<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Jeszcze o Żmii
Pochodzenie Poezye Studenta Tom I
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1863
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JESZCZE O ŻMII.


Był raz król wielki i możny — i dumny —
Miał on trzech synów pięknych, miał młodzianów,
Kochał ich czule, jak łabędź swe dzieci
I raz rzekł: «moi synowie kochani,
Jaką z was każdy chce łaskę ode mnie?»
«Mnie część królestwa!» rzekł jeden ze synów —
«A mnie, rzekł wtóry, daj ojcze dwór taki,
Bym podróżować mógł po całym świecie.»
I spełnił ojciec, a spytał trzeciego
Czegóż ty pragniesz synu mój najmilszy?
«Zbuduj mi ojcze na wysokiej górze
Zamek wysoki, w którym by drzwi tyle
Było, co w roku dni, a okien tyle
Co gwiazd na niebie śród pogodnej nocy.»
I stary ojciec lubo się zadumał,
Budował długo, aż w końcu zbudował —
I stanął zamek dotąd niewidziany.
Kiedy zagorzał światłami śród nocy,
To jasne były góry i doliny —
I w zaniku owym siadło książę młode.
O! piękny, śmiały i dumny młodzieniec.
Że miłem oczkiem wszystkie nań księżniczki
Wszelkie inne niewiasty patrzały.
By za ten pałac znalazł mu synowę,
I wnucząt jasne główki dał w nagrodę. —

Lecz książę milczał, i tylko polował
Na dzikie boje jeździł, i ucztował,
A o swej żonie przyszłej nie śnił wcale.
Aż jednej nocy po uczcie, po długiej,
Ledwie się do snu pokładli śród zamku
Nagle — dźwięk, hałas, łoskot, jak grom burzy
Zatrząsł zamczyskiem w głębi jego posad,
I wszystkie okna, wiele w zamku było,
W chwili padają z jękiem, wytłuczone. —
Wyleciał książę z mieczem co tchu na dwór
I patrzy — a to żmija siedmiogłowa
Lecąc, wytłukła olbrzymiemi skrzydły
Znów wszystkie pyszne gotyckie szyb krocie — —
Z śmiechem radości i po ziemi wężem,
Sunie się chyżo, sunie przez trawniki
I przez szpalery, ucieka, ucieka —
I znikła z śmiechem — a książę w wściekłości
Przysiągł jej pomstę — aż u bram piekielnych!
I znów budował, i znów okna wstawiał,
A wstawił tyle, co gwiazd w pięknej nocy —
Aliści znowu o północy z burzą
I błyskawicą, żmija przylatuje,
I wszystkie okna z rykiem i ze śmiechem
Wytłukła swemi wielkiemi skrzydłami.
Tu już jak piorun z nagim, lśniącym mieczem
Wyleciał książę, doścignął bieżącą,
I ciął w ucieczce w plecy — ciął i rąbał,
Rąbał na sztuki, że się wolniej wlekła
I tylko czasem łba podniesie hardo
I plunie pianą i ryknie straszliwie.
Lecz już — już leci, doleci swej jamki,
W którą, acz była jaszczurcza i mała,
Cała ogromna w chwili zapadała.
Wtem książę młody skrył miecza do pochwy,
Jak się uchwyci ogona swej żmii,
Jak się nie wgryzie w cielsko paznogciami,
Tak z nią przeleciał aż przez szparkę małą —
I leciał, leciał, pod ziemią, daleko,

Aż osłabiony padł bez sił i wiedzy.
A gdy otworzył oczy obłąkane,
Ujrzał się w ciemnem, ogromnem sklepieniu,
Co się gubiło gdzieś w dali dalekiej,
I wielkie masy pływały w ciemności.
Wstał i szedł znowu, dalej, co raz dalej,
I tak szedł długo wielkim korytarzem,
Aż oto wielki zamek z skały kuty,
Ze złotym dachem, stanął mu pod okiem.
Książę wszedł w bramę — a tam trzy olbrzymy
Spali snem twardym, w żelazo zbrojone —
Ognisko wielkie tlało tam przed bramą,
A okna były z wielkiemi kratami,
I jakieś dziwne znaki tam na murach.
On wszedł i idzie, idzie, idzie —
I dużo komnat przeszedł, aż ci w jednej
Siedzi panienka cudna. czarnooka
W białej sukience, nad robotką jakąś.
Oczki jej smutne. a usta zacięte —
A gwiazda świeci jej —
A on zapytał, skłoniwszy się pięknie:
«Powiedz panienko, gdzie hydra ta straszna.
Którą dognałem i mieczem podciąłem?»
A ona z krzykiem radości, zdziwienia,
W oko spojrzała łzawo rycerzowi.
Lecz nic nie rzekła i na ustach palce
Kładąc, wskazała, niemo, by szedł dalej.
I znów szedł długo, długo, długo, długo —
Aż wszedł w komnatę, w której czarowniejsza,
Ale smutniejsza jeszcze od tej pierwszej,
W zadumie tęsknej siedziała dziewczyna.
Włos jej był jasny na pierś spadający.
A na różowem licu łzy uwisły,
Jak w listach róży
Kropelka po burzy. —
Sukienka była jej z tęczy utkana
A miesiąc świecił jej —
I znów się skłonił, i o drogę pytał.

Lecz smutne dziewczę, z nietajną radością,
W trwodze mu szereg komnat ukazało —
I za nim okiem rzuciło ciekawie,
Aż znikł i kroki jego nikły — dalej —
Aż znów w komnacie spotkał trzecią Panią,
Ta najpiękniejsza, już była urodą,
I dumną, królów, dziewica, postawą —
Lecz na jej czole smutek kwitł najsilniej!
Szata jej z słońca utkana promieni,
A na jej skroni, wianek gwiazd drgał blaskiem —
A lilji berło śnieżne miała w dłoni,
Aby go oddać — w czyjeż? w czyje dłonie? —
A słońce świeci jej —
Lecz i ta łzami świetlana, swą lilją
Drogę wskazała, dalej, i szedł książę,
Aż w jednej kirem okrytej komnacie,
Spotkał karlika malutkiego bardzo,
I schylonego, acz pięknego licem —
A blady smutek strzelał z jego twarzy,
Acz ślady dumy na niej nie wygasły. —
Wtedy zawołał młodzian niecierpliwy:
«Wskażcież mi drogę do tej hydry podłej,
Bym pomścił krzywdy moje w gniewie moim!»
A karlik zasie, rzekł tylko: «poczekaj!»
I wiódł go długo, długo, długo, długo,
Aż go do wielkiej sali przywiódł iście.
Tam w środku biło źródło pełne gadów,
Kipiało warem i syczało dziko. —
Karzeł rzekł: « w zamku tym jest komnat tyle,
Co dni wśród roku, i okien co gwiazdek.
I twój był taki, a przeto z zawiści
Chciała go zburzyć żmija czarownica —
Reszty nie mogę rzec ci, lecz tak działaj:
Tutaj, rzekł, umocz, miecz twój — » książę zmoczył,
A karzeł wiódł go do wtórego źródła.
To było czyste jak szyba niebieska —
«I w to rzekł, umocz, miecz twój nagi teraz»
A gdy go zmoczył, rzekł szepcąc do ucha:

Słuchaj mnie pilnie: — oto tam, w tej trzeciej
Ciemnej komnacie, śpi na wielkiem łożu
Hydra ta straszna i pokaleczona —
Ale na łożu jest wielka pokrywa
Na trzysta kłódek zamknięta czarownie.
Łoże się wspiera na posągach dwiestu
Co na ramionach dźwigają jej ciężar
A w drzwiach komnaty, gdzie leży w swych ranach,
Jest wąż ogromny, co swem wielkiem ciałem
Opasze całą ziemie i uciśnie.
On po potopie wstał i jej tu strzeże —
Tego nie zbijesz, niejeden już walczył,
I zginął marnie. Ale co północy,
W wielkiej, żelaznej wannie on się kapie.
Wodę mu leją trzy one dziewice
Smutne, coś widział, i one śpiewają,
A ja przygrywam na mej arfie złotej —
Lecz przy tej wielkiej wannie jest ogromne
Żelazne wieko — to strąć całą siłą,
To go przywalisz i na wieki zdusisz —
A żadna siła wieka nie podniesie.
A teraz skryty czekaj tu północy
Bo duchów dzikie będą korowody.»
I w ciemną czeluść ukrył się młodzieniec,
A miecz swój imał — w tem ci w jednej chwili
Takim się gwizdem ozwie szczekać zamek,
Takie zkąd głosy zapieją, zahuczą,
Zaryczą zasie, i jękną i zmilkną —
I znowu zagrzmią — że dreszcz zimnym potem
Na dumne ciało młodziana wystąpił.
Bo zadrżał zamek — jakby tysiąc dzwonów,
I pieniu burzy — i tłumów gdzieś krzyki,
Jak stu położnic jęki męczarniane,
Jak pisk dzieciątek żywcem mordowanych —
W jeden glos wielki splotły się piekielnie,
Żelazem włosy stanęły na głowie —
I hurmy duchów, wielkich, małych, czarnych,
Ognistych także, poczną skakać w cieniu,

Piszczą, tańcują, biją się i krzyczą.
To jako slupy ogniste i białe.
To jako smoczki ze łbami kogutów.
To trupie głowy na kurzych stopeczkach.
Skaczą i piszczą, i piszczą i skaczą.
To węże zasie, to ogniki błędne,
To znowu myszki, jaszczurki. jak ogień,
To w niedoperzów kształcie, rżą jak konie
A każda syczy i zieje iskrami — —
Tak trwały długo pląsy, korowody,
Aż karzeł zagrał na arfie, co większą
Była od niego, o wiele, o wiele,
I zmilkły duchy, i znikły jak wstały,
Jak strachy nocy o porannym dzwonie,
Gdy łzy porannej rosy drżą na kwiatach. —
O! cudnie brzmiała po tłumie tych wrzasków
Muzyka arfy smutnego karlika!
A kiedy zagrał, w komnatach pieśń brzmiała
I cudnie nikła, płacząc po zakątach —
I cicho znowu, a trzy piękne dziewy,
Smutne dźwigają ceber bardzo ciężki,
I leją milcząc do wanny żelaznej,
A para bucha z wody wielkim dymem.
Leją, dźwigają, i znów nalewają.
A potem węża biorą na swe barki,
Na białe, ciężkie już i tak boleścią,
I leniwego dźwigają ramiony
I w wodę cisną z ramion — gdy się stoczył,
Plusnęło w wannie — i bryznęła woda
Aż w trzy komnaty — gdyby wielka chmura
Się oberwała z niebios aż do ziemi —
A wtedy smutne piosenki mu nucą
Na sen, a karlik na arfie przygrywa,
A wąż się kąpie i w wodzie przewala.
Tu skoczył rycerz z mieczem uświęconym,
Zdala się całą swą siłą rozpędził,
I pchnął oburącz wielkie ciężkie wieko
Co się zachwiało — i runęło z grzmotem

Na wielką wannę, na wieki — jak piorun.
A upadł książę od hałasu wieka,
I karzeł upadł i trzy piękne dziewy —
I tak leżeli chwilę ogłuszeni,
A po komnatach zamku i pieczarach
Grzmotem biegały odbijane głosy,
Aż słabnąc, ginąc, po długiem konaniu
Znikło — a książę porwał się z niemocy,
Gdy wąż się próżno miotał w rdzawej wannie.
W on to czas miecz swój porwał rycerz młody,
Przeleciał wtóra i trzecią komnatę
I tknął nim kłódki wielkiej jako głowa;
A ta opadła — za nią trzysta kłódek
Pękło i spadło na ziemię z łoskotem —
To były głowy malutkich dzieciątek
Co z jękiem kwiląc, na chwilę ożyły.
I pękło wieko: na ogromnem łożu
Leży olbrzymia żmija siedmiogłowa.
Ciało jej wielkie, w krwi spuchłe, zrąbane —
A z mieczem skoczył on bohater młody;
I siedmiu razów, potężnemi ciosy
Odmiótł jej srogie łby ogniem dymiące. —
Tu śpiewem dziwnym, niebieskiej harmonii,
Zadrżały ściany starego zamczyska —
A żmija raz się w boleściach targnęła,
I z strasznym rykiem tygrysa pustyni,
“ śmiechem rozpaczy szatana — już zdechła.
A wtedy dwieście posągów kamiennych,
Które dźwigały jej olbrzymie łoże —
Ożyły nagle, i z krzykiem radości,
Z barków rzucili to łoże potworu,
Pod którym z grzmotem w dwoje pękła ziemia,
I pochłonęła, w piekło piekieł dziecię — —
A w chwili zamek podziemny z ciemności,
Stanął na ziemi przecudnym ogrodzie;
A dwiestu dworzan ożywszy z kamieni,
Do nóg się słali swemu dobroczyńcy —
A wtedy karzeł już nie był karlikiem,

Ale był królem wspaniałej postawy,
I przystąpiwszy objął księcia z łzami
I rzekł: o! «dzięki! młody nasz wybawco,
Bo my i zamek tu zaczarowani
Byliśmy przez nią — ja z trzema córami.
To moje perły, to moje trzy kwiaty,
Co były dotąd zamknięte w komnaty.
To jest Krimhilda, to Berta, to Zofia,
A ty o panie weź jedną za żonę. — »
«Ciebie, rzekł, Berto, dam bratu młodszemu;
Tobie Krymhildo, dam starszego brata,
A ty, o Zofio, chodź ze mną do końca.
Do mego ojca starego cię wiodę —
Tam będziem w zamku kędy okien tyle,
Co gwiazd na niebie — komnat co dni w roku —
A na swych lutniach dwunastu śpiewaków
Będzie nam śpiewać o upadku żmii. — »
I żyli długo, i byli szczęśliwi —
Tu się zamyka czarnoksięzka księga,
Choć w niej jest dużo tych wieści po lutni,
A kto z tych iskier ognisko rozdmucha,
Niechaj w płomieniu czyta piętno — ducha!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.