<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jama |
Wydawca | Lwowski Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Aleksander Powojczyk |
Tytuł orygin. | Яма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz, w niedzielę, Tamara miała dużo kłopotu. Owładnęła nią mocna i stanowcza myśl pochowania nieboszczki przyjaciółki, wbrew wszelkim okolicznościom tak, jak grzebią najbliższych ludzi — po chrześcijańsku, z całą żałobną uroczystością rytuału pogrzebowego dla ludzi świeckich.
Należała ona do tych dziwacznych natur, które pod zewnętrznym, leniwym spokojem, obojętnem milczeniem i egoistycznem zamknięciem się w sobie, ukrywają wewnątrz niezwykłą energję, zawsze niby na wpół drzemiącą, starają się jak najmniej siebie zużywać, ale gotowe w każdej chwili do ożywienia się i parcia naprzód, nie licząc się z przeszkodami.
O godzinie dwunastej pojechała ona dorożką w dół do starego miasta, dojechała do wąskiej uliczki, wychodzącej na plac jarmarczny, i zatrzymała się przy dość brudnej herbaciarni, rozkazując dorożkarzowi zaczekać. W herbaciarni zapytała rudego, ostrzyżonego po chłopsku z natłuszczonym przedziałkiem na głowie chłopca, czy nie przychodził tu Sieńka-Foksal. Usłużny chłopak. który, wnioskując z jego wyszukanej, pełnej galanterji gotowości, oddawna znał Tamarę, odpowiedział, że „jeszcze nie“; on — Semen Ignatowicz — jeszcze tu nie był i prawdopodobnie nie prędko przyjdzie, ponieważ wczoraj w „Transwalu“ hulał, grał w bilard do szóstej rano, i że teraz według wszelkiego prawdopodobieństwa jest w domu, w numerach „Rozdroże“ i jeżeli panienka rozkaże, może do niego w tej chwili skoczyć.
Tamara zażądała papieru i ołówka i napisała na miejscu parę słów, poczem oddała chłopcu kartkę razem z półrublem na piwo i odjechała.
Następna wizyta była u artystki Rowińskiej, zamieszkałej, jak to było Tamarze wiadomem, w najarystokratyczniejszym hotelu tego miasta „Europie“, gdzie zajmowała kilka pokoi.
Zobaczyć się ze śpiewaczką nie było wcale rzeczą łatwą; na dole portjer powiedział, że pani Heleny, zdaje się, niema w domu, a pokojówka, która wyszła na pukanie Tamary, oświadczyła, że nikogo nie przyjmuje. Znowu musiała Tamara napisać na kawałku papieru: „Przychodzę do Pani w imieniu tej, która pewnego razu, w domu nie wymawianym głośno, płakała, klęcząc przed Panią na kolanach, po odśpiewaniu przez Panią romansu Dragomyżskiego. Wówczas tak cudownie Pani ją przytuliła. Pamięta Pani? Proszę się nie obawiać — nie potrzebuje ona obecnie niczyjej pomocy — wczoraj umarła. Ale może Pani zechce przez pamięć o niej załatwić pewną poważną sprawę, która Panią niemal wcale nie utrudzi. Ja zaś — jestem tą osobą, która pozwoliła sobie powiedzieć kilka gorzkich słów towarzyszącej wówczas Pani — baronowej T., czego dotąd żałuję i za co przepraszam“.
— Proszę doręczyć! — rozkazała pokojówce.
Ta wróciła po dwóch minutach.
— Pani prosi. Bardzo przeprasza, iż jest niedysponowana i że przyjmie panią nie w odpowiednim stroju.
Zaprowadziła Tamarę, odemknęła przed nią drzwi i następnie cicho je zamknęła.
Artystka leżała na ogromnej sofie, pokrytej prześlicznym tekińskim kobiercem i mnóstwem jedwabnych poduszek i miękkich wałków. Nogi miała owinięte srebrzystem delikatnem futrem. Palce rąk, jak zwykle, upiększone mnóstwem pierścionków z szmaragdami, przyciągającymi wzrok swą głęboką i delikatną zielenią.
Rowińska przeżywała dzisiaj jeden ze swych złych, czarnych dni. Wczoraj rano doszło do jakichś nieporozumień z dyrektorem, a wieczorem publiczność przyjęła ją nie z takim zachwytem, z jakim życzyła by sobie artystka, a może być, że jej poprostu tak się tylko wydawało. W dzisiejszej znowu gazecie jakiś głupiec — recenzent, znający się na sztuce, jak koza na pieprzu, wychwalał na całej szpalcie jej współzawodniczkę Fitanowową.
I oto pani Helena wmówiła w siebie, że cierpi na ból głowy, że czuje w skroniach nerwowe strzykanie, a serce od czasu do czasu niby całkiem zamiera...
— Jak się ma droga pani! — odezwała się nieco nosowym słabym bezbarwnym głosem, z przerwami po każdym słowie jak mówią na scenie bohaterki, umierające z miłości, lub na suchoty. — Proszę tu usiąść... Cieszę się, że panią widzę. Proszę nie gniewać się jednak — umieram prawie na migrenę i na moje nieszczęśliwe serce. Przepraszam, że mówię z trudnością. Zdaje się, że za dużo śpiewałam i nadwyrężyłam głos.
Rowińska, oczywiście, przypomniała sobie i warjacką eskapadę owego wieczoru i oryginalną, utrwalającą się w pamięci twarz Tamary, ale teraz, w złem usposobieniu, w nudnem prozaicznem świetle jesiennego dnia, przygoda ta wydała się jej niepotrzebnym wybrykiem, czemś sztucznem, wymyślonem i boleśnie-haniebnemu. Ale była ona tak samo szczerą zarówno owego dziwacznego, ciężkiego, jak zmora, wieczoru, gdy władzą talentu rzuciła do swych stóp dumną Gienię, jak obecnie, gdy przypomniała sobie o tem ze zmęczeniem, lenistwem i lekceważeniem artystycznem. Grała ona, jak zresztą prawie wszyscy dobrzy artyści, zawsze jakąś rolę, nigdy nie była sobą i zawsze patrzyła na siebie zdala, oczyma i uczuciem widzów.
Leniwie podniosła z poduszki swą wąską, szczupłą, śliczną rękę i przyłożyła ją do czoła, a tajemnicze głębokie szmaragdy poruszyły się, jak żywe i zajaśniały ciepłym, głębokim blaskiem.
— Przed chwilą przeczytałam w notatce pani, że ta biedaczka... przepraszam, imię jej wyszło mi z pamięci...
— Gienia.
— Tak, tak, dziękuję pani! Teraz przypomniałam sobie. Umarła? Na jaką chorobę?
— Powiesiła się... wczoraj rano, w czasie oględzin lekarskich.
Oczy artystki, tak dotąd spokojne i niby wypłowiałe, otworzyły się nagle, ożyły i stały się błyszczącemi i zielonemi, jak jej szmaragdy i odbiły się w nich zaciekawienie, lęk i wstręt.
— O mój Boże! — Taka miła, taka oryginalna, piękna, taka gorąca!... Ach, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! I powodem było?
— Pani wie... choroba. Ona pani to powiedziała.
— Tak, tak... Pamiętam... Ale powiesić się. Co za okropność!... A przecież radziłam jej, by się leczyła. Teraz medycyna dokonywa cudów. Znam sama kilku ludzi, którzy zupełnie... no, zupełnie się wyleczyli. O tem wiedzą w towarzystwie wszyscy i przyjmują ich. Ach, biedaczka, biedaczka!...
— Więc przyszłam do pani. Nie śmiałabym niepokoić panią, ale jestem jak w lesie i nie wiem, do kogo się zwrócić. Pani wówczas była tak dobra, tak tkliwie wyrozumiała, tak czuła w stosunku do nas... Potrzeba mi tylko rady pani, i być może, jej protekcji.
— Ach, bardzo proszę, moja droga! Co będę mogła, wszystko... Ach moja biedna głowa! A przytem, ta okropna wiadomość... Proszę mówić, czem mogę dopomóc pani.
— Przyznam się, że i sama jeszcze nie wiem, — odpowiedziała Tamara. — Widzi pani, odwieziono ją do prosektorjum... Ale zanim sporządzili protokół, zanim ją odwieźli, zdaje się że przeszedł czas urzędowania, — wogóle przypuszczam, że nie zdążono jeszcze dokonać sekcji zwłok... Chciałabym bardzo, jeżeli to tylko możliwe, by jej nie ruszano. Dziś niedziela, być może odłożą do jutra, a tymczasem można by coś dla niej zrobić.
— Nie potrafię pani powiedzieć, moja droga... Proszę zaczekać! Czy nie mam kogoś znajomego wśród profesorów, ze świata lekarskiego? Proszę poczekać — zajrzę do swych notesów... Może uda mi się zrobić cokolwiek.
— Pozatem, — kontynuowała Tamara, — chcę ją pochować... Własnym kosztem... Byłam za jej życia przywiązana do niej całem sercem.
— Z największą przyjemnością pomogę pani materjalnie...
— Nie, nie! stokrotne dzięki! Wszystko zrobię sama. Nie krępowałabym się odwołać się do dobrego serca pani, ale jest to — pani mię zrozumie... jest to coś w rodzaju ślubowania sobie i pamięci przyjaciółki. Największą trudność sprawi nam pochowanie jej po chrześcijańsku. Była, zdaje mi się, niewierzącą, czy też całkiem źle wierzyła. I ja również, chyba przypadkowo tylko przeżegnam czoło. Ale nie chcę, by ją grzebano jak psa, gdzieś za murami cmentarza, w milczeniu, bez słów, bez śpiewu... Nie wiem, czy pozwolą pochować jak należy — ze śpiewami i popami. A może pani skieruje mię gdziekolwiek?...
Teraz artystka stopniowo zainteresowała się sprawą i zaczęła zapominać o swem zmęczeniu, o migrenie, o suchotniczej bohaterce, umierającej w czwartym akcie. W jej wyobraźni zarysowała się już postać obronicielki, piękna postać geniusza, łaskawego dla upadłej kobiety. Będzie to oryginalne, niepospolite i jednocześnie tak teatralnie rozczulające! Rowińska, jak wielu zresztą ludzi nie opuszczała ani jednej godziny bez troski o to, by wysunąć się z tłumu i zmusić ludzi do mówienia o sobie: dziś uczestniczyła w pseudo-politycznej manifestacji, jutro na rzecz zesłańców-rewolucjonistów deklamowała z estrady wiersze pełne ognia i zemsty. Lubiła sprzedawać kwiaty na zabawach, na wyścigach i rozlewać szampana na wielkich balach. Zawczasu komponowała dowcipne aforyzmy, które nazajutrz powtarzało całe miasto. Pragnęła, aby zawsze i wszędzie tłum patrzył tylko na nią, powtarzał tylko jej nazwisko, kochał jej egipskie zielone oczy, drapieżne i zmysłowe usta. jej szmaragdy na szczupłych nerwowych palcach.
— Nie mogę teraz zorjentować się należycie — powiedziała po chwili milczenia. — Ale, gdy człowiek czegoś silnie pragnie — osiągnie, ja zaś pragnę całą duszą spełnić żądanie pani. Ale, ale!... Zdaje mi się, że przychodzi mi do głowy wspaniała myśl... Przecież wówczas, tego wieczoru, jeśli się nie mylę, byli z nami, prócz mnie i baronowej...
— Nie znam ich. Jeden z nich wyszedł z gabinetu najpóźniej. Pocałował on Gienię w rękę i powiedział, że jeśli kiedy będzie potrzebny, zawsze jest do jej usług i dał jej swój bilet wizytowy, ale prosił, by nie pokazywała tego biletu obcym. A potem wszystko to poszło jakoś w niepamięć. Nigdy, przyznam się, nie znalazłam sposobności zapytać Gienię kto był ten człowiek, a wczoraj szukałam biletu, ale nie odnalazłam.
— Ale, ale!... Przypominam sobie! — ożywiła się Rowińska. — Aha — zawołała, szybko powstając z sofy — to był Riazanow... Tak, tak, tak... Adwokat przysięgły Erast Riazanow. Zaraz załatwimy wszystko. Cudowna myśl!
Podeszła do maleńkiego stolika, na którym stał aparat telefoniczny i zadzwoniła.
— Panienko, proszę 13-85. Dziękuję. Halo.... Proszę poprosić do telefonu Erasta Andrzejewicza. Artystka Rowińska... Dziękuję... Halo!... Ach to pan Erascie Andrzejewiczu? Dobrze, dobrze, ale teraz nie o rączki chodzi. Czy ma pan czas? Ach, przestań pan! Sprawa poważna. Czy może pan przyjechać do mnie na kwadrans? Nie, nie... Tak... Tylko jak dobrego i rozumnego człowieka... Nie... nie... Pan siebie spotwarza... No, doskonale! Ale jestem nie zupełnie ubrana, ale mam usprawiedliwienie — straszliwy ból głowy... Nie, pani, dziewczyna... Sam pan zobaczy, proszę przyjechać co rychlej... Dziękuję! Do widzenia!...
— Zaraz przyjedzie, — powiedziała Rowińska, kładąc słuchawkę. To bardzo miły i rozumny człowiek. Dla niego możliwe jest wszystko, nawet rzecz niemożliwe... A tymczasem... przepraszam — jak się pani nazywa?
Tamara zmieszała się, ale potem uśmiechnęła się do siebie.
— Ale nie warto pani troszczyć się o to, pani Heleno. Mon nom de guerre — Tamara, a pospolite Anstazja Mikołajówna. Ale to obojętne, proszę mię nazywać Tamarą. Przyzwyczaiłam się do tego imienia.
— Tamara!... To tak ładnie brzmi. Więc m-lle Tamara, może zechce pani spożyć ze mną śniadanie? Być może i Riazanow z nami...
— Nie mam czasu...
— A szkoda! Liczę, że kiedykolwiek innym razem... A może pani pali? — i przysunęła do niej złotą papierośnicę, ozdobioną ogromną literą H., ułożoną z tych samych, uwielbianych przez nią szmaragdów.
Wkrótce nadjechał Riazanow.
Tamara, która nie przypatrzyła mu się należycie owego wieczoru, była uderzona jego powierzchownością. Słusznego wzrostu, niemal atletycznie zbudowany, z szerokim, jak u Beethovena czołem, osłoniętem niedbale — artystycznie czarnemi z siwizną włosami, z dużemi mięsistemi ustami, zapalonego mówcy, z jasnemi, wyrazistemu mądremi, ironicznemi oczami, miał taką powierzchowność, która wśród tysięcy bije w oczy — powierzchowność władcy dusz i zdobywcy serc, bardzo ambitnego, ale jeszcze nie przesyconego życiem, jeszcze płomiennego w miłości i nigdy nie cofającego się przed pięknem szaleństwem... „Gdyby ze mną los nie postąpił tak okrutnie, — pomyślała Tamara, z przyjemnością śledząc jego ruchy, — jest to człowiek, któremu rzuciłabym swe życie, bawiąc się, z rozkoszą, z uśmiechem, jak rzucają lubemu zerwaną różę“...
Riazanow pocałował Rowińską w rękę, potem z niewymuszoną prostotą przywitał się z Tamarą, mówiąc:
— Znamy się już od tego szalonego wieczoru, gdy pani zadziwiła nas wszystkich znajomością francuskiego języka i gdy pani mówiła. To, co pani mówiła — było, prawdę mówiąc, — paradoksem, ale jak to było powiedziane! Do tej chwili pamiętam ten głos pani taki gorący, pełen wyrazu... A więc, pani Heleno — zwrócił się znów do Rowińskiej, siadając na maleńkim niskim krzesełku — czem mogę służyć pani? Proszę mną dysponować.
Rowińska znowu z miną zmęczoną leniwie przyłożyła końce palców do skroni.
— Ach naprawdę, jestem tak zdenerwowana, mój drogi panie Riazanow — powiedziała gasząc rozmyślnie blask swych prześlicznych oczu, — a przytem moja nieszczęśliwa głowa... Proszę z łaski swojej podać mi z tego stolika piramidon... Nie mogę, nie potrafię... To tak okropne...
Tamara zwięźle i rzeczowo opowiedziała Riazanowowi całą smutną historję śmierci Gieni, wspomniała o bilecie wizytowym, pozostawionym Gieni i o tem jak nieboszczka z szacunkiem przechowywała ten bilecik, i — mimochodem wspomniała o obietnicy pomocy w razie potrzeby.
— Oczywiście, oczywiście! — zawołał Riazanow, gdy skończyła i natychmiast zaczął chodzić po pokoju wielkimi krokami, wichrząc z przyzwyczajenia i odrzucając w tył swe wspaniałe włosy. — Pani dokonywa wspaniałego, serdecznego, koleżeńskiego czynu. To bardzo dobrze!... Jestem pani... Pani powiada — pozwolenie na pogrzeb... Hm!... Niech przypomnę!...
Potarł ręką czoło.
— Hm... lim... Jeżeli się nie mylę, — Monekanon, przepis sto sześćdziesiąt... sto siedemdziesiąt... ósmy... Proszę, zdaje mi się, że go pamiętam: „Jeśli człowiek sam siebie zabije, nie śpiewają nad nim, ani wymieniają go w modłach, chyba, że był w obłędzie, czyli bez rozumu swego“. Hm... Vide Św. Tymoteusz Aleksandryjski. A więc droga panienko, przedewszystkiem... Pani mówi, że ze stryczka zdjął ją wasz doktór, t. j. lekarz miejski.... Nazwisko?
— Klimenko.
— Zdaje mi się, że gdzieś spotykałem się z nim... Dobrze! kto jest waszym rewirowym?
— Kierbesz.
— Aha znam. Taki mocny silny chłop z rudą brodą w kształcie wachlarza... Czy tak?
— Tak, to on.
— Doskonale znam! Oto komu od dawna należy się katorga!... Przynajmniej dziesięć razy dostawał mi się w ręce i zawsze łotr, jakoś się wykręcał. Śliski jak węgorz: Wypadnie dać mu kubana. No, a następnie prosektorjum. Kiedy chce ją pani pochować?
— Co prawda nie wiem... Chciałabym jaknajrychlej... Jeśli można — dziś.
— Hm... Dziś... Nie ręczę — wątpię czy zdążymy... No, ma tu pani mój notes. Chociażby na tej kartce, gdzie zanotowani są znajomi na literę T. — proszę napisać: Tamara i adres pani. Za jakieś dwie godziny dam odpowiedź. Czy to Panią zadowala? Ale powtarzam znowu, że prawdopodobnie trzeba będzie odłożyć pogrzeb do jutra... Następnie — wybaczy mi pani moją śmiałość, — może potrzebne są pieniądze?
— Nie, dziękuję panu — wymówiła się Tamara. Pieniądze są. Dziękuję za współczucie. Czas mi. Dziękuję pani serdecznie pani Heleno!
— A zatem proszę spodziewać się za dwie godziny, — powtórzył Riazanow, odprowadzając — do drzwi.
Tamara nie odrazu pojechała do domu. Po drodze wstąpiła do maleńkiej kawiarenki przy ulicy Katolickiej, gdzie oczekiwał na nią Sieńka-Foksal — wesoły chłopiec, podobny do ładnego cygana, już nie czarno, ale kruczo-włosy, czarnooki, z żółtemi białkami, stanowczy i śmiały w swej robocie, duma miejscowych złodziei, wielka sława w ich światku, pierwszy włamywacz i kasiarz.
Wyciągnął do niej rękę, nie podnosząc się z miejsca. Ale troskliwość, z jaką posadził ją obok siebie ujawniła szczerą dobroduszną czułość.
— Jak się masz, Tamarciu! Dawno cię nie widziałem — stęskniłem się... Chcesz kawy?
— Nie! Mam interes... Jutro pogrzeb Gieni... Powiesiła się...
— Tak, czytałem w gazecie, — niedbałe wycedził Sieńka. — Obojętnie!
— Daj mi natychmiast pięćdziesiąt rubli.
— Tamaro, — kochanie moje, — ani grosza!...
— Mówię ci, że potrzebuję, musisz się postarać — rozkazująco, ale bez gniewu powiedziała Tamara.
— Ach mój Boże!... Twoich nie ruszałem, jak ci przyrzekłem, ale przecież — niedziela... Kasy oszczędności są nieczynne...
— To cóż z tego! Zastaw książeczkę! Zresztą rób co chcesz!...
— Na co ci te pieniądze — duszko moja?
— Na pogrzeb.
— Ach! No dobrze! westchnął Sieńka. Naprawdę Tamarciu? Wiesz zbrzydło mi już życie bez ciebie! Ja bym cię moją lubą zacałował, oczy bym ci zmrużyć nie pozwolił! Czy przyjść
— Nie, nie!... Ty zrób Sieńka, jak cię proszę... Ustąp mi. Przychodzić teraz do mnie nie można — jestem gospodynią.
— Masz tobie!... przeciągnął zdumiony Sieńka i aż gwizdnął.
— Tak. A tymczasem nie przychodź do mnie. Potem, potem gołąbku, czego zapragniesz... Niedługo koniec wszystkiemu!
— Ach nie dręczyłabyś mię! Kończ rychlej!
— Skończę! Poczekaj jeszcze z tydzień, mój drogi! Proszki dostałeś?
— Proszki — głupstwo! — z niezadowoleniem odparł Sieńka. Nie proszki zresztą, lecz pigułki.
— A czy naprawdę zaraz się w winie rozpuszcza?
— Tak, sam próbowałem.
— Ale on nie umrze? Posłuchaj Sienią, nie umrze? Nieprawdaż?
— No, nic mu nie będzie... Prześpi się trochę... Ach Tamarciu! zawołał namiętnym szeptem i przeciągnął się tak mocno, że zatrzeszczały mu stawy, — kończ na miłość Boską prędzej!... Zrobimy interes — i marsz. Dokąd chcesz, gołąbku! Cały na twe usługi: chcesz — udamy się do Odesy, zechcesz — zagranicę; ale kończ prędzej.
— Skończę, skończę!
— Mrugnij tylko, a jestem gotów... z proszkami, narzędziami, z paszportami!... A tam uhu-u pojechała maszyna! Tamarciu! Aniele mój! Złota, brylantowa!
I on, tak zawsze powściągliwy, zapominając o tem, że na nich mogą patrzeć, chciał już objąć ją i przycisnąć do swej piersi.
— No, no! szybko, jak kotka skoczyła Tamara z krzesła. — Potem, później Sieńka, później kochanie! Cała będę twoja — nie zaznasz odmowy. Sama ci dokuczę... Żegnaj mój głuptasku!
I szybkim ruchem ręki wzburzywszy mu czuprynę, pośpiesznie wyszła z kawiarni.