywiście mniejsza o to, że zamknęli, niezwłocznie przepisała swój zakład na inne nazwisko, ale ją oprócz tego skazano na areszt sześciotygodniowy, kosztowało ją to porządny grosik. Samemu tylko Kierbeszowi musiała czterysta odliczyć... A i tak bywa: przydybie sobie taki prosiak jakąkolwiek chorobę i zaskomli: „Ach papo! Ach mamo! Umieram!“ — „Mów, łajdaku, gdzieś dostał?“ — „Tam i tam“... No i znowu pociągną przed kratki, sądź mię, sędzio sprawiedliwy!
— Wchodźcie, wchodźcie — powiedział surowo kadetom.
Kadeci weszli mrużąc skutkiem jaskrawego światła oczy. Pietrow, który upił się, dla odwagi, szedł chwiejąc się i był blady. Siedli pod obrazem. „Uczta szlachecka“ i niezwłocznie przyłączyły się do nich z obu stron dwie dziewczyny — Wierka i Tamara.
— Proszę poczęstować papierosem, piękny bruneciku! — zwróciła sic Wierka do Pięetrowa i niby przypadkiem przycisnęła do jego nogi swe mocne, obcisłe, obciągnięte białym trykotem ciepłe udo. — Jaki pan sympatyczny!...
— A gdzież Gienia — zapytał Tamarę Gładyszew. Czy z kim zajęta?
Tamara uważnie spojrzała mu w oczy, spojrzała tak uporczywie, że chłopcu zrobiło się nie swojo i odwrócił się.
— Nie. Dlaczego zaraz zajęta? Bolała ją tylko przez cały dzień głowa: szła przez korytarz, a właśnie wtedy gospodyni otworzyła raptownie drzwi i niechcąc uderzyła ją w czoło, — no więc rozbolała ją głowa. Przez cały dzień biedaczka leży z zimnym okładem. A co? czy się spieszy? Proszę zaczekać, za jakieś pięć minut wyjdzie. Będzie pan z niej bardzo zadowolony.
Wierka przyczepiła się do Pietrowa.
— Duszko, milutki mój, jakaś ty laleczka. Ubóstwiam takich bladych brunecików, zazdrośni są i bardzo namiętni w miłości.
I zaśpiewała półgłosem:

Brunecik nie taki,
Nie da się we znaki:
Nie oszuka za nic w świecie
On cierpi, lecz godnie:
I paltot i spodnie
Lubej odda on kobiecie.

— Jak się nazywasz, dzidzik?
— Jerzy — odparł basem Pietrow.
— Żorż, Żorka! Ach, jak miluchnie!
I nachylając się mu do ucha, wyszeptała z przebiegłą miną:
— Żorka, chodźmy do mnie.
Pietrow zmieszał się i zabasował:
— Nie wiem... Jeżeli kolega powie...
Wierka roześmiała się na cały głos.
— To ci dopiero historja! Powiedźcie z łaski swojej! To mi dopiero niemowlę! Takich jak ty, Żorko, na wsi nawet żenią, a on „Jeżeli kolega powie!“ Możebyś jeszcze piastunki, lub mamki spytał! Tamaro, aniele mój, wyobraź sobie: zapraszam go spać, a on mi powiada: „jeżeli kolega powie!“ Cóżto pan, panie kolego, wychowawcą jego jesteś?
— Nie pchaj się djable! niezgrabnie, niczem kadet przed kłótnią, zamruczał basem Pietrow.
Do kadetów zbliżył się długi, jak tyka siwy Wańka-Wstańka i nachylając swą długą, wąską głowę, z czułym wyrazem twarzy zarecytował:
— Panowie kadeci, wysoce wykształceni młodzieńcy, rzec można, kwiat inteligencji, przyszli feldcechmistrzowie, czy pożyczycie staruszkowi, autochtonowi tutejszych zakazanych okolic, jednego dobrego papierosa? Nędzarz jestem. Omnia mea mecum porto. Ale tytonik uwielbiam.
Po otrzymaniu papierosa, odrazu stanął w nonszalanckiej niewymuszonej pozie, wysunął naprzód zgiętą prawą nogę, wziął się pod bok i zaśpiewał drgającym, gardłowym głosem:

Wydawałem dawniej obiady,
Szampana hojnie płynął zdrój,
Dziś brak mi druhów i chleba
Kieliszka wódki, bracie mój.

Kiedym ja w knajpy szedł podwoje,
Służby mię witał cały rój,
Dziś zewsząd jestem wypędzany,
Na wódkę proszę, bracie mój.

— Panowie, — nagle z patosem zawołał Wańka-Wstańka, przerywając śpiew i bijąc się w piersi. — Oto widzę was i wiem, żeście przyszli generałowie Skobielew i Hurko; ale i ja również, do pewnego stopnia należę do klanu wojskowego. Za moich czasów, gdy uczyłem się na konduktora leśnego, cała nasza dykasterja leśna była wojskową i przeto pukając do usianych brylantami złotych drzwi waszych serc proszę, ofiarujcie, młodszemu rangą, na nabycie niewielkiej ilości spiritus vini, którym, jak wiadomo, i mnisi nie gardzą.

— Wańka! — zawołała z drugiego końca sali tłusta Kasia, — pokaż-no młodym oficerom błyskawice, gdyż, uważaj, darmo tylko pieniądze wyłudzasz, darmozjadzie jakiś.
— Zaraz! — wesoło odezwał się Wańka-Wstańka. — Jaśnie wielmożni dobrodzieje, proszę zwrócić uwagę. Żywe obrazy. Burza w letnim lipcowym dniu. Utwór nieznanego dramatopisarza, ukrywającego się pod pseudonimem — Wańka-Wstańka. Obraz pierwszy: „Był piękny lipcowy dzień. Palące płomienie południowego słońca oświetlały kwitnące łąki i okolice“...
Komedjanckie oblicze Wańki-Wstańki rozlało się w pomarszczonym słodkim uśmiechu, a oczy zwęziły się w półkręgi.
— ...Lecz oto w oddaleniu na horyzoncie ukazały się pierwsze chmury. Rosły one, piętrzyły się, jak skały, zasłaniając powoli błękitny strop...45 Stopniowo z twarzy Wańki-Wstańki znikał uśmiech i stawała się ona coraz poważniejszą i surowszą.
— ...Wreszcie chmury zasłoniły słońce... Nastała ciemność złowieszcza“...
Wańka-Wstańka zrobił już całkiem groźną minę.
— ... Spadły pierwsze krople deszczu...“
Wańka zabębnił palcami po poręczy krzesła.
... „W oddaleniu zabłysła pierwsza błyskawica”...
Prawe oko Wańki szybko mrugnęło, a jednocześnie drgnął lewy kąt ust.
— ...„Następnie deszcz lunął jak z wiadra i błysnęła nagle oślepiająca błyskawica...”
Tu z niezwykłą sztuką i szybkością Wańka-Wstańka kolejnym ruchem brwi, oczu, nosa, górnej i dolnej wargi, zilustrował zygzak błyskawicy.
— ...„Nastąpiło wstrząsające uderzenie pioruna — trru-u — u. Odwieczny dąb runął na ziemię, jak wątła trzcinka...”
I Wańka-Wstańka z niespodziewaną w jego wieku lekkością i śmiałością, nie zginając wcale kolan, ani pleców, pochyliwszy tylko głowę, raptownie, prosto, jak posąg, runął na podłogę, lecz w tejże chwili zręcznie wskoczył na nogi.
— ... „Ale burza ucicha już stopniowo. Błyskawice widać coraz rzadziej. Grzmot cichnął stopniowo, niby nasycony zwierz, — u — u — u... u — u — u... Chmury rozbiegają się... Wyjrzały pierwsze promienia słoneczka...”
Wańka-Wstańka zrobił kwaśną minę.
— ... „I oto nareszcie słońce zajaśniało znowu, nad umytą ziemią...”
I najgłupszy uśmiech pełen zadowolenia znów rozlał się na starczej twarzy Wańki-Wstańki.
Kadeci dali mu po dwadzieścia kopiejek. Położył je na dłoni, drugą ręką zrobił passe w powietrzu, powiedział: ein, zwei, drei, dał szczutka i monety zniknęły.
— Tamaro, nieuczciwie postępujesz, — rzekł z wyrzutem. I nie wstyd ci zabierać ubogiemu, dymisjonowanemu konduktorowi ostatnich pieniędzy? Po cóż ukryłaś je tutaj?
I znowu, strzeliwszy palcami, wyjął monety z ucha Tamary.
— Powrócę za chwilę, proszę się nie nudzić podczas mej nieobecności, — prosił młodzieńców, — jeżeli zaś nie doczekacie się mnie, nie będę miał do was szczególnej pretensji. Mam zaszczyt!...
— Wańka-Wstańka! — krzyknęła za nim Biała Mańka, — kup mi tam za piętnaście kopiejek cukierków... pomadek za piętnaście kopiejek. Masz, chwytaj!
Wańka-Wstańka zgrabnie złapał rzuconą mu złotówkę i ukłoniwszy się komicznie, nasunął na bakier uniformową czapkę z zielonemi wypustkami i zniknął.
Do kadetów podeszła wysoka, stara Henrietta, również z prośbą o papierosa, i powiedziała ziewając:
— Potańczylibyście przynajmniej, młodzi panowie, bo panienki tak siedzą, siedzą, aż wzdychają z nudów.
— I owszem, owszem! — zgodził się Kola. — Zagrajcie walca i jeszcze tam cokolwiek.
Muzykanci zagrali. Dziewczęta zaczęły krążyć jedna z drugą, według swego zwyczaju, ceremonjalnie, sztywno wyprostowane, z oczyma skromnie spuszczonemi.
Kola Gładyszew, który bardzo lubił tańce, nie wytrzymał i zaprosił Tamarę, od ubiegłej zimy wiedział już, że tańczy ona lżej i lepiej, niż pozostałe. Gdy Kola wirował w walcu, przez salę, ostrożnie wymijając tańczące pary, niepostrzeżenie prześlizgnął się nadkonduktor. Kola nie zdążył go zauważyć.
Pomimo usilnych starań Wierki, nie udało się jej poruszyć Pietrowa z miejsca. Obecnie minęło już niedawne, lekkie odurzenie alkoholem i wszystko to, po co tu przyszedł, wydawało mu się co raz bardziej nieziszczalnem i karykaturalnem. Mógłby był odejść, oświadczając, że żadna z kobiet mu się nie podoba, lub powołać się na ból głowy, ale wiedział, że Gładyszew nie puści go samego, a co ważniejsza — zdawało mu się, że będzie ponad jego siły powstanie z miejsca i zrobienie kilku kroków. Pozatem czuł, że niema sił na rozpoczęcie z Kolą rozmowy na ten temat.
Tańce ukończono. Tamara z Gładyszewem znowu usiedli obok siebie.
— Cóż to, w rzeczy samej, Gienia dotąd nie wychodzi? — zagadnął niecierpliwie Kola.
Tamara szybko spojrzała na Wierkę z niezrozumiałem dla niewtajemniczonych pytaniem w oczach. Wierka szybko opuściła powieki. Oznaczało to: tak, poszedł.
— Zaraz pójdę, zawołam ją — powiedziała Tamara.
— Ale cóż to panu, ta pańska Gienia tak wpadła w oko, — odezwała się Henrietta. — Wziąłby pan mnie.
— Dobrze, innym razem, — odpowiedział Kola i nerwowo zapalił papierosa.

Gienia jeszcze nie zaczęła ubierać się. Siedziała przed lustrem i pudrowała twarz.
— To ty, Tamaro — zapytała.
— Przyszedł do ciebie twój kadet. Czeka.
— Ach, ten zeszłoroczny berbeć... a niech go!
— I to prawda. Ale jak zmężniał chłopak, wyładniał, wyrósł. Zachwycający! Jeśli nie chcesz, ja pójdę...
Tamara ujrzała w lustrze, iż Gienia zmarszczyła brwi.
— Nie Tamaro, poczekaj, nie trzeba. Zobaczę. Przyślij mi go tu. Powiedz, że jestem niezdrowa, powiedz, że mię głowa boli.
— Właśnie tak mu powiedziałam, że Zosia otworzyła niefortunnie drzwi i uderzyła cię w głowę, że leżysz z zimnym okładem. Ale czy warto, Gieniu?
— Warto, czy nie warto, nie twoja rzecz, Tamaro, — szorstko odpowiedziała Gienia.
Tamara zapytała ostrożnie:
— Słuchaj, czy ci go tak całkiem, całkiem nie żal?
— A mnie nie żałujesz? — i przesunęła palcem po czerwonej prędze, przecinającej jej gardło. A sama siebie czy nie żałujesz? A tej nieszczęśliwej Lubki nie żal? A Paszki? Galareta z ciebie, a nie człowiek.
Tamara uśmiechnęła się przebiegle i wyniośle.
— Nie, gdy chodzi o istotną sprawę, nie jestem galaretą. Zresztą wkrótce przekonasz się o tem, Gieniu. Lepiej jednak nie kłóćmy się, wszak i bez tego niezbyt słodkie mamy życie. Dobrze, zaraz pójdę i przyszłe go do ciebie.
Gdy wyszła, Gienia zmniejszyła płomień w błękitnej ampli, włożyła nocny kaftanik i położyła się. Po chwili wszedł Gładyszew, a wślad za nim Tamara, ciągnąc za rękę Pietrowa, który opierał się zlekka i szedł ze spuszczoną głową. Z tyłu za nimi ukazał się różowy, ostry, lisi pyszczek gospodyni Zosi.
— Więc doskonale, — rzekła gospodyni. Wprost miło popatrzeć: dwóch ładnych paniczów i dwie śliczne panienki. Czem was częstować, młodzi panowie? Co każecie podać? Piwa, czy wina? Gładyszew miał w kieszeni dużo pieniędzy, tyle, ile jeszcze nigdy nie zdarzało mu się mieć, w swym krótkim życiu — całe dwadzieścia pięć rubli i chciał przytem pohulać. Piwo pijał tylko dla fanfaronady, ale nie znosił jego gorzkiego smaku i dziwił się, że inni mogą je pijać. Dlatego udając obrzydzenie, jak stary hulaka, odymając dolną wargę, powiedział nieufnie:
— Macie zapewne jakąś lurę?
— Co też pan mówi, lalusiu! Najbardziej dystyngowani panowie chwalą... Z win słodkich — Kagor, Cerkiewne, Tenerita, z francuskich zaś Lafitte, można również portwein. Lafitte z limonjadą dziewczęta wprost uwielbiają.
— A co kosztuje?
— Nie drogo. Jak przyjęto wszędzie w porządnych zakładach: butelka Lifitta pięć rubli, cztery butelki limonjady po pół rubla — dwa ruble, a razem tylko siedm...
— Ach Zosiu — obojętnie przerwała jej Gienia, — wstyd krzywdzić chłopaków. Dość będzie pięć rubli. Widzisz, że to ludzie przyzwoici, a nie jacyś tam...
Ale Gładyszew spąsowiał i z lekceważącą miną rzucił na stół banknot dziesięciorublowy.
— Niema o czem dysputować. Dobrze, proszę przynieść.
— Przy sposobności wezmę już pieniądze i za wizytę. Jak życzycie sobie, młodzi panowie: — na chwilę, czy też na całą noc? Znacie sami taksę: na chwilę — po dwa ruble, na noc po pięć.
— Dobrze, dobrze. Na chwilę, — przerwała z oburzeniem Gienia. — Możesz zaufać!
Przyniesiono wino. Tamara oprócz tego wycyganiła dla siebie ciastka. Gienia poprosiła o pozwolenie zawołania Białej Mańki. Sama Gienia nie piła, nie wstawała z łóżka ii przez cały czas otulała się szarą orenburską chustką, chociaż w pokoju było gorąco. Uporczywie wpatrywała się w piękną, opaloną, już taką męską twarz Gładyszewa.
— Co ci jest, koteczko? — zapytał Gładyszew siadając przy niej na łóżku i głaszcząc jej rękę.
— Nic nadzwyczajnego... Głowa mię cokolwiek boli, uderzyłam się.
— Ach, nie zwracaj na to uwagi.
— Jak tylko cię ujrzałam, zaraz mi ulżyło. Dlaczego tak dawno nie byłeś u nas?
— Żadną miarą nie mogłem się wydostać — obóz. Wiesz sama... Zdarzało nam się robić po dwadzieścia wiorst w ciągu dnia. Przesz cały dzień musztra i musztra, połowa, w szeregach, służba garnizonowa — ze wszystkiemi dodatkami. Czasem tak się umęczysz, że nóg własnych nie czujesz. Byliśmy również na manewrach... wcale nie słodkie.
— Ach biedny! — załamała ręce Biała Manka. I za co was, aniołków takich, dręczą? Gdybym miała takiego brata, jak pan, lub syna, serce oblewało by mi się krwią. Za Twoje zdrowie, kadeciku!
Stuknęli się szklankami. Gienia wciąż uważnie obserwowała Gładyszewa.
— A ty, Gieniu? — zapytał, podając jej szklankę.
— Nie chce mi się, — odparła leniwie, — ale jednakże panienki, napiłyście się winka, nagadałyście się — czas i na was.
— Może pozostaniesz u mnie przez całą noc? — zapytała Gładyszewa, gdy wszyscy wyszli. — Nie obawiaj się. Jeżeli nie starczy ci pieniędzy, dopłacę za ciebie. Widzisz, jakiś ty ładny, dziewczyna dla ciebie nawet pieniędzy nie żałuje, — zaśmiała się Gienia.
Gładyszew spojrzał na nią i nawet jego niewprawne ucho uderzył ton słów Gieni, niby smutny, niby pieszczotliwy, niby drwiący.
— Nie duszko, ja z przyjemnością chciałbym i sam pozostać, ale żadną miarą nie mogę: przyrzekłem być w domu o godzinie dziesiątej.
— Nic to kochanie, poczekają. Jesteś już całkiem dorosłym mężczyzną. Czyż naprawdę musisz słuchać kogokolwiek?... A zresztą, jak chcesz. Może zgasić zupełnie lampę, czy też i tak dobrze? Jak wolisz, z brzegu czy od ściany?
— Jest to obojętne, — odpowiedział drgającym głosem i objąwszy ręką gorące, suche ciało Gieni, nachylił usta do jej twarzy. Gienia zlekka odsunęła go.
— Poczekaj, pocierp, gołąbku, — zdążysz jeszcze nacałować się. Poleż chwileczkę... ot tak... cicho, spokojnie... nie ruszaj się.
Słowa te, namiętne i rozkazujące działały na Gładyszewa jak hypnoza. Usłuchał ją i położył się na wznak, podłożywszy ręce pod głowę. Ona zaś podniosła się cokolwiek, oparła się na łokciu i położywszy głowę na zgiętej ręce, milcząc, w pół mroku, wpatrywała się w niego. Ciemna, opalona twarz i górna część szyi ostrą linją odcinały się od białości ramion.
Gładyszew zamknął oczy na chwilę. Zdawało mu się, że odczuwa na sobie, na twarzy, na całem ciele ten wytężony — uporczywy wzrok, który jakby dotykał jego skóry i łaskotał ją jak delikatne dotknięcie grzebienia, który przedtem potarto o sukno, — odczucie subtelnej, nieważkiej, żywej materji.
Otworzył oczy i zobaczył całkiem blisko przy sobie wielkie, ciemne, niesamowite oczy kobiety, która wydała mu się teraz całkiem nieznajomą.
— Dlaczego patrzysz tak, Gieniu? — zapytał cicho. — O czem myślisz?
— Kochany mój chłopczyku!... Nazywasz się Kola. Nieprawdaż?
— Tak.
— Nie gniewaj się na mnie, spełnij proszę jeden mój kaprys: Zamknij znowu oczy... nie, jeszcze szczelniej... Chcę wzmocnić światło i popatrzeć na ciebie dobrze. Ot tak... Gdybyś wiedział, jak jesteś piękny obecnie... teraz... w tej chwili. Potem zgrubiejesz i cuchnąć będziesz kozłem, a dziś pachniesz futrem i mlekiem... i trochę jakimś dzikim kwiatkiem. Zamknij oczy!
Wzmocniła światło, powróciła na swoje miejsce i siadła w swej ulubionej pozie, po turecku. Milczeli oboje. Słychać był, o jak daleko, za kilku pokojami brzęczał rozstrojony fortepian, dolatywał czyjś wibrujący śmiech, a z drugiej strony — piosenka i szybka wesoła rozmowa. Słowa nie można było rozróżnić. Gdzieś na ulicy turkotała dorożka.
— „I oto zaraz nabawię go choroby, jak tylu innych, — pomyślała Gienia, ślizgając się przenikliwym wzrokiem po jego postaci. — Dlaczego tak mi go żal? Czy dlatego, że taki ładny? Nie. Nie doznawałam nigdy takiego uczucia. A może dlatego, że taki dzieciak? Przecież przed rokiem wkładałam mu do kieszeni jabłka, gdy odchodził odemnie w nocy. Dlaczego nie powiedziałam mu tego, co mogę i śmiem powiedzieć teraz? Wszak nie uwierzyłby mi. Rozgniewałby się. Poszedłby do innej! Przecież wcześniej, czy później każdego mężczyznę oczekuje taki los... A to, że kupował mię za pieniądze, — czyż to do przebaczenia? A może postępował tak, jak oni wszyscy, na oślep?“...
— Kola! — rzekła cicho, — otwórz oczy.
Usłuchał, otworzył oczy, obrócił się do niej, objął ręką jej szyję, przyciągnął do siebie i chciał pocałować. Ona znów delikatnie, ale stanowczo odsunęła go.
— Nie, poczekaj, poczekaj, — wysłuchaj mię... jeszcze chwilkę. Powiedz mi chłopczyku, po co chodzisz tu nas, — do kobiet?
Kola roześmiał się cicho i chrypliwie.
— Jakaś ty naiwna! No, po co chodzą wszyscy? Czyż nie jestem również mężczyzną? Przecież, zdaje się, jestem w takim wieku, gdy u każdego mężczyzny dojrzewa... no pewna potrzeba... kobiety.
— Potrzeba? Tylko potrzeba? Więc tak, jak naprzykład tego naczynia, które stoi u mnie pod łóżkiem?
— Nie, cóż znowu? — dobrotliwie śmiejąc się zaoponował Kola. — Podobasz mi się... od pierwszego razu... jeżeli chcesz, nawet... troszkę zakochany jestem w tobie... przynajmniej z żadną inną nie pozostawałem.
— No dobrze! A wówczas, po raz pierwszy, czyż naprawię potrzeba?
— Nie, prawdę mówiąc, nie była to potrzeba, ale taka jakaś niewyraźna tęsknota. Koledzy namówili... Wielu wcześniej odemnie przychodziło tu. Więc i ja...
— I nie wstydziłeś się?
Koła się zażenował: całe to badanie było mu nieprzyjemne i uciążliwe. Odczuwał, że nie jest to zwykła, pusta, bezcelowa rozmowa w łóżku, znana mu tak dobrze, z jego niewielkiego doświadczenia, lecz coś innego, ważniejszego.
— Przypuśćmy... że nie tyle wstydziłem się... ile bądź co bądź było mi nie swojo. Napiłem się wówczas dla odwagi.
Gienia położyła się znowu na bok, oparła się łokciem i znowu spoglądała na niego z bliska i uważnie.
— A powiedz mi duszko, zapytała tak cicho, że kadet zaledwie dosłyszał jej słowa, — powiedz jeszcze jedno: a to żeś płacił pieniądze, te paskudne dwa ruble, — rozumiesz? — Płacił za miłość, za to czy nie wstydziłeś się płacić za to? nigdy?
— Ach mój Boże! Jakie dziwne pytania zadajesz mi dzisiaj! Przecież wszyscy płacą pieniądze! Jeśli nie ja, to ktoś inny zapłaciłby ci, — czyż to nie wszystko jedno?
— A czy kochałeś kogokolwiek, Kola? Przyznaj się! No chociaż nie tak, jak należy, lecz tak... w duszy?... Czyś asystował komu? Przynosiłeś kwiaty jakiejś... pod rączkę spacerowałeś przy księżycu? Przecież to było?
— No tak, — powiedział Kola poważnym basem. Popełnia się różne głupstwa! Rzecz zrozumiała...
— Kuzyneczka jakaś... panienka dobrze wychowana... instytutka... gimnazjalistka... Przecież było?
— No oczywiście — zdarza się każdemu.
— A przecież nie dotknąłbyś jej? Oszczędziłbyś? No, a gdyby ci powiedziała: bierz mię, lecz daj mi dwa ruble, — co byś jej powiedział?
— Nie rozumię cię Gieniu! — rozgniewał się Gładyszew. — Po co pozujesz! Co za komedję odgrywasz? Dalibóg, zaraz ubiorę się i odejdę.
— Zaczekaj, zaczekaj, Kola! Jeszcze, jeszcze jedno, ostatnie, bezwzględnie ostatnie pytanie.
— A niech cię! — mruknął z niezadowoleniem Kola.
— A czyś nigdy nie mógł sobie wyobrazić... no przedstaw sobie teraz, choć na chwilę... że rodzina twoja nagle zubożała, zbankrutowała. Zmuszony jesteś zarabiać na chleb przepisywaniem, lub powiedzmy jakimś rzemiosłem, a siostrze twej powinęła się noga, jak nam wszystkiem..., tak, tak, twojej rodzonej siostrze... uwiódłby ją jakiś bałwan i poszłaby z rąk do rąk... co byś wówczas na to powiedział?
— Głupstwo!... Nie może być!... — ostro przerwał jej Kola. — Ale jednakże, dosyć, — odchodzę!
— Idź, z łaski swojej! Przy lustrze w pudełku od czekolady leżą twoje dziesięć rubli, weź je sobie. Mnie one nie będą już potrzebne. Kup za nie dla mamy puderniczkę szyldkretową w złotej oprawie, lub jeżeli masz małą siostrę, kup dla niej ładną lalkę. Powiedz, że to jest pamiątka od jednej zmarłej dziewki. Idź sobie smarkaczu!
Kola nachmurzony, zły, jednym ruchem zgrabnego ciała zeskoczył z łóżka, nie dotykając niemal Gieni. Stał teraz na dywanie przy łóżku w całej wspaniałości swego kwitnącego młodzieńczego ciała.
— Kola! zawołała nań cicho, stanowczo, ale łagodnie, Gienia. — Koluś!
Obrócił się na jej wołanie, westchnął krótko, niby jęknął, nigdy jeszcze nie napotkał, nawet na obrazach tak pięknego wyrazu czułości, smutku i kobiecego milczącego wyrzutu, jak teraz ujrzał w oczach Gieni, napełnionych łzami. Przysiadł na krawędzi łóżka i porywczo objął ją ramieniem.
— Nie kłóćmy się Gieniu, powiedział czule.
I ona zarzuciła mu ręce na szyję, a głowę przytuliła do jego piersi. Trwali tak oboje przez chwilę.
Kola, nagle głucho zapytała Gienia — czy nigdy nie obawiałeś się choroby?
Kola drgnął. Jakiś zimny, wstrętny lęk począł pełzać w jego duszy.
Odpowiedział nie odrazu.
— Oczywiście, to było by straszne... straszne, uchowaj Boże! Ale przecież ja tylko do ciebie jednej przychodzę, tylko do ciebie! Napewno powiedziałabyś mi.
— Tak, powiedziałabym, — wyrzekła w zamyśleniu. I natychmiast dodała szybko, świadomie, niby ważąc znaczenie swych słów: Tak oczywiście, powiedziałabym! A słyszałeś kiedykolwiek, co to za choroba, która nazywa się — syfilis?
— Oczywiście, słyszałem... Nos się zapada...
— Nie Kola, nie tylko nos! Człowiek jest wówczas cały chory: choremi są wówczas kości, żyły, mózg... Powiadają niektórzy lekarze, takie głupstwa, jakoby z choroby tej można się wyleczyc. Brednie! Nie wyleczysz się nigdy. Gnije człowiek lata całe. Każdej chwili może być sparaliżowanym, żyje nie człowiek, lecz jakaś połowa człowieka. Pół człowiek — pół trup. Większość z nich dostaje obłędu. I każdy rozumie... każdy człowiek, każdy taki chory rozumie, że jeśli je, pije, całuje się, nawet gdy oddycha, nie może być pewnym, czy w tej chwili nie zaraża kogoś z otaczających, najbliższych sobie — siostrę, żonę, syna... Dzieci ich to niedonoszone potworki, suchotnicy, idjoci. Oto, Kola, czem jest ta choroba, a teraz, Gienia wyprostowała się szybko, mocno schwyciła Kolę za ramię obróciła go twarzą do siebie, tak że został niemal oślepiony błyskiem jej smutnych, ponurych niezwykłych oczu, — a teraz Kola, powiem ci, że już przeszło miesiąc temu dotknęło mię to paskudztwo. Dlatego właśnie nie pozwoliłam ci się całować.
— Żartujesz! Drwisz ze mnie Gieniu! mruczał zły, wystraszony i zdezorjentowany Gładyszew.
— Żartuję? chodź tu!
Zmusiła go do powstania na nogi, zapaliła świecę i powiedziała:
— Teraz patrz uważnie na to, co ci pokażę...
Szeroko otworzyła usta i umieściła świecę tak, by oświetlała jej gardło. Kola spojrzał i cofnął się.
— Widzisz te białe plamy? To syfilis, Kola! Rozumiesz? Syfilis w najokropniejszym i najcięższym stadjum. Teraz ubieraj się i dziękuj Bogu.
W milczeniu, nie oglądając się na Gienię, zaczął ubierać się pospiesznie, nie trafiając nogami w ubranie. Trzęsły mu się ręce, dolna szczęka tak mu biegała, że zaczął dzwonić zębami, Gienia zaś mówiła z pochyloną głową:
— Słuchaj, Kola, masz szczęście, żeś trafił na uczciwą kobietę, inna nie oszczędziła by cię. Czy słyszysz? My, których pozbawiacie niewinności i potem wypędzacie z domu, a następnie płacicie nam dwa ruble za wizytę, — ustawicznie — czy to rozumiesz? — nienawidzimy was i nigdy nie szczędzimy.
Do połowy ubrany Kola przerwał tualetę, u — siadł na łóżku przy Gieni i zakrywszy twarz dłońmi, wypłakał się szczerze, zupełnie jak dziecko.
— Boże, Boże, — szeptał, — przecież to prawda! Jakaż to podłość! I u nas w domu tak było: była pokojówka Hanka... zwano ją również signorita Anita... ładniutka... i żył z nią brat... mój starszy brat... oficer... i gdy on odjechał, ona zaszła w ciążę i matka wypędziła ją... no tak, — wyrzuciła z domu, jak ścierkę... gdzie ona teraz? I ojciec... ojciec... On również z pok... pokojówką.
I półnaga Gienia, owa Gienia bezbożna, wymyślająca. awanturnica nagle wstała z łóżka, stanęła przed kadetem i powoli, niemal uroczyście przeżegnała go.
— Niech cię Bóg zachowa, mój chłopcze! powiedziała z wyrazem głębokiej serdeczności i wdzięczności.
I niezwłocznie pobiegła do drzwi, otworzyła je i zawołała.
— Gospodyni!
Na jej wołanie weszła Zosia! — Proszę gospodyni — rzekła Gienia — proszę pójść dowiedzieć się, z łaski swej, która z nich jest wolna — Tamara, czy Biała Mańka i wolną proszę tu przysłać.
Kola coś zamruczał, ale Gienia go nie słuchała.
— Ale prędzej gosposiu, z łaski swojej.
— Zaraz, zaraz, panienko.
— Po co, po co to robisz. Gieniu? — zapytał ze smutkiem Gładyszew. No i po co? Czyż chcesz im to opowiadać?
— Zaczekaj, to nie twoja rzecz... zaczekaj, nie uczynię nic takiego, co by ci sprawiło przykrość.
Po chwili weszła Biała Mańka, w swej brązowej, gładkiej, rozmyślnie skromnej i celowo obcisłej sukni gimnazjalistki.
— Wołałaś mię Gieniu? Czyście się pokłócili?
— Nie, nie kłóciliśmy się, Maniusiu, boli mię bardzo głowa, — odpowiedziała spokojnie Gienia, i przeto mój kotek znajduje, że jestem za zimna. Bądź przyjaciółką Maniusiu, pozostań z nim, zastąp mnie.
Dość Gieniu, przestań, kochanie! — tonem szczerego cierpienia odpowiedział Kola. — Wszystko, wszystko zrozumiałem, nie trzeba teraz... Nie dobijaj mię!
— Nie rozumiem nic co się stało, — dziwiła się lekkomyślna Mańka. Może poczęstujecie czemkolwiek biedną dziewczynkę?
— No idź sobie! — łagodnie odesłała ją Gienia. Zaraz przyjdę. Żartowaliśmy.
Już ubrani, długo, długo stali w otwartych drzwiach, pomiędzy korytarzem, a sypialnią i bez słów smutnie patrzyli na siebie. I Kola nie rozumiał dokładnie, ale czuł, że w tej chwili w jego duszy dokonywa się jeden z tych wielkich przełomów które decydująco odbijają się na całem życiu.
Potem mocno uścisnął rękę Gieni i rzekł:
— Przebacz! Czy mi przebaczysz Gieniu? Przebaczysz?
— Tak mój chłopczyku! Tak mój luby! Tak, tak...
I czule, po macierzyńsku pogładziła jego krótko ostrzyżoną głowę i zlekka popchnęła go na korytarz.
— A teraz dokąd? zapytała przez wpół otwarte drzwi!
— Zabiorę zaraz kolegę i do domu.
— Jak chcesz! Bądź zdrów, mój drogi!
— Przebacz mi! Przebacz! raz jeszcze powtórzył Kola, wyciągając do niej ręce.
— Już ci powiedziałam, mój dobry chłopcze!... I ty mi przebacz, nie zobaczymy się już!
I zamknąwszy drzwi pozostała sama.
W korytarzu Gładyszew stanął niezdecydowanie, gdyż nie wiedział jak odnaleźć pokój, do którego udał się Pietrow z Tamarą. Ale dopomogła mu w tem gospodyni Zosia, która przebiegła obok niego bardzo szybko, z zakłopotaną i zaniepokojoną miną.
— Ach nie mam czasu myśleć o tem, — odburknęła na pytanie Gładyszewa, trzecie drzwi na lewo.
Kola podszedł do wskazanych drzwi i zapukał. W pokoju słychać było szamotanie się i szept. Zapukał jeszcze raz.
— Kierkowiusie, otwórz! To ja — Soliterow.
Wśród kadetów, udających się na tego rodzaju wycieczki, istniał zwyczaj nazywania się wzajemnie zmyślonemi nazwiskami. Była to nie tyle konspiracja, lub wybieg dla omylenia czujności zwierzchników, lub obawa skompromitowania się, wobec przypadkowo spotkanego znajomego swej rodziny, ile swego rodzaju zabawa, w tajemniczość i maskaradę, gra, sięgająca swym rodowodem tych jeszcze czasów, gdy młodzież zachwycała się Gustawem Aimardem, Mayne Reidem i agentem policyjnym Lecoquiem.
— Nie można! — odezwał się z za drzwi głos Tamary. Nie można tu wchodzić, jesteśmy zajęci.
Ale prawie jednocześnie odezwał się basowy głos Pietrowa:
— Gadanie! Kłamie ona. Chodź. Można!
Kola otworzył drzwi.
Pietrow siedział na krześle ubrany, ale cały ponsowy, surowy, z nadętemi po dziecinnemu wargami, spuszczonemi oczyma.
— Także kolegę przyprowadził pan — niema co mówić! — zaczęła Tamara drwiąco i gniewnie. — Sądziłam, że jest to rzeczywiście mężczyzna, a okazało się — dziewczątko jakieś! Proszę, z łaski swojej, szkoda mu jego niewinności. Także skarb znalazł! A bierz z powrotem, bierz twe dwa ruble! — zakrzyczała nagle na Piętrowa i rzuciła na stół dwie monety. — Wszystko jedno, oddasz je jakiejś pokojówce. Albo zachowaj je sobie na rękawiczki. Suśle!
— Poco wymyślać, mruczał Pietrow, nie podnosząc oczu. — Przecież ja nie wymyślam. Dlaczego pani pierwsza zaczyna? Mam zupełnie prawo postępować tak, jak chcę. Spędziłem z panią czas, więc proszę wziąć pieniądze. Przemocą zaś nie chcę. I z twej strony Gładyszew... to jest Soliterow, to wcale nie ładnie. Myślałem, że ona jest porządną dziewczyną, a ona pcha się do całusów i licho wie co robi...
Tamara, pomimo, że była zła, — roześmiała się.
— Ach ty głuptasie, głuptasie! No nie gniewaj się — wezmę twe pieniądze. Tylko pamiętaj, jeszcze dziś wieczorem pożałujesz, będziesz płakać. No nie gniewaj się aniele, pogodzimy się. Podaj mi rękę, jak ja tobie.
— Chodźmy Kierkowiusie, — powiedział Gładyszew. — Do widzenia się Tamaro!
Tamara schowała pieniądze według zwyczaju wszystkich prostytutek w pończochę i poszła odprowadzić chłopców.
Już wówczas, gdy szedł korytarzem, Gładyszewa uderzyło dziwne, milczące, naprężone krzątanie się na sali, odgłosy kroków i jakieś przygłuszone szybkie rozmowy.
W pobliżu tego miejsca, gdzie niedawno siedzieli oni przed obrazem, zebrali się wszyscy mieszkańcy domu Anny Markówny i kilka obcych osób, wszyscy stali zwartym kołem nachyleni ku podłodze. Kola z ciekawością podszedł i przecisnąwszy się nieco, spojrzał między głowami na podłodze leżał bokiem, skurczywszy się jakoś nienaturalnie — Wańka-Wstańka. Twarz miał granatową, prawie czarną. Nie ruszał się i leżał dziwnie maleńki, skurczony ze zgiętemi nogami. Jedną rękę miał podłożoną pod pierś, drugą odrzuconą w tył.
— Co mu jest? spytał wystraszony Gładyszew.
Odpowiedziała mu Niurka, mówiąc szybkim urywanym szeptem:
— Wańka-Wstańka przed chwilą tu przyszedł. Oddał Mańce cukierki, a potem zadawał nam zagadki ormiańskie... w tem zaśmiał się i zakaszlał, zaczął chylić się na bok, a potem runął na ziemię i nie rusza się... Posłali po policję... Boże, nieszczęście takie. Okropnie boję się nieboszczyków.
— Zaczekaj! — powstrzymał ją Gładyszew. Trzeba dotknąć czoła, może jeszcze żyje...
Posunął się naprzód, ale palce Symeona, schwyciły go, jak żelazne kleszcze, powyżej łokcia i odciągnęły w tył.
— Niema co oglądać — surowo rzekł Symeon, — idźcie sobie, panicze precz ztąd! Tu nie dla was miejsce! przyjdzie policja powoła na świadków, a wtedy was ze szlacheckiego zakładu kysz, do licha ciężkiego! Idźcie lepiej póki czas!
Odprowadził ich do przedpokoju, wetknął im do rąk płaszcze i dodał jeszcze surowiej:
— No, a teraz hajda, w nogi... Żywo! Żeby mi siadu waszego nie było! A jeżeli jeszcze kiedyś przyjdziecie, wcale was nie wpuszszę. Także mądrale! Dali staremu psu na wódkę. Więc zdechł.
— A ty nie tak ostro! — zaindyczył się Gładyszew.
— Co nie ostro?... krzyknął wściekle Symeon, i jego czarne, pozbawione brwi i rzęsów oczy stały się tak straszne, że kadeci cofnęli się. Tak cię zamaluję po pysku, że papy i mamy nie potrafisz zawołać. No marsz! Inaczej dam po karku.
Chłopcy zeszli ze schodów.
Jednocześnie szli na górę dwaj mężczyźni, w sukiennych czapkach, na bakier, w rozpiętych kurtkach, jeden w błękitnej, drugi w czerwonej koszuli — najwidoczniej koledzy Symeona po fachu.
— Co? — wesoło krzyknął jeden z nich, zwracając się do Symeona, — szlag trafił Wańkę-Wstańkę?
— A pewnie wyciągnął kopyta — odparł Symeon. Trzeba tymczasem, chłopcy, wyrzucić go na ulicę, inaczej zaczną się „duchy“ czepiać. Bierz ich licho, niech myślą, że upił się i zdechł na ulicy.
— A tyś go... czasem nie tego, nie przytłukłeś?
— Ależ, za głupstwo! Nie było za co. Nieszkodliwy był człowiek. Zupełnie jak jagnię. Tak już widocznie przyszła jego godzina.
— I znalazł że miejsce gdzie umierać. Nic gorszego nie mógł wymyślić — powiedział właściciel — czerwonej koszuli.
— To rzeczywiście prawda, — potwierdził drugi, — żył grzesznie i umarł śmiesznie. No chodźmy, czy co, kolego!
Kadeci zmykali, co siły w nogach. Teraz, w ciemnościach figura skurczonego na podłodze Wańki-Wstańki z jego granatową twarzą wydawała się im tak okropną, jak okropnymi wydają się, zwłaszcza we wczesnej młodości nieboszczyki, zwłaszcza gdy wspomina ich się nocą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.