<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz, w poniedziałek, o godzinie dziesiątej rano, prawie wszystkie lokatorki domu, dawniej madame Szajbes, a obecnie Emmy Edwardówny Titzner, pojechały dorożkami do centrum miasta, do prosektorjum, — wszyscy prócz przewidującej i bardzo doświadczonej Henrietty, tchórzliwej i bezuczuciowej Niurki i głupkowatej Paszki, tego prawdziwego skarbu, a zarazem okropnej ofiary zakładu.
Prosektorjum — był to długi jednopiętrowy ciemno-szary budynek z białem obramowaniem okien i drzwi. W samym już jego wyglądzie było coś niskiego, przytłoczonego, wchodzącego w ziemię, niemal strasznego. Dziewczęta jedna za drugą zatrzymywały się przed bramą i nieśmiało przechodziły przez podwórze do kaplicy, ulokowanej gdzieś na drugim końcu dziedzińca i pomalowaną taką samą ciemno-szarą farbą z białemi obwódkami.
Drzwi były zamknięte. Trzeba było iść po stróża. Tamara z trudnością odszukała łysego odźwiernego, starca obrośniętego niby błotnym mchem skręconą starą szczeciną, z maleńkiemi łzawiącemi się oczami i ogromnym płaskim granatowym w pryszczach nosem.
Otworzył ogromną kłódkę, odsunął rygiel i odemknął skrzypiące zardzewiałemi zawiasami drzwi. Zimne wilgotne powietrze — ze zmięszanym zapachem kamiennej wilgoci, jałowca i trupów wionęło na dziewczęta. Cofnęły się skupiając ciasno w nieśmiałe stado. Jedna Tamara poszła za stróżem bez wahania.
W kaplicy było prawie ciemno. Jesienne światło skąpo przedostawało się przez wąskie, jak gdyby więzienne okno, zaopatrzone w kraty. Parę obrazów bez metalowych szat ciemnych, bez wyraźnych oblicz, wisiało na ścianach. Kilka prostych trumien, skleconych z desek stało wprost na podłodze, na drewnianych noszach. Po środku kaplicy jedna z trumien była czysta i wieko leżało tuż obok.
— Jaka — taka wasza? — zapytał ochryple stróż i zażył tabaki. Z twarzy znacie, czy nie?
— Znam.
— No, to popatrz! Pokażę ci wszystkich. Może ta?
Zdjął z jednej z trumien wieko jeszcze nie przybite gwoździami. Leżała tam ubrana w łachmany pomarszczona staruszka o spuchniętej granatowej twarzy. Lewe oko miała zamknięte, prawe zaś było wytrzeszczone i patrzyło nieruchomie i strasznie, pozbawione już blasku, jak martwego szkła.
— Powiadasz — nie ta? No patrz. Masz jeszcze — mówił i podejmując wieka trumien pokazywał nieboszczyków, jednego po drugim — a wszystko, jakichś nędzarzy zebranych z ulicy, pijanych stratowanych, okaleczonych i zmasakrowanych, już prawie w stanie rozkładu. U niektórych ukazały się już na rękach i twarzach granatowo zielone plamy, podobne do pleśni — oznaka gnicia. U jednego z mężczyzn, bez nosa, z rozciętą górną wargą, na twarzy oszpeconej ranami, roiło się robactwo. Kobieta umarła na wodną puchlinę, całą górą podnosiła się ze swego ostatniego łoża, wypierając wieko.
Wszyscy po sekcji byli naprędce zszyci, zreperowani i obmyci przez omszałego stróża i jego kolegów. Co ich obchodzić mogło, że czasem mózg trafiał do żołądka, a wątrobą nafaszerowano czaszkę i zalepiono to wszystko plastrem? Stróże przyzwyczaili się do wszystkiego w ciągu swego ciężkiego jak zmora, nieprawdopodobnie pijanego życia, a zresztą ich milczący klijenci, nie mieli nigdy prawie ani krewnych, ani znajomych.
W kaplicy panował ciężki trupi zaduch, gęsty, przesycający wszystko i taki lepki, że wydawało się Tamarze, iż niby klajster pokrywał wszystkie pory jej ciała.
— Co to tak trzeszczy pod nogami? — zapytała Tamara.
— Trzeszczy? powtórzył pytanie i poskrobał się po głowie, — a wszy — widocznie, — zdecydował obojętnie. Na trupach tej zwierzyny licho wie ile się wylęga!... A kogo szukasz, mężczyzny czy kobiety?
— Kobiety, rzekła Tamara.
— A więc wszyscy ci, nie twoi?
— Nie, wszyscy obcy.
— Widzisz ją! Zatem mam iść do kostnicy. Kiedy ją przywieziono?
— W sobotę, dziadku. — i Tamara wyjęła portmonetkę. W sobotę we dnie. Masz tu staruszku na tabakę.
— A dobrze! W sobotę, powiadasz, we dnie? A co miała na sobie?
— A nic prawie: kaftanik nocny, halkę... i jedno i drugie białe.
— Ta-ak? Widocznie dwieście siedemdziesiąty numer... Jak się nazywała?
— Zuzana Rajcynówna.
— Pójdę, zobaczę, — może i jest. A no wy panniska, — zwrócił się do dziewcząt, które tłoczyły się przy drzwiach zasłaniając światło. — Która z was odważniejsza? Jeżeli wasza znajoma przyjechała onegdaj, to leży teraz w takim stroju, w jakim ją Pan Bóg stworzył, więc bez niczego... No która śmielsza? kto pójdzie we dwójkę? Ubrać trzeba...
— Idź ty, Mańka — rozkazała Tamara przyjaciółce, która drżąc i blednąc ze strachu, patrzyła na nieboszczyków szeroko otwartemi oczami. — Nie lękaj się, głupia, — pójdę z tobą! Któż ma iść, jeśli nie ty?
— Cóż, a cóż? — wykrztusiła zaledwie poruszającemi się ustami Biała Mańka. Chodźmy.
Wszystko mi jedno...
Kostnica znajdowała się tuż za kaplicą. Było to niskie, zupełnie ciemne podziemie, do którego trzeba było zejść po sześciu stopniach.
Stróż gdzieś pobiegł i powrócił z ogarkiem i poszarpaną książką. Gdy zapalił świecę, dziewczęta ujrzały ze dwadzieścia trupów leżących szeregiem wprost na podłodze — wyprostowanych, z twarzami wykrzywionemi w przedśmiertnych konwulsjach, z porozcinanemi czaszkami, z zakrzepłą na twarzach krwią, z wyszczerzonymi zębami.
— Zaraz... zaraz... mówił stróż, wodząc palcami po rubrykach. — Onegdaj... więc w sobotę... Jak powiadasz nazwisko?
— Rajcynówna Zuzanna, odrzekła Tamara.
— Raj-cynówna, — zaśpiewał stróż — Rajcynówna. Tak jest... Dwieście siedemnasty.
Pochylając się nad nieboszczykami i oświetlając ich topniejącą i kapiącą świecą, przechodził po kolei od jednego do drugiego. Wreszcie zatrzymał się przy trupie, na którego nodze widniała napisana atramentem, wielkiemi cyframi liczba 217.
— Oto macie ją! Pozwólcie, wyniosę na korytarz i skoczę po kartkę. Zaczekajcie.
Stękając, ale bądź co bądź z lekkością, zadziwiającą w jego wieku, podniósł za nogi trupa Gieni, zarzucił go sobie na plecy, w dół głową, jakgdyby był to worek z kartoflami.
W korytarzu było nieco widniej i gdy stróż położył swój straszliwy ciężar na podłodze, Tamara przysłoniła na chwilę oczy dłońmi, Mańka zaś odwróciła się i zapłakała.
— Jeżeli czego potrzeba, powiedzcie, — począł stróż. Jeżeli chcecie nieboszczkę ubrać, jak się należy — obrazek, płachtę, muślin, — mamy wszystko... Z ubrania, też można coś kupić... Są także pantofle.
Tamara dała mu pieniądze i wyszła na podwórze, puszczając Mańkę przodem.
Po niejakim czasie przyniesiono dwa wianki: jeden od Tamary z astrów i georginji, z napisem na białej wstędze czarnemi literami: „Gieni od przyjaciółki“, drugi przysłał Riazanow, z napisem na pąsowej wstędze złotemi literami: „Cierpienie oczyszcza“.
Przysłał również krótki liścik z wyrazami współczucia i ubolewania, że nie może przyjechać, gdyż zajęty jest terminową sprawą.
Przyszli później zamówieni przez Tamarę śpiewacy cerkiewni, piętnaście osób z najlepszego w mieście chóru.
Dyrygent chóru w szarym paltocie i szarym kapeluszu, cały jakiś szary, niby zakurzony, z długimi i sterczącymi wąsami, poznał Wierkę, zrobił szerokie zdziwione oczy, uśmiechnął się z lekka i mrugnął do niej. Dwa razy na miesiąc, a czasem i częściej, ze znajomymi słuchaczami akademji duchownej, również dyrygentami chórów i z djakami, odwiedzał ulicę Jamską i zazwyczaj dokonawszy przeglądu we wszystkich zakładach, kończył domem Anny Markówny, gdzie też wybierał zawsze Wierkę.
Był to człowiek wesoły i ruchliwy i tańczył z temperamentem, z zaciekłością i takie wykręcał figury, że wszyscy obecni ryczeli ze śmiechu.
W ślad za śpiewakami nadjechał wynajęty przez Tamarę parokonny karawan czarny z białemi kitami i przy nim siedmiu drabów. Przywieźli oni również białą drewnianą trumnę i podstawę do niej pokrytą czarnym perkalem. Nie spiesząc się zawodowo-wprawnemi rękami włożyli nieboszczkę w trumnę i zapalili świece jedną w głowach a dwie u nóg.
Teraz, przy żółtym chwiejącym się świetle świec, widoczniejszą się stała twarz Gieni. Granatowa barwa prawie zupełnie już ustąpiła pozostając tylko gdzie niegdzie na skroniach, na nosie i pomiędzy oczami, w postaci pstrych, nierównych wężowatych plam. Pomiędzy rozwartemi ciemnemi wargami, jaśniała biel zębów i widać było koniuszek przyciętego języka. Z pod rozwartego kołnierza na szyi, która przybrała barwę starego pergaminu, widać było dwie pręgi: jedna ciemna ślad sznurka, druga czerwona — ślad zdrapania, otrzymanego podczas walki z Symeonem, — niby dwa straszliwe naszyjniki. Tamara zbliżyła się i agrafką zapięła kołnierz przy samym podbródku.
Przyszło duchowieństwo: maleńki, siwiutki jak gołąbek pop, w złotych okularach, w berecie, długi wysoki rzadkowłosy djakon o chorobliwie dziwacznej ciemnej i żółtej twarzy, niby z terakoty i ruchliwy w długim surducie djak z ożywieniem wymieniający jakieś tajemnicze znaki ze swymi znajomymi wśród śpiewaków.
Tamara zbliżyła się do popa.
— Ojczulku — zapytała — a jak będziecie odprawiać modły, za wszystkich razem, czy za każdego z osobna?
— Modlimy się za wszystkich łącznie, — odpowiedział duchowny całując stułę i wyciągając z jej rozcięcia brodę i włosy. Tak bywa zwykle. Ale na specjalne żądanie i według specjalnej umowy można i osobno. Jaką śmiercią umarła nieboszczka?
— To samobójczyni ojczulku.
— Hm... samobójczyni?... A czy wie młoda osoba, że według kanonów cerkiewnych samobójcom modły się nie należą... nie należą. Oczywiście zdarzają się wypadki, wobec szczególnych starań...
— Mam tu, ojczulku poświadczenia i policji i doktora... Nie przy swych zmysłach była... W przystępie szaleństwa...
Tamara podała duchownemu dwa papiery, nadesłane jej wczoraj przez Riazanowa i prócz tego trzy banknoty dziesięciorublowe. — Proszę was, ojczulku, wszystko jak się należy, — po chrześcijańsku. Była ona dobrym człowiekiem i bardzo wiele wycierpiała. I proszę z łaski swej już i na cmentarz ją odprowadzić i tam egzekwie krótkie...
— Do cmentarza odprowadzić można, ale na samym cmentarzu nie mam prawa odprawiania modłów, — jest tam miejscowe duchowieństwo... A również, oto co, młoda osobo, ze względu, że wypadnie mi powrócić raz jeszcze po pozostałych, więc tego... dziesiątkę jeszcze dodacie.
Otrzymawszy pieniądze, pop pobłogosławił kadzidło, podane przez djaka i zaczął okadzać zwłoki, chodząc do okoła, potem zatrzymał się u głów nieboszczki i łagodnym, z przyzwyczajenia smutnym głosem, zaśpiewał:
— Błogosławion jest Bóg nasz, teraz i zawsze!
Djak jął trzepać: „Święty Boże“, „Przenajświętszą trójcę“ i „Ojcze nasz“ — posypał jak grochem.
Cicho, niby powierzając jakąś głęboką, smutną, wielką tajemnicę rozpoczęli śpiewacy.
Djak rozdał świece i te ciepłymi, miękkimi, żywymi ognikami, jedna za drugą zapalały się w ciężkiem powietrzu, delikatnie i przezroczyście oświetlając twarze kobiece.
Miarowo płynęła melodja i niby westchnienia zasmuconych aniołów dźwięczały wielkie słowa modlitwy.
Tamara wsłuchiwała się w te oddawna znane, ale też i oddawna nie słyszane słowa i uśmiechała się gorzko. Przypomniała sobie namiętne, szalone słowa i czyny Gieni, pełne takiej bezmiernej rozpaczy i niewiary... Czy przebaczy jej, czy nie przebaczy najmiłościwszy, wszechdobry Bóg, jej brudne, zaczadzone, pełne złości, ohydne życie? Wszechwiedzący — czy Ty odrzucisz ją — nędzną buntownicę, nierządnicę przymusową, dziecko bluźniąee na promienne, święte Twe imię? Tyś — Dobroć, Tyś — Pocieszenie nasze!
Głuchy powstrzymywany płacz, który nagle przeistoczy się w krzyk, dał się słyszeć w kaplicy. „Ach Gieniu!“ To Mańka Biała szlochała klęcząc i zasłaniając usta chusteczką. Pozostałe dziewczęta również, za jej przykładem padły na kolana i kaplicę napełniły westchnienia, tłumione jęki i płacz.
Tamara stała nieruchomie z surową, jakby skamieniałą twarzą. Światło świecy, cieńkiemi złotem i spiralami jaśniało w jej złoto-kasztanowatych włosach, oczy jej nie odrywały się od rysów wilgotnie żółtego czoła i koniuszka nosa Gieni, które widoczne były z miejsca, na którym stała.
„Proch jesteś i w proch się obrócisz“... powtórzyła w myśli słowa pieśni cerkiewnej. Czyż istotnie tylko proch i nic więcej? I co lepsze: nic, czy też chociażby człowiek, nawet najgorszego, byłe tylko istnieć?
Odśpiewano „wieczny odpoczynek“, zgaszono świece i błękitne smugi rozpływały się w przepełnionem dymem kadzideł powietrzu. Pop przeczytał modlitwę pożegnalną i następnie wśród ogólnego milczenia, zaczerpnął łopatką piasku i posypał nim na krzyż ciało pokryte gazą. I wymawiał przy tem słowa pełne surowej konieczności tajemniczego prawa świata: „Pańską jest ziemia, a wypełnia wolę Jego wszechświat i wszystko żyjące na ziemi“.
Do samego cmentarza odprowadziły dziewczęta swą zmarłą przyjaciółkę. Droga szła właśnie przecinając wjazd na ulicę Jamską. Możnaby zawrócić w tą ulicę, i skrócić w ten sposób drogę na cmentarz o połowę, ale ulicą Jamską nigdy nieboszczyków nie odprowadzono.
Pomimo to, ze wszystkich, prawie drzwi wysypały się na skrzyżowanie ulicy lokatorki domów, jak stały: w pantoflach na bosą nogę, w nocnych kaftanikach, w chusteczkach na głowach; żegnały się, wzdychały i wycierały oczy chusteczkami, lub połami kaftaników.
Pogoda była wspaniała... Jasno świeciło zimne słońce, z zimnego, błękitnego nieba, zieleniła się ostatnia trawa, złociły się i czerwieniły na drzewach zwiędłe liście. I w kryształowo czystem chłodnem powietrzu, uroczyście wzniośle i żałobnie płynęły miarowe dźwięki pieśni: „święty Boże, Święty mocny, Święty Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami!“
Potem krótkie modły nad mogiłą, głuche stukanie ziemi o wieko trumny... i mały świeży pagórek...
— Więc już koniec! — rzekła Tamara, gdy pozostały same. — Cóż dziewczęta, trochę później — trochę wcześniej!... Żal mi Gieni! Bardzo mi żal! Drugiej takiej już nie znajdziemy. Ale bądź co bądź, dzieci moje, w tej jamie jest jej znacznie lepiej, niż w naszej... No, ostatni znak krzyża i — chodźmy do domu!...
I gdy już zbliżały się do swego domu, Tamara nagle w zamyśleniu wygłosiła dziwne złowieszcze zdanie:
— Ale niedługo będziemy i my razem, bez niej, niedługo wiatr rozpędzi nas we wszystkie strony. Życie jest piękne! Patrzcie: Oto słońce, błękitne niebo... Jakie czyste powietrze... Leci pajęczyna — babie lato... Jak ładnie na świecie! Tylko my, dziewki, jesteśmy śmieciem publicznem.