Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/67
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras |
Podtytuł | Romans Historyczny |
Rozdział | 67. Wysłannik tajemniczego mnicha |
Wydawca | A. Paryski |
Data wyd. | 1919 |
Miejsce wyd. | Toledo |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Król Jan z swoim dworem powrócił do Warszawy i zwołał do tego miasta sejm.
Monarcha był bardzo rozdrażniony i oburzony, ponieważ zauważył, że senat przypisuje prawa i przywileje, które mu nie służyły, i że pod osłoną senatu szerzyło się nieposłuszeństwo, podkopując władzę króla.
Na wielkiem polu elekcyjnem pod miastem miało się odbyć zebranie sejmu i w oznaczonym dniu zebrali się w tym celu panowie i szlachta.
Dla króla i przewodniczących sejmowi wystawiony był na środku obszernego placu namiot otwarty na wszystkie strony, w którym znajdował się stół i cztery krzesła. Jedno z nich przeznaczone dla króla, było ozdobione złotą koroną.
W namiocie przy królu znajdowali się prymas, arcybiskup Olszowski i wielki marszałek koronny.
Ten ostatni przy odgłosie trąb ogłosił otwarcie sejmu.
Król Jan wszedł na trybunę i zabrał głos, uskarżając się na to, że senat potajemnie przedsiębierze kroki, które wkraczają w resztę praw korony.
— Gdy do tego przychodzi, — mówił, — że rozkazy powołanego przez was na tron nie są wykonywane, że członkowie senatu działają potajemnie, to widocznem jest w tem dążność do zaprowadzenia u was rządów weneckich i zamienienia króla w dożę.
Część członków sejmu zdawała się uznawać słuszność skarg króla, ale Pacowie i ich stronnicy okazywali wyraźne niezadowolenie z wystąpienia Sobieskiego.
— Jeżeli chcecie senatowi pozostawić wyłącznie najwyższą władzę, to nie potrzebujecie wcale króla, — mówił Sobieski donośnym głosem dalej, — w takim razie posadźcie lalkę na tronie!
Szmer niezadowolenia rozległ się w zgromadzeniu.
Sobieski zbladł.
— Dla tęgo żądam krzesła i głosu dla siebie w senacie, albo ograniczenia praw senatu, — mówił podniesionym głosem dalej, w pośród wzrastającego niepokoju, — nie myślę bowiem znosić postępowania, które ogranicza moje prawo i jest zdradą wobec korony.
Słowa te wywołały hałas.
Zgromadzenie było nadzwyczaj wzburzone.
We wszystkich grupach przemawiali Pacowie i ich stronnicy.
Sobieski blady z gniewu zeszedł z trybuny i przystąpił do dostojników, którzy się znajdowali w namiocie.
— Jestem gotów złożyć koronę! — rzekł do nich, — moi nieprzyjaciele zmuszają mnie do tego kroku.
— Czy chcesz naszym nieprzyjaciołom zagranicznym dać widowisko naszych wewnętrznych rozterek, najjaśniejszy panie? — zapytał arcybiskup.
— Nie ja dałem powód do tego widowiska, panowie, — odpowiedział król z gniewem, — żądam tylko szanowania praw korony!
— Naszem niechaj będzie staraniem utrzymać te prawa, — odpowiedział książę prymas.
— Czy słyszycie tę wrzawę? — zapytał król.
— Sądzę najjaśniejszy panie, że mogę zapewnić, iż większość wypadła zgodnie z życzeniem waszej królewskiej mości, — rzekł marszałek, — i jeżeli najjaśniejszy pan pozwoli, pójdę się przekonać, czy tak jest rzeczywiście.
— Dobrze, panie marszałku, uczyń to, — odrzekł Sobieski.
Marszałek wyszedł.
— Nie zwracam się do pojedynczych osób, ażeby nie powiedziano, że ich się boję, — mówił król do pozostałych, — ale nie mogę ścierpieć knowań, które mojemu nieszczęśliwemu poprzednikowi, królowi Michałowi, zatruły i odebrały życie.
— Zdaje mi się, najjaśniejszy panie, że to są przesadzone obawy, — zauważył prymas, — kraj jest przywiązany do monarchy, a głosy jednostek, które chcą ograniczyć prawa królewskie, przebrzmią bez echa.
— Zbliża się pewna liczba najznakomitszych deputowanych, najjaśniejszy panie! — oznajmił arcybiskup.
Marszałek wprowadził posłów do namiotu.
Jeden z nich jako mówca deputacyi, przystąpił do króla.
— Przybywamy, najjaśniejszy panie, — mówił, — ażeby cię zapewnić, że większość deputowanych wiernie przywiązaną jest do tronu. Wysłano nas, ażebyśmy złożyli to zapewnienie. Liczba niezadowolonych, którzy wszędzie. znaleźć się muszą, jest mała i znika wobec tych, którzy potępiają ich postępowanie. W obecnych niebezpiecznych czasach byłoby nieszczęściem dla kraju, gdyby ich działania doprowadzić miały do zamieszek.
— Łączę mój głos z głosem delegatów, — rzekł książę prymas, — wyrażam wybranemu przez nas najmiłościwszemu królowi zupełne zaufanie i przywiązanie do kraju i łączę moją prośbę z prośbami deputowanych, ażeby jego królewska mość wierzył w te uczucia! Jestem mocno przekonany, że zgoda przywróconą — zostanie i uczyni to przejmujące w kraju wrażenie, jeżeli najjaśniejszy pan zechce zatrzymać koronę i dzierżyć berło silną ręką!
— O to i my prosimy! — zawołali delegaci.
— Dobrze, panowie, — rzekł Sobieski, — skoro taką jest wola większości, niechaj się spełni! Nie pozwolę sobie nic ująć z moich praw, ale i waszych naruszać nie myślę! Tylko w ten sposób może istnieć porządek! Idźcie i oznajmijcie zgromadzonym, że pozostaję na tronie i silną ręką bronić będę tego tronu tak na wewnątrz, jak na zewnątrz kraju.
— Dzięki ci, najjaśniejszy panie, — zawołał prymas, — są to prawdziwie królewskie słowa! Idźcie, panowie i powtórzcie je zebranym! Uspokoją one wzburzone umysły!
Delegaci opuścili namiot i wkrótce głośne okrzyki na wielkim placu oznajmiły, że wpływ Paców jest złamany, i że przyjęto z uniesieniem słowa królewskie.
Jan Sobieski z zadowoleniem słuchał tych okrzyków.
W tej chwili na placu, na który tylko członkowie sejmu mieli przystęp, ukazał się człowiek w czerwonej odzieży, trzymający w prawej ręce, wzniesionej do góry, wielkie pismo.
Był to czerwony Sarafan, którego ukazanie się, zadziwiło obecnych na placu żołnierzy.
Czyżby nowa wojna była już niedaleką? Halabardami zagrożono czerwonemu Sarafanowi przystęp.
— Tu nikomu wchodzić nie wolno! — zawołał jeden z żołnierzy.
Czerwony Sarafan swoim zwyczajem roześmiał się głośno.
— Dajcie pokój, bracia, — rzekł do żołnierzy, — musicie mnie przepuścić. Mam list do króla.
— To każdy może powiedzieć... chociaż jesteś czerwonym Sarafanem, nie puścimy cię!
— He, he! — roześmiał się Sarafan, — zapytajcie wielkiego marszałka... powiadam wam, że muszę iść do króla!
— Odpędźmy raz tego czerwonego opętańca, — rzekł jeden z żołnierzy.
Czerwony Sarafan popatrzył na niego przez chwilę dziwnym wzrokiem, a następnie z miną współczucia.
— Czy myślicie, że mnie odwiedziecie od mego postanowienia? — zapytał, śmiejąc się.
— Więc oddaj pismo! — zawołał żołnierz.
Ale czerwony Sarafan ukrył je szybko i zręcznie pod bluzą i roześmiał się głośno.
— Nic z tego! powiedzcie tylko królowi, wielkiemu Sobieskiemu, że czerwony Sarafan przyszedł, a potem czekajcie, co się stanie! — rzekł.
Wiadomość, że czerwone widmo znowu się ukazało, szybko obiegła zgromadzenie i doszła aż do króla.
— Chce iść do mnie? — zawołał Sobieski, — przyprowadźcie go. Winienem mu wdzięczność, a nie miałem sposobności go wynagrodzić!
Rozkaz króla został natychmiast wykonany.
Posłano do halabardników rozkaz przepuszczenia czerwonego Sarafana.
Wkrótce potem wszedł on do namiotu i padł na kolana przed królem.
— Wstań! — rzekł Sobieski, — znam cię dobrze, nie tylko stąd, że wielokrotnie ukazywałeś się przed bitwami wśród moich wojsk, ale także, żeś mi życie ocalił.
Czerwony Sarafan zrobił grymas szczególny.
Król podał mu rękę.
— Nie zapominam usług, — rzekł — jestem ci winien wdzięczność i nagrodę! Powiedz mi, czego sobie życzysz?
Czerwony Sarafan roześmiał się do króla i patrzył na niego zdziwiony.
— Powiedz, czego pragniesz, — powtórzył król, — ażebyś mógł otrzymać zasłużoną nagrodę, mów!
— Hm! — odpowiedział Sarafan, — jeżeli wielki król chce mi coś ofiarować, to najmilszym dla mnie byłby koń!
— Będziesz sobie mógł wybrać z mojej stajni! Ale powiedz nam teraz, jak się nazywasz! Żołnierze nazywają cię czerwonym Sarafanem.
Sarafan skinął potwierdzająco głową.
— Nazywam się Sarafan! — rzekł.
— Którz cię tak ochrzcił? — zapytał Sobieski.
Zapytany wskazał ręką na wschód.
— Wskazujesz w stronę Moskwy... i rzeczywiście pokazujesz się także niekiedy w pośród wojsk moskiewskich. Ale gdzie się urodziłeś? skąd pochodzisz?
Czerwony Sarafan spojrzał na króla z wyrazem twarzy, świadczącym, że nie rozumie o co jest pytany.
— Skąd tu przyszedłeś? — powtórzył Sobieski.
— Od starego mnicha, — odpowiedział Sarafan z uśmiechem, ciesząc się, że znalazł dobrą odpowiedź, — od starego mnicha, który mnie nakarmił i napoił! Oto jest coś dla wielkiego króla.
Przyklęknął, wydobył list i podniósł z nim rękę do góry.
— Ten list jest do mnie i stary mnich dał ci go? — zapytał Sobieski.
Czerwony Sarafan potakująco skinął głową.
— Musiał być w jakimś klasztorze, w którym mu dano przytułek, — rzekł król do znajdujących się przy nim trzech dostojników koronnych, — a ten list musi zawierać prośbę tych zakonników. Weźcie i przeczytajcie, panie marszałku!
Sobieski podał marszałkowi list i zapytał klęczącego przed nim Sarafana:
— W którym klasztorze byłeś?
— Nie byłem w żadnym klasztorze, wielki królu! — odpowiedział Sarafan.
— A jednak mówisz, że ten list do mnie otrzymałeś od mnicha?
Sarafan skinął głową.
— Gdzież widziałeś tego mnicha? — spytał król Jan.
Czerwony Sarafan wskazał ręką na daleką odległość.
W tej chwili marszałek blady i przerażony przystąpił do króla.
— Ten list, najjaśniejszy panie... — szepnął.
— No, cóż w nim jest, panie marszałku?
— Ten list zawiera ciężkie oskarżenie, miłościwy panie!...
— Oskarżenie... Przeciwko komu?
— Przeciw wojewodzinie, Jagiellonie Wassalskiej.
— Proszę o ten list, — rzekł król.
Barwa i pismo pergaminu świadczyły o jego starości.
Sobieski wziął do rąk akt i spojrzał na pismo, które się rozpoczynało znakiem krzyża.
W tej samej chwili drgnął, gdyż spostrzegł pod pismem nazwisko, które wywarło na niego wpływ niezmierny.
Treść tego pisma była następująca:
”Pod świętym znakiem krzyża oznajmiam, że Jagiellona Wassalska dała życie synowi. Wszelkie moje starania, aby dowiedzieć się o tym synu, który otrzymał imię Józef, były daremne! Ale przyjdzie godzina, w której zostanie wymierzoną sprawiedliwość.
Król wpatrywał się w pismo.
Były to głoski, kreślone ręką jego ojca.
Jakub Sobieski odsłaniał tajemnicę Jagiellony.
Jakaż to jednak była tajemnica? Co się stało z tym synem Józefem? Gdzie się obraca? Czyżby umarł?
— To pismo... — szepnął król wzruszony.
I zwróciwszy się do Sarafana, rzekł:
— Przyniosłeś mi ważny dokument! Dziękuję ci za ten list. Cóż mówił mnich, który ci oddał ten list?
— Stary mnich, który miał kaptur zapuszczony na twarz, powiedział mi: “Idź do króla, mój synu Sarafanie, daj mu to pismo i zawiadom go, że zgubiony, o którym mowa w tym liście, jest synem tego, który list pisał.”
— Synem tego... który list pisał... — powtórzył Sobieski, — więc tak mnich powiedział.
Nagle królowi nasunął się szczegół ny domysł.
Czy mnich, który Sarafanowi doręczył to pismo nie był tym samym, który niekiedy w nocy ukazywał się w zamku?
— Muszę dojść tego, — rzekł do siebie król.
I zwróciwszy się do czerwonego Sarafana, dodał:
— Idź, wybierz sobie konia. Skarbnik da ci sakiewkę z pieniądzmi, a jeść i pić dostaniesz w zamku.
Jeden ze sług dworskich wyprowadził Sarafana z namiotu.
Sobieski schował ważne pismo do kieszeni, następnie z orszakiem swoim opuścił namiot, przeszedł, kłaniając się przez szeregi zebranych i dosiadł oczekującego nań konia, ażeby powrócić do zamku.
Był pogrążony w głębokim zamyśleniu.
List jego ojca był dowodem, że starzec był dręczony tajemną troską.
Wynikało z tego listu, że przed wyjściem Jagiellony za wojewodę Wassalskiego, Jakub Sobieski miał z nią stosunek, którego owocem był ów zgubiony syn, nadaremnie przezeń poszukiwany.
Jagiellona miała powód do zatracenia tego syna.
Wypadek ten mógł kryć w sobie straszną zbrodnię.
Gdzież był Józef, syn Sobieskiego i Jagiellony.
Zajęty temi pytaniami król przybył do zamku, udał się do swego apartamentu i wydobywszy list, raz jeszcze odczytał go powoli, słowo za słowem.
Widok pisma jego ojca wzruszał go... słowa listu świadczyły o boleści, jakiej doznawał jego ojciec.
Trzeba było zarządzić dochodzenie i zażądać wyjaśnień od Jagiellony, niezawodnem zaś było, że wojewodzina dobrowolnie dać ich nie zechce.
Czy król miał ją przed sąd zapozwać?
I tego także uczynić nie było można.
A jednak bądź co bądź potrzeba było dojść prawdy.
— Twój syn Józef, któregoś nadaremnie szukał, mój ojcze, — mówił do siebie król, — jest moim bratem przyrodnim. Czy już nie żyje? Czy pozbawiona serca Jagiellona zgładziła go? Jak się o tem dowiem? Radbym, żeby mi się ukazał kiedy ten tajemniczy człowiek w mniszej odzieży, i żeby to bliżej wyjaśnił. Trzeba koniecznie zbadać ten wypadek! Gdzież jest ów Józef, syn mojego ojca?
Król zachował starannie ważny dokument, zamknąwszy go w bezpiecznej przegródce swego biurka.
Tymczasem służba odprowadziła czerwonego Sarafana do masztelarni zamkowej, aby wykonać rozkaz króla.
Sarafan śmiał się i tańczył jak obłąkany.
Gdy ujrzał piękne konie, z których wolno mu było wybrać sobie jednego, radość jego dosięgła szczytu.
Masztelarze i służba opowiadali sobie po cichu o podarunku uczynionym przez króla czerwonemu Sarafanowi.
— Słusznie król zrobił, — rzekł jeden z żołnierzy, — bo czerwony Sarafan nigdy naszemu królowi nie przy niósł nieszczęścia. Ukazywał się zawsze, gdyśmy mieli zwyciężyć. A mówią, że raz ocalił królowi życie.
Przyszedł skarbnik, niosąc sakiewkę ze złotem w ręku.
— Weź chłopcze, — rzekł, — nasz miłościwy król obdarza cię tem złotem.
— Zatrzymajcie pieniądze! — odpowiedział czerwony Sarafan, — pieniądze mi niepotrzebne.
— Szczególny człowiek! — zawołał skarbnik, — nie potrzebuje pieniędzy!
— Owszem panie. Daj mi tyle pieniędzy, żebym sobie mógł kupić parę nowych czerwonych butów i kazał je ładnie powyszywać, — rzekł czerwony Sarafan do skarbnika, — tyle mi dajcie, ale więcej nie chcę.
— Nie będziesz przecie odrzucał daru króla, śmieszny człowieku! — zawołał skarbnik, rzucając mu w ręce sakiewkę, — oto piwniczy niesie dzbanek wina, a inny służący chleb i mięso. Jedzże i pij. Nasz miłościwy pan kazał cię ugościć.
Sarafan słuchał uważnie skarbnika, poczem schował sakiewkę.
Następnie wziął dzbanek, napił się i zasiadłszy na boku, zabrał się do jedzenia.
Nagle jednak zerwał się.
Przez ten czas wyszukał sobie wzrokiem konia.
W szalonych podskokach przebiegł przez podwórze, ujął upatrzonego konia za cugle i wyprowadził z masztelarni.
Zwierzę stawiało opór i zdawało się lękać nowego pana.
Czerwony Sarafan roześmiał się tylko swoim zwyczajem i zręcznym skokiem dosiadł konia.
Wierzchowiec w szalonym galopie ruszył naprzód.
Czerwony Sarafan pochylił się ku jego szyi, tak, że się wydawało jakby przyrósł do niego.
Gdy koń jak wicher przebiegł dookoła podwórza i wybiegł na drogę nizką bramą, ludzie przypatrujący się wydali krzyk przerażenia, sądzili bowiem, że czerwony Sarafan musiał rozbić głowę o szczyt bramy.
Był on jednakże zręcznym jeźdźcem.
Dojeżdżając do bramy, położył się zupełnie na koniu i wkrótce donośny śmiech jego oznajmił, że się szczęśliwie wydostał z zamku.
Następnie znikł.