<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Jarema
Rozdział XII. Rozczarowania
Pochodzenie Wybór pism Jana Zacharyasiewicza
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Rozczarowania.
Z

Za kilka dni wyjechał wikary do Lwowa, a wszystkie okoliczne gromady odprowadzały go aż po kopce ostatniéj wioski, któréj był posłem. Obok wikarego jechał Jarema, w nowéj sukmanie i w dużych, pod kolana sięgających butach. Z całego zachowania się gromad widać było, że on właściwie był bohaterem tych wszelkich owacyj, milczącym Mojżeszem, gdy wikary był tylko wymownym Aaronem.

Od kopców wsi ostatniej wróciły gromady i rozeszły się do sadyb swoich w przekonaniu, że otworzy się wstęp do lasów i pastwisk dominialnych.
Tak lud galicyjski pojął ów zwrot w dziejach Austryi, ów październikowy patent cesarza. Nie było nikogo, coby mu ową wielką reformę wytłumaczył, a tym, którzy mu ją tłumaczyć chcieli, nie wierzył. Przeciwnie, zjawili się fałszywi apostołowie, którzy cały ten zwrot w państwie starali się ludowi na niekorzyść jego wytłumaczyć, a kilka wyroków sądu i okólniki najwyższej w kraju władzy, tak świeckiéj, jak i duchownéj, dowiodły, że to nie były tylko czcze obawy i płonne mary.
W gromadzie nowowiejskiéj powstała także trwoga z powodu podobnych wieści. Ale Jarema napisal ze Lwowa list własnoręczny, w którym uspokoił gromadę o tyle, że póki on we Lwowie, póty gromadzie ani włos z głowy nie spadnie.
Uspokoiła się gromada, a że właśnie wiosna się rozpoczynała, spokojnie więc wzięto się do pracy około pola.
W nadziei, że lada dzień przyszle im Jarema ze Lwowa. rozkaz cesarski, że mogą z lasów dominia]nych brać sobie drzewa ile potrzeba, a na pola dworskie wypędzać własne bydło, zniesiono system uprawy roli, i zorano pod siejbę wszystko, co tylko pługiem dosięgnąć było można. Na paszę, na pastwiska dla bydła gromadzkiego nie zostawiono ani piędzi ziemi. Tymczasem wypasano rowy i szerokie miedze, i powrotu lub pisma Jaremy z największym czekano spokojem.
Prosty rozum ludu wytłumaczył sobie całą sprawę w ten sposób, że im należą się pola i lasy dworskie i że na ten raz nie sprawiedliwszego niéma nad ich skromne żądanie, aby im otworzono do użytku owe lasy i pastwiska.
W takiéj to żyjąc nadziei, poorała gromada nowowiejska wszystkie pola pod siejbę i spokojnie oczekiwała wyroku ze Lwowa, któryby ich prawa niezbite do pastwisk i lasów dominialnych zatwierdził.
Takiego jednak wyroku jakoś nie było widać. Gromadzie dawał się już czuć brak paszy. Wysłano dwóch gospodarzy do Lwowa, aby się z Jaremą w tym względzie naradzili. Gospodarze wrócili, i pełni zachwycenia opowiadali gromadzie, jak widzieli Jaremę w sali sejmowéj siedzącego w loży, czerwoną wybitej materyą, obok jakiejś pani hrabiny. Opowiadali daléj, że słyszeli, jak poseł z innéj gromady, chłop Zahorojko, powstał i o „lisy i pasowyska“ do panów przemawiał, ale panowie zakrzyczeli go, jak to im wytłumaczono. Widzieli także i Kowbasiuka, i niejakiego Siwca, który także jest chłopem, choć we fraku chodzi i w kancelarji urzędowéj pisze, a o którym sam pan komisarz pisał, aby wybór jego na posła forytować.
W sprawie zaś lasów i pastwisk uspokoił ich Jarema, aby jeszcze czas niejaki poczekali, że w końcu on to wszystko wyjedna, jeżeli nie we Lwowie, to i w Wiedniu. Powiedział im także, iż wikary tak samo mówi na sejmie, jak mówił przed nimi, i że dla tego kontent jest z niego.
Gromada wysłuchała w milczeniu wysłanników, i cieszyła się, że Jarema siedzi w loży karmazynem obitéj, że wikary tak samo mówi w sejmie, jak przed nimi, i że Zahorojko, Kowbasiuk i Siwiec, chłop we fraku, tak dobrze sprawy gromadzkiéj bronią. Ale radość ta nie długo trwała. Do karczmy zalecial z wiatrem ryk glodnéj chudoby; wszyscy spojrzeli po sobie i posmutnieli.
Kilka tygodni czekano w milczeniu, a od Jaremy jak niema tak niemu żadnych wieści. Chudoba zeschła, boki pozapadały się krowom, koniom, wołom, a tu znikąd żadnéj rady.


Wreszcie pewnego wieczora radosna wieść obiegła chaty wieśniaków: Jarema wrócił!

Czémże on był dzisiaj w ich oczach? Jakie nowiny przywiózł z sobą?
Co tylko żyło, obstąpiło go dokoła. Młodzi i starzy, kobiety i dzieci stanęli w koło niego, ile ich tylko karczma pomieścić mogła, a reszta przez drzwi i okna poglądała na wielkiego człowieka, który siedział w loży karmazynowéj, a teraz ostateczny dla gromady przywozi wyrok!... Wszyscy milczeli, nikt ani słówka nie rzucił, czekali tylko, patrząc z konwulsyjnym wyrazem na jego usta, kiedy je otworzy i mówić zacznie.
Ale Jarema nic nie mówił. Stał zachmurzony, jakby coś strasznego w głowie ważył. Usta jego były blade i zaciśnięte. Z pod włosow kędzierżawych ciekł mu pot po skroniach, jakby od jakiéjś ciężkiéj wstał roboty.
Wyczekawszy tak czas niejaki, ozwał się głosem przytłumionym:
— Hromada!.. Wieczorem przyszedłem do wsi naszéj i zdaleka słyszałem, jak biedna chudoba nasza w stajniach ryczy o garść trawy... Serce moje ścisnęło się, że tyle krzywd cierpiéć musi gromada!.. W żadnéj chałupie nie widziałem ognia, przy którymby kobieta mogła strawę uwarzyć wracającemu on pługa gospodarzowi.. A cóż dopiero będzie, gdy zima przyjdzie, a obejścia nasze śniegi zawieją?... Wszystko to widziałem i słyszałem; ale cóż wam powiem na pociechę?... Oto na sejmie nic dla was nie zrobiono, o lasach i pastwiskach nie dali nawet radzić. Kilku pojechalo do Wiednia, aby tam jeszcze radzić, ale mnie mówiono, że i z tego nic nie będzie..
Zatrzymał się chwilę, głębokie milczenie panowało w około. Była to chwila wzrastającej rozpaczy, która zwolna coraz bardziéj ściskała serce, napojone fałszywą nadzieją i tak długo złowrogiemi podszeptami rozdrażnione. Wszyscy ucznli razem, jak im w piersiach ból wzrasta, jak się szerzy i za serce chwyta...
Pierwsze kobiety przerwały milczenie. Wybuchły płaczem i narzekaniem, i zawodziły boleśnie nad chudobą swoją, która teraz marnie zginie, nad piękną kosonogą krasuchą, która niegdyś tyle mleka dawała, nad wesołą biłunią, która zawsze szła na czele bydła, nad jednorogą czarnochą, która z dziećmi lubiła się bawić. A biedne owczęta, kozy i konie, z czegóż to wszystko wyżywić i co się z tego wszystkiego stanie, gdy przyjdzie ciężka w polu robota?...
Tak narzekały kobiety, płacząc i zawodząc, a gospodarze stali w milczeniu ponurém, z zaciśniętemi pięściami.
A Jarema mowił daléj, co widział, gdy wieczorem zbliżał się do wsi. Widział, jak na tych polach, na których niegdyś bydełko grumadzkie tak wesoło się pasło, bujna, zielona zeszła pszenica, że i cieleby się w niéj już schowało, — pszenica pańska z której we dworze będą jedli kołacze... Mówił daléj, jak widok téj pszenicy i dawne wspomnienia mocno go zabolaly, że taka niesprawiedliwość może tak dlugo przygniatać biedną gromadę.
A kiedy spostrzegł, że między gospodarzami wszczął się już szmer, że pięście zaciskają się i wznoszą do góry, rzekł do nich:
— Zaczekajcie hromada! Cierpieliśmy długo, zaczekajmy jeszcze trochę. Pójdę od was w świat, a kiedy wrócę, będziemy wiedzieli, co robić.
Wziął kapelusz i zwrócił się ku drzwiom. Cała gromada w milczeniu wyszła za nim. Nikt go o dalsze plany nie pytał, bo wszyscy byli przekonani, że Jarema działa za wyższą jakąś radą, która tylko dobro gromady może miéć na celu. Ślepo więc uwierzyli słowom jego, że skoro wróci, będzie inaczéj.
I jeszcze téj saméj nocy zniknął gdzieś ze wsi Jarema.
I nie bylo go dwa tygodnie.


Był to dzień piękny, gorący. Śpiew skowronka wznosił się ku niebu, które było czyste i jasne, jak oblicze stwórcy. Lekki wietrzyk przesuwał się wśród gałęzi lip i topoli, a w powietrzu unosiła się woń kwiatów, która kołysała duszę do słodkich marzeń.
We dworze nowowiejskim był to dzień uroczysty: obchodzono urodziny wdowy. W tym dniu miały się także odbyć zaręczyny Jadwigi z panem Władysławem.
Już z rana zawitali najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele: pułkownik i proboszcz. Wdowa wyszła naprzeciw nim w stroju żałobnym i rzekła:
— Dzień dzisiejszy jest rozkoszą dla serca matki, ale rozkosz tę muszę czémś okupić.
— Dla Boga! — zawołał pułkownik — może znowu co dla chłopów, dla tych ludzi niewdzięcznych!...
Ale spojrzawszy na proboszcza, zamilkł nagle, proboszcz już gotował się do repliki, w czém zawsze przegrywał pułkownik. Tym razem jednak pobił proboszcz nieprzyjaciela własną bronią jego:
— Jak to, kochany sąsiedzie? — ozwał się z uśmiechem — toż pragniesz sam tylko ludowi świadczyć dobrodziejstwa, a nie chcesz na to wdowie zezwolić? Któż przy komisyi serwitutowéj tak szlachetnie obszedł się z gromadą, jak ty mości pułkowniku? Dałeś jéj sto morgów lasu i pięćdziesiąt pastwiska!
— A wiesz jegomość, jaką wdzięczność mam za to od gromady? — krzyknął pułkownik i twarz jego nabiegła krwią aż po brzeg halsztuka. — Procesują mnie teraz... mówią, że im się więcéj należy. Do kroć tysięcy beczek!
Proboszcz zażył prędko tebaczki, bo poczuł łzę pod powieką, i rzekł po chwili do wdowy:
— Cóż pani dobrodziejka na to?
Wdowa westchnęła, cień smutku przebiegl po jej bladej twarzy. Po chwili jednak wypogodziła czoło i rzekła z anielskim uśmiechem:
— Ja wytrwam przy swojém przedsięwzięciu. Lud, dla którego chciałabym wiele, bardzo wiele poświęcić, uwziął się na męża mego i do dziś dnia ciągle mi dokucza. Dałam im kawałek lasu, a gromada ten las w jednym miesiącu wyrąbała, drzewo sprzedała, i grunt rozdzieliła po kawałku między siebie. Dziś znowu odgrażają się ciągle na moje lasy... Pan Wladysław dał im grunt z dwóch pustek na pastwiska. Oni znowu podzielili grunt darowany między siebie, a o pastwiska wołają w niebogłosy... Wszystko to jednak nie zmieni mego przedsięwzięcia.
Proboszcz ujął wdowę za rękę, a na pułkownika spojrzał tryumfująco. Po chwili rzekł:
— Stokrotne dzięki pani za słowa pociechy dla skołatanego serca mego.
Tymczasem weszli do pokoju Jadwiga i Władysław. Słyszeli rozmowę w przybocznym pokoiku.
— A my — ozwali się naraz — zgadzamy się z mameczką i księdzem dobrodziejem.
— A ja dołączam jeszcze do tego i zdanie pułkownika, — dodał pan Wladysław, całując w rękę wdowę.
Pułkownik tryumfująco spojrzał na proboszcza. Był kontent, że przecież nie przegrał z kretesem. Tymczasem ozwała się wdowa:
— Dziś, w dniu moich urodzin, pragnę dobrym uczynkiem podziękować Bogu za tę radość, którą mię udarował. Widziałam wczoraj, że pszenica na dawném pastwisku ślicznie się udała. Przeznaczam więc trzecią część plonu z tego zbioru na moję szkółkę dla dzieci wiejskich; i tak potrzeba różnych książek i zachęty dla nich do nauki.
— A ja — ozwała się śliczna Jadwiga — chcąc dzień dzisiejszy mameczce umilić, zmówiłam się z naszym profesorem i z księdzem proboszczem, którzy wyprawiali w szkółce egzamen z dziećmi, aby się popisać z tem, czego się dotąd już nauczyli. Sądzę, że większéj radości nie mogę mameczce sprawić.
Wdowa poczuła łzy w oczach, a pochyliwszy głowę ku Jadwisi, rzekła, całując ją:
— Złote dziecię moje! Niech ci Bóg zachowa to piękne serce na pociechę, gdy przyjdą dni smutku i żałoby...
Nie mogła dłużej powstrzymać się i tylko gestem poznać dała, że jest gotowa iść do szkółki, w któréj na gości czekał już z dziećmi nauczyciel wiejski.
Dzieci przyjęły gości ułożonym na ten cel przez nauczyciela śpiewem, a egzamen rozpoczął się według napisanego na tablicy programu.
Biedna wdowa zalewała się łzami, widząc postępy nauki, a pułkownik siedział na pozór zimny i znudzony tą całą robotą; ale jakoś z coraz większą uwagą przysłuchywał się uczonéj gadaninie, myśląc sobie w duchu:
— Proboszcz człowiek uczony, on więcéj wie odemnie. Może ja tego nie rozumiem.
I z wesołą twarzą słuchał już daléj sztuki czytania i rachowania, a gdy mu Jadwiga wetknęła do ręki różne dla malców podarki, poczciwy pułkownik omal nie rozpłakał się z radości, gdy go dzieci w rękę całowały, za co wywdzięczając się cmoktał na głos rozczochrane czupryny chłopców, aplikując im różne swoje aforyzmy o Napoleonie i Somosierze.
Wesoło wrócili wszyscy do dworu razem z nauczycielem, którego na obiad zaproszono.
We dworze zastali kilku gości z sąsiedztwa. którzy wdowie dnia urodzin i zaręczyn córki życzyć przyjechali.
Serdecznie, ze szezeropolską prostotą i gościnnością, bawiono się aż do wieczora.


Wieczór był cichy, prześliczny. Księżyc świecił na niebie, miryady gwiazdek mrugały z błękitnego sklepienia.
Woń kwiatów i roślin napełniała powietrze. Wdowa zaproponowała gościom przechadzkę na wzgórza, gdzie stał krzyż kamienny.
Wszyscy wybrali się ze dworu; i długą aleą lipową dążyli do tego samego wzgórza, na którém przed laty dwudziestu widzieliśmy Jaremę pośród pastuchów i komisarza z towarzyszem.
Wesoło postępowała drużyna; z każdego niemal krzaka odzywał się słowik. Jakoś pogodnie było w sercach.
Wreszcie zdążyli wszyscy do drogi na wzgórzu.
Na drodze pod lipą zabłysło coś nagle. Pułkownik z Władysławem zbliżyli się do lipy — byli to uzbrojeni żandarmi.
Wszyscy się zdziwili, widząc ten posterunek. A w téj chwili zbliżył się z drugiéj strony jakiś jegomość w czapeczce urzędowej i rzekł do nich zcicha, aby czémprędzéj do dworu wracali, albowiem przyszła wiadomość do urzędu, że gromada nowowiejska chce przemocą lasy i pastwiska dworskie odebrać.
Proboszcz i pułkownik wzięli natychmiast kobiety pod ręce i zawrócili do dworu.
Nim jednak urzędnik skonczył mówić, już zaleciał od strony wsi jakiś głuchy szum do uszu stojących na wzgórzu. Było w tym szumie coś strasznego, coś okropnego. Wszyscy struchleli i stanęli, jak wryci z przerażeniu. A szum rósł coraz więcej, rósł z jakąś dziwną, nieodgadnioną wrzawą...
Kiedy niekiedy tylko dwa zrozumiałe słowa odrywały się od téj wrzawy:
— „Lisy i pasowyska!“„...
I zbliżył się cały pochód do wzgórza, zbliżyły się szeregi bydła i wszystko, co tylko żyło w gromadzie do pola z dworską pszenicą, na którém niegdyś było wspólne pastwisko.
Urzędnik i żandarmi wybiegli na drogę i stanęli przed pochodem. — „Naprzód!“ — wołały tysiące głosów.
Żandarmi zniżyli broń i naciągnęli kurki.
Urzędnik wystąpił z szeregu i rzekł do gromady, że przychodzi tutaj w imieniu rządu, aby gwałtów żadnych nie dopuścić.
Widok urzędnika zrobił na gromadzie pewne wrażenie. Milczenie Jaremy, jego mistyczne, niewyraźne słowa, jakie nieraz w karczmie od niego słyszeli, kazały im się domyślać, że za nim stoi ktoś inny który ich ma w bezpośredniej opiece.
Toż niemałe było rozczarowanie, gdy urzędnika i żandarmów ujrzeli przeciw sobie.
Ale to trwało tylko chwilę.
— Gdzie wójt? — zawołał urzędnik, korzystając z chwilowego wrażenia.
— Tu jest — zawołał groźnie Jarema. — Albo co?
— Imieniem rządu, imieniem starosty nakazuję ci Jarema — zawołał urzędnik — abyś natychmiast gromadę do wsi zawrócił!
— Oho, ho! — krzyknął Jarema, machając drżągiem — od tego nie odstąpimy panie komisarzu!
— A tak! tak! tak! — ozwało się tysiąc gardzieli mężczyzn, kobiet i dzieci. — Naprzód Jarema, naprzód! Nasze „lisy i pasowyska!“
Urzędnik usunął się aż do bagnetów żandarmów rzekł do Jaremy:
— Wszak dziedziczka dała wam część pastwisk dworskich i te macie.
— Nam się całe pastwisko należy i lasy nam się należą! — zawołał Jarema.
— Oho, ho! — wrzasnęły tłumy — nasze „lisy i pasowyska!“ Naprzód Jarema!
Urzędnik chciał jeszcze coś tłumaczyć gromadzie, ale krzyk i wrzawa zagłuszyły go. Tłumy zaczęły się ruszać i przéć naprzód.
Krzyk i wrzawa zagłuszyły wszystko; cała masa ruszyła w pochód; skrzydła rozszerzały się coraz więcéj.
Urzędnik uznał dalszą obronę mienia dworskiego za bezskuteczna i cofnął się pod lipy z żandarmami. A tymczasem cała, tluszcza z tysiącem sztuk bydła rozlazła się po łanach pańskich, jak rzeka nagle wezbrana.
Zgłodniałe bydło rzuciło się na młode zboże, a piękne, bujne obszary zielonéj pszenicy, zamieniły się w oka mgnieniu w jakieś dziwne, okropne pobojowisko.
Z tysiąca gardzieli wydobywał się straszny krzyk wśród nocy:
— „Lisy i pasowyska!“
A wśród tego okropnego krzyku zabłysnęla jeszcze łuna na nocném niebie. Sterty siana i budynki gospodarskie dworu stały w płomieniach...
Urzędnik i żandarmi rozbiegli się, aby najbliższym urzędom dać wiadomość i wezwać ich pomocy. Telegraf zawiadomił o wypadku najwyższą władzę w kraju. Nakazano przedsięwziąć środki najsurowsze.
Nad ranem przybyła na miejsce gwałtów znaczna siła zbrojna, batalion piechoty i szwadron huzarów, a w godzinę za nią przybył sam starosta.
Był to piękny, pogodny ranek. Powóz starosty stanął na tém samem miejscu, na którem przed dwudziestu laty stał jego wóz forszpanowy, kiedy małym będąc urzędnikiem, stał się świadkiem niewinnéj kradzieży Jaremy...
Ale dzisiaj nie była pora po temu, aby sobie przypominać, co się przed laty dwudziestu działo. Zagrażało wielkie niebezpieczeństwo, bo z okolicy przychodziły wieści zatrważające.
Batalion więc wyszykowal sie czémprędzéj z jednéj strony, a z drugiéj stanęły gotowe do szarży huzary.
Urzędnik wezwał gromadę do połuszeństwa.
Krzyk okropny i wrzawa piekielna gróźb i obelg, były odpowiedzią.
Wojsko zniżyło broń i zaczęło posuwać się naprzód.
— Wójt! Wójt! gdzie jest wójt? — zawołał starosta.
Jarema wysunął się z tłumu.
— To ty, Jarema, na którego ja tak liczyłem! — zawołał starosta — ty, któryś tak nam był przychylnym, ty teraz buntownikiem?
— Ja nie buntownik, panie starosto — odparł Jarema — ale ja wójt i plenipotent gromady.
— Patrzcie na mnie! — zawołał starosta, wskazując na swój mundur — to tak, jakby sam cesarz stał przed wami!
Hrehory, stojący zaraz koło Jaremy odpowiedział:
— Darujcie panie, nam zawdy komisarze mówili, że cesarz chce nam dać lasy i pastwiska. Wy trzymacie z dworem... przekupiono was!
Starosta zapomniał w téj chwili o swoich dawnych pogadankach z chłopami, kiedy był komisarzem...
Dano wojsku rozkaz do ataku.
— Uciekaj! — krzyknął do Jaremy komendant bo każę strzelać!
Jarema rozdarł koszulę i obnażył czarne, opalone piersi swoje.
— Strzelaj tu, strzelaj! — krzyknął okropnym głosem.
Dwóch żolnierzy wymierzyło bagnety do Jaremy. Jarema przetarł oczy i krzyknął:
— Szymku i Walku! Cóż to! chcecie strzelać do ojca?
— My sem cisarskie żowmiry, my sem nie znajem was —odpowiedzieli.
W téj chwili tętent koni rozległ się od alei lipowéj.
Huzary z szablą w ręku uderzyły na gromadę.
Powstał okropny krzyk i wrzawa. Jedni wrzeszczeli i odgrażali się, inni uciekali i drugich porywali z sobą. Konie, woły, krowy i owce tłoczyły się wśród okropnego ryku i powiększały zamieszanie.
Prąd uciekających porwał z sobą Jaremę i wyrzucił go na drogę.
Jarema otarł pot z czoła, wzniósł w górę pięść zaciśniętą i rzekł do Hrehorego:
— Idź do gromady, niech nie wracają do sioła. Ja idę do cesarza. Czekajcie, przyniosę wam pismo cesarskie, że lasy i pastwiska są nasze...
I przeżegnał się trzy razy, i przeżegnał drogę przed sobą, i zniknął w kurzu, który wydobywał się kłębami z pod kopyt zbliżających się właśnie huzarów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.