Juliusz Ligoń/Wyznawca narodowy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Juliusz Ligoń |
Wydawca | Księgarnia i Drukarnia Katolicka S.A. |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Księgarnia i Drukarnia Katolicka S.A. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ligoń był jednym z najpierwszych Polaków na Śląsku o pełnym uświadomieniu narodowym. Pod tym względem stoi wyżej niż ks. Szafranek, wyżej niż ks. Bonczyk, wyżej nawet od Karola Miarki. Rozwój narodowy Śląska wyprzedził on o całe pokolenie. Nie czuł się tylko śląskim dzieckiem, ale zawsze wielkiej Polski synem.
Jestem śląskie dziecko
Męczenników plemię,
Co dla świętej sprawy
Krwią zbroczyło ziemię.
Ziemie Europy
Ziemie Ameryki;
Świadkiem są narody,
Świadkiem i kroniki.
Kocham to, co nasze,
Jako mi Bóg miły,
Choćbym miał wysączyć,
Krew z ostatniej żyły!
Jestem śląskie dziecko,
Rodu słowiańskiego,
Idę wszędzie śmiało,
Nie boję się złego.
Rozszarpali naszą matkę
Aż na części trzy,
A jeszcze po świecie głoszą,
Że Polacy źli.
Pytam się tu, kto jest gorszy:
Ten co swego chce?
Lub czyli ten, który bliźnich
Na kawałki rwie?
Chcą z serc naszych wyrugować
Naszej matki ślad;
Ale tego nie dokażą
Podwiel stoi świat.
Bo ojciec swemu synowi
A wnukowi syn
Będzie ciągle opowiadał
Swojej matki czyn.
Czym mu była Polska, wynurzył w rzewnym wierszu „Ojczyzna”.
Słowo ojczyzna — ach to słowo drogie!
To promień Boży, co do serca świeci,
To źródło pociech, to i — bóle srogie,
Które najwięcej czują — polskie dzieci.
Tysiące dziatek naszego narodu
Wyrwane z objęć tej ojczyzny drogiej,
Co tyle szczęścia znały w niej za młodu;
W tęsknocie za nią żyją ciągle srogiej.
Lecz i ten boleść w sercu swoim czuje,
Co jest wygnańcem we własnej ojczyźnie,
Gdzie obca siła język mu krępuje,
Gdzie niby w domu, a niby w obczyźnie.
Niby trzy cnoty — trzy części ojczyzny
Trzy różne nazwy polityczne mają.
Noszą na sobie większe, mniejsze blizny,
Lecz wszystkie serce jedno posiadają.
To serce wszystkim dla ojczyzny bije,
Niby dzwon z wieży, pociechy i żale,
Bo w nim duch jeden, jedno czucie żyje
I jedna wiara i kościół na skale.
Za nic granice dla uczuć i ducha,
Za nic kaźń wszelka lecącym nad chmury.
Ufajmy, że Bóg prośb naszych wysłucha,
Ześle pociechę dla ojczyzny z góry!
Niejeden Ślązak dzisiaj jeszcze mówi, iż nie jest Polakiem, bo się w Niemczech narodził. Tych wszystkich poucza stary Ligoń:
Kaszubi, Staroprusacy,
Mazurzy i Warszawiacy,
Wielkopolanie, Ślązacy,
Wszyscyśmy bracia Polacy.
I dalej pod Karpatami
Też jednym duchem tchną z nami,
Na Litwie i Królewiacy,
Wszyscyśmy jedni rodacy.
Więc kochajmy się wzajemnie,
Bo tak Bogu jest przyjemnie;
Niech miłość z nami wciąż żyje
I jedno serce w nas bije!
Jest to proste wyrażenie wzniosłej myśli, którą Krasiński tak pięknie przywdział w słowa, nazywając Polskę „ojczyzną nieśmiertelną — mimo działów niepodzielną”.
W r. 1863, podczas powstania polskiego, przyszło pewnego wieczora trzech wygnańców do Ligonia prosząc o nocleg. Chętnie przyjął ich pod strzechę. Posiliwszy się trochę zaśpiewali powstańcy „Boże coś Polskę” i „Z dymem pożarów”. Ligoń oparł się o piec i płakał jak dziecko. Dwunastoletni syn jego Jan już nazajutrz musiał się tych pieśni uczyć na pamięć. Kilka lat później (1867) Ligoń przed landratem strzeleckim miał pierwszy termin w sprawie jakiejś korespondencji. Zadenuncjował go ktoś. Odważnie bronił swego artykułu zdanie za zdaniem i zaimponował landratowi, który w końcu musiał mu przyznać słuszność i pochwalił go nawet.
Ale nie zawsze miano takie wyrozumienie dla przekonań Ligoniowych. Zaczęto go uważać za niebezpiecznego człowieka i gdy mimo przestróg i groźb nie chciał zaniechać „propagandy polskiej”, wypowiedziano mu w Zawadzkiem pracę. Był to cios nielada. Sześć miesięcy był bez zatrudnienia, nie wiedząc czasem, z czego rodzinę utrzymać. Nareszcie znalazł znów pracę jako ślusarz w Królewskiej Hucie. Tam w towarzystwie Miarki, dra Chłapowskiego i ks. Radziejewskiego rozwinął we walce kulturnej jeszcze żywszą działalność oświatową. Był to też czas największej jego płodności literackiej. Tam atoli czekały go też najcięższe prześladowania.
W roku 1873 wydelegowano Juliusza od Kółka Towarzyskiego do Poznania na obchód 25 rocznicy założenia Towarzystwa Przemysłowego (25 maja). Był chyba najgodniejszym przedstawicielem G. Śląska. Ułożył na uroczystość osobny wiersz „Uczucie miłości braterskiej”, który sam zadeklamował. Zadziwili się może Poznaniacy słysząc od górnośląskiego kowala takie słowa:
I łza radości w oku nam świeci,
Gdy na was tu spoglądamy,
Boć jednej matki jesteśmy dzieci,
Więc was jak braci kochamy.
Prawdać ta matka nam ukochana
Dziś pognębiona zostaje;
Aleć z ufnością błagamy Pana,
Bo on pociechy rozdaje.
Niemcy poczytali Ligoniowi tę podróż do Poznania za zbrodnię i ogłosili go agitatorem wielkopolskim. Odtąd już nie miał pokoju. W dniu 14 kwietnia 1875 r. urządzono w nieobecności Ligonia w pomieszkaniu jego rewizję, przy której zelżono mu żonę i zabrano wszystkie książki i nawet ordery. Napisał o tym ciętą korespondencję do „Kuriera Poznańskiego” (1875, nr 94). Książki pakowano „niby jak kartofle do miechów od żyda pożyczonych, przy czym p. komisarz wymyślał i klął, co mu ślina do ust przyniosła, np. „Hier ist eine ganz verfluchte polnische Räuberbande, polnische Spitzbuben” itd., na żonę zaś „verfluchte alte Hexe” i gorsze jeszcze wyrazy, plując i wołając, że się możemy wstydzić, że będę wypędzony z roboty a potem musimy iść żebrać itd.”
Rzeczywiście wyzbyto Ligonia z pracy, choć mu żadnej winy nie udowodniono i wszystkie książki trzeba było zwrócić. Uniesiony gniewem sprawiedliwym dał wtedy swobodny upust swemu oburzeniu w „Kurierze Poznańskim”:
Za tę korespondencję wytoczono mu proces i w ten sposób dwa razy jeszcze odwiedził, jadąc na termin sądowy, „rodzinną kołyskę, miły Poznań”. Tam znalazł gościnne przyjęcie u państwa Krzyżanowskich. Skazano go na sto marek grzywny, a redaktor „Kuriera Poznańskiego” musiał nawet iść na trzy miesiące do więzienia.
Za jakiś czas przyjęto Ligonia znowu do pracy, ale bardzo już niechętnie. Nie trwało też długo a wydalono go z roboty po trzeci
raz a teraz już na zawsze.
Że dary Boże kocham i miłuję,
Wiarę i mowę drogą zachowuję
Przewrotni ludzie o to się gniewają,
Którzy się z Boską wolą nie zgadzają.
Dlatego u nich jestem „niebezpieczny”,
Że ich zachciankom głupim jestem sprzeczny,
Dlatego w domu tych strachów szukają
I od roboty często odbywają.
Nic tu nie znaczy oznak honorowy,
Żem dla ojczyzny umrzeć był gotowy,
Za nic i trzeźwy, za nic pracowity,
Skoro katolik, Polak rodowity!
Lepszy robotnik pijak ladajaki,
Byłe nie Polak, nie katolik taki,
Lepszy co w wojsku na przypiecku siedzi,
Byle z niemiecka za ojczyzną bredzi.
Taki ma pracę, śmieje się z drugiego,
Że utrzymania nie ma nijakiego,
Że choć kaleką w pracy państwa został,
Teraz z rodziną głód go będzie chłostał.
Kaleką Ligoń był o tyle, że wskutek ciężkiej pracy cierpiał na przepuklinę a oprócz tego nie widział na lewe oko, ponieważ kiedyś przy robocie był mu wpadł do niego wiorek żelaza. Zaczęła się bieda prawdziwa, bo renty nie przyznano mu żadnej. Nie starczyło mu ani na zapłacenie premii do „Westy” poznańskiej, tak że przepadło zabezpieczenie jego i żony. Widząc, że tak niepodobno wyżyć z rodziną, usłuchał nareszcie przyjaciół, którzy mu od dawna radzili zaskarżyć górnośląski Knappschaftsverein o odszkodowanie za oko i dożywotnią rentę.
Proces trwał bardzo długo, bo knapszaft, przegrawszy w Bytomiu, udał się naturalnie do drugiej instancji we Wrocławiu a nareszcie i do trzeciej w Lipsku. Były to najsmutniejsze czasy w życiu Ligonia. Bieda zaglądała doń wszystkimi oknami, ale ukrywał się z tym jak mógł. „Gdyby przyszło z dwojga złego mniejsze wybrać, wybrałbym raczej głodem umierać jak żebrać”. Wtedy właśnie zbierano wszędzie na głodem dotkniętych Górnoślązaków, a przez ręce Miarki w Mikołowie i ks. Philippiego w Łące przechodziły grube pieniądze i mnóstwo rzeczy spożywczych, ale o Ligoniu jakoś nikt nie pamiętał a sam był za skromny, aby się upomnieć. Nie naprzykrzał się nikomu, tylko przed drem Chłapowskim, jako najwierniejszym przyjacielem, uskarżył się czasem listownie. Ten mu też płacił adwokata i zapewnił go kiedyś: „Jeżeli dotąd Wam w czym pomogłem, to teraz nie chcę spocząć, póki dla Was nie wyrobię stanowiska z majątkiem.” Bez pomocy tego szlachetnego lekarza nie byłby Ligoń przetrzymał procesu. Wiedział to sam najlepiej:
W tym samym roku (4 sierpnia 1881) pisze Ligoń, że żona jego już cztery niedziele nie była w kościele, bo nie ma trzewików, a gdy rok później syn Rudolf potrzebował nowe ubranie, mógł go tylko pocieszyć, że skoro proces wygra, to mu sprawi, bo teraz sam ma jeden tylko ubiór a do życia tyle, co wróbel. (6 maja 1882.)
Podpatrywany przez knapszaft, czy nie robi gdzie, Ligoń tylko literacką pracą mógł mało wiele zarobić.
Napisawszy na pamiątkę dwusetnej rocznicy odsieczy wiedeńskiej książeczkę o Sobieskim pod tytułem „Obrona Wiednia”, wyjścia jej drukiem z takimi oczekiwał uczuciami:
Naturalnie z dochodów takich trudno było wyżyć. Dlatego z wielką wdzięcznością przyjmował Juliusz małe wsparcia, jakie mu od czasu do czasu posyłali dr Chłapowski, ks. Edmund Radziwiłł albo redakcje różnych gazet. Pisywał też ludziom na zamówienie powinszowania lub inne wiersze przygodne a chętnie przyjmował zwykłe prace piśmienne lub inne, byle uczciwe.
Nareszcie, po ośmiu latach, skończyły się cierpienia Ligoniowe, gdyż wygrał proces we wszystkich trzech instancjach. Wszelkie sztuczki i podstępy knapszaftu były daremne. Posyłano Ligonia do różnych lekarzy i lazaretów w celu badania jego ócz. Nie wzdrygano się nawet przed podłymi środkami.
Ligoń czuł się szczęśliwym. Wszak miał teraz pewność, że knapszaft musi mu wypłacić zaległą należytość z procentem (około 1200 marek) i dalej dawać miesięczną pensję dozgonną. Będzie wybawiony z biedy i ciągłego kłopotu. Miał co prawda dosyć długu, bo samemu bratu za komorne był winien blisko sto talarów, ale przecież coś zostanie do kasy oszczędności, toć już teraz z żoną wyżyje!
Zbywać mu nigdy nie zbywało; nawet ulubionego „Gońca Wielkopolskiego” nie zaabonował na poczcie, gdy Rzepecki przestał mu go przysyłać za darmo. Wtedy i on przestał pisywać do gazet za darmo, choć się tenże Rzepecki jako też ks. Przyniczyński upominali o korespondencje, pytając (1887), czy mu to czernidło zamarzło lub wyschło. Jeszcze roku 1887 żona Ligonia prowadziła handelek z mlekiem, a on sam agenturę czasopism, mając odbiorców na 25 „Katolików”, 7 „Opiekunów Katolickich”, 2 „Światła” i 7 „Wolnych Chwil”.
Niestety płuca miał już chore. Słusznie pisał syn Jan po śmierci jego w „Gońcu Wielkopolskim” (1889, nr 268): „Nieprzyjaciele polskości i wiary świętej, spisknąwszy się, pragnęli go zmusić do zaniechania swej pracy... dziś uchylić muszą czoła z rumieńcem na twarzy, że nie zwalczyli go duchem, choć materialnie im się udało złamać tego, który w tak biednej i małej postaci, lecz jak tęgi szermierz piórem i czynem występował do walki z nimi za dobrą sprawę.”