<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Rogoszówna
Tytuł Jureczek
Pochodzenie Pisklęta
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JURECZEK


Idzie, idzie, idzie Juruś. Białe, ciepłe nóżki podnoszą białe kolanka, a kolanka podnoszą Jurusia.
Ani nóżkom, ani kolankom nie jest ciężko, bo kula, wewnątrz której znajduje się Juruś, jest tak urządzona, że wszystko w niej jest łatwe i bardzo przyjemne. Wnętrze kuli jest zmienne: słodkie — smakiem wypitego mleczka, dźwięczne — dźwiękami głosów tatusia i babci, pachnące — wonią kwiatów, w które Juruś wsuwał usteczka i mówił: „a-a-a!“ i ciekawe, jak kwokanie kury z kurczątkami. Wszystko w kuli jest żywe, wszystko mieni się złoto-bronzową barwą nowych buciczków Jurusia. Czasem na jedno mgnienie oka wszystko niknie, tęczowe ściany kuli mętnieją i odsuwają się gdzieś daleko — daleko — wtedy Jurusia ogarnia nagły lęk, jakby go wniesiono do obcego, nieznanego pokoju, ale dość mu wtedy poruszyć rączką, a już czuje pod paluszkami gładziutką buzię mamy, i choć Juruś nie wie, czy mama jest przy nim, za nim, czy w nim samym może, ta zupełna pewność maminej obecności powraca Jurusiowi radosne uczucie ufności i spokoju. Już, już mgliste ściany kuli przybierają barwę jasnych oczu, które z uśmiechem patrzą na Jurusia, i twarzy różowej, w której jeszcze różowsze usta szepcą:
— Juruś kochany, kochana dziecinka...
A Juruś idzie, idzie, idzie. Tak, tak, kolanka się podnoszą i ciągną do góry nóżki, a nóżki podnoszą Jurusia.
— Kho, kho, kho-kho, kho, kho-o-o-o — — —
— Kureczki... kureczki — wołają na Jurusia — kureczki chcą zobaczyć nowe buciczki od babci.
I zaraz tatuś robi się z dużego mały i ręka jego zaczyna rzucać kurkom bułeczkę — pod nóżkami Jurusia zielono, a w główkę tak ciepło, ciepło, że się aż w górze roztwiera parasolka babci. A jedna kurka taka wielka i woła: gul! gul! gul! — i szyjka jej się dąsa i czerwieni się, jak garnuszek, z którego Juruś pije mleczko.
— Phu!... — napuszyła się kurka i — szur... — zaszeleściła skrzydłami po trawie.
I niema nic, ani kurki z czerwoną szyjką, ani parasolki z babcią... Tylko nóżki podnoszą kolanka, a kolanka niosą Jurusia, i Juruś idzie, idzie, idzie... sam.
Aż tu przed Jureczkiem ukazuje się broda i wąsy koloru Jurusiowych buciczków od babci. Za brodą i za wąsami mówi głos tatusia:
— Juruś sam idzie? Sam idzie Jureczek?
Juruś nagle spostrzega, że dzieje się rzecz dziwna i niepojęta. Juruś sam idzie, sam zupełnie idzie, chociaż nikt go za rączkę nie trzyma. Idzie sam, jak mama, jak tatuś, jak doktor-konsyljarz, jak kurki. Uczucie dumy wzbiera w Jurusiu i stawia nóżki, stawia, stawia.
A wnętrze kuli ogarnia zdumienie.
— Aj-aj-aj! — mówi mama i tak się dziwi, że aż rękę przykłada do głowy — Juruś sam idzie! aj-aj-aj!
— Juruś sam idzie — powtarza piesek i kiwa łebkiem, kiwa, kiwa. — Sam idzie — beczy baranek i ucieka na nóżkach, które się tak kręcą, kręcą, że baranek biegnie prędko, jak wózeczek Jurusia. — Sam idzie — mruczy babci głosem parasolka, zła, że Jureczek nie wziął jej ze sobą na spacer. — Sam idzie — szepcą miękko pod nóżkami Jurusia wielkie kwiaty, wysuwające się z dywanu, i żółtemi i czerwonemi oczkami mrugają na Jurusia.
Jurusiowi coraz weselej. Ech! ech! ech! — śmieje się radośnie i chciałby nóżki postawić jeszcze lepiej, jeszcze wyżej, tak wysoko, jak wronka co frrr... do lasu poleciała!
I natychmiast czuje Juruś, że znane dłonie chwytają go pod paszki i już widzi własne buciczki, migające gdzieś na dole... i Jurusia ogarnia czarodziejski wir, w którym wszystko zatacza barwne, świetlane kręgi... Juruś leci, leci, ciepły wiew muska mu buzię, a w uszka wpadają dźwięki maminego śpiewu:

Koło, ko-ło młyń-skie...
Za-a cztery ryń-skie...

A nóżki podnoszą kolanka, a kolanka podnoszą Jurusia, i Juruś idzie, idzie, idzie — sam...

Nagły trzask drzwiami, stuk wazy, stawianej na stole i brzęk noży i widelców, rzucanych na stół z pośpiechem.
W świat czarodziejski Jurusia wpada ten brzęk, stuk, hałas i rozdziera promienną, tęczową zasłonę snu.
Próżno, próżno pajęcza tkanina usiłuje jeszcze zawrzeć się nad Jurusiem... Przez jej wątłe, poszarpane strzępy, wdziera się natrętnie gwar osób wchodzących do jadalni i głośne odsuwanie krzeseł...
Już, już, dociera do uszków Jurusia.
Główka bokiem wtulona w poduszeczkę drgnęła, z pod tłuściutkiej, zaróżowionej od snu buzi, wymyka się drobna rączka z odciśniętemi na niej ząbkami białej koszulki Jurusia...
Rączka opada bezwładnie na brzeg łóżeczka.
Mocno stulone ciemne rzęsy Jurusia zatrzepotały się raz po raz, jak skrzydełka motyla, uwięzionego na szybie okiennej. Juruś wysuwa drugą rączkę z pod kołderki, i chcąc odegnać jakąś woń niemiłą, dochodzącą go z kuchni, całą piąstkę pakuje sobie w oczka.
Powieki się rozwierają, i w oczka wciska się brutalnie szeroka smuga gorącego światła, płynącego przez uchylone drzwi jadalni. Jurusiowi jest dziwnie nieswojo. Blaski, wonie, dźwięki nacierają nań ze wszystkich stron, odurzają go i wprawiają w stan dziwnego odrętwienia. Juruś nie wie, gdzie jest i czy jest wogóle. Czuje, że nóżki jego ciągle idą — a tu leżą i nie ruszają się wcale... Jakieś mgliste przypomnienie, że pod rączką było coś, coś, z czym Jurusiowi było dobrze i pewnie.
I chcąc odszukać to „coś“, Juruś porusza rączką, ale paluszki jego zamiast dotknąć ciepłej, gładziutkiej buzi mamy, natrafiają na brzeg zimny żelaznego łóżeczka. Juruś nagle pojmuje, że opuściło go coś najbliższego, coś koniecznego, coś, co było, a czego niema, coś, co jedynie mogło uwolnić Jurusia od tego mdłego, nieznośnego uczucia niepokoju.
I usteczka Jurusia zginają się żałośnie:
— Mama! mama! — woła z płaczem.
Tak codziennie żegna Juruś płaczem swój tęczowy, promienny świat snu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Juruś się zbudził!
Mama zrywa się od stołu i biegnie do drugiego pokoju.
Kwilenie Jurusia ustaje natychmiast. Słychać tylko pocałunki i radosne:
— Wyspał się Juruś? wyspała się dziecinka?
I w drzwiach jadalni ukazuje się mama z Jurusiem na rękach. Juruś musi być ciężki, zupełnie ciężki, bo twarzyczka mamy jest jeszcze różowsza, niż przed chwilą, a cała drobna jej postać w tył się pochyliła. Ale mama zdaje się nie czuć tego ciężaru, bo śmieje się do Jurusia, a w oczach jej błękitnych zapalają się radosne migotliwe gwiazdki srebrne.
— A jest Jureczek!
— Serwus, Jurku!
— Jaki dziś Juruś różowy!
Kilka par rąk wyciąga się ku Jurusiowi, ale Juruś instynktownie cofa rączkę i wierzchem przyciska ją do białej sukienki. Na długich, chmurnie zmrużonych rzęsach drży maleńka łezka, w której odbija się blask słoneczny, zapalający żółto-krwawą łuną sosnowe ściany jadalni. Jurusia drażni ten blask i te głosy mówiące wszystkie naraz, które brzmią tak twardo, tak przenikliwie, i to sięganie po rączkę, której Juruś dać nie chce i to, że Juruś czuje się jakiś inny... zupełnie inny... Juruś pamięta, że sam umiał nóżki stawiać i furrr!... latał za wronkami w powietrze, i nie wie, czemu teraz czuje się taki słaby i bezwładny, że z lękiem puszcza szyję maminą w chwili, gdy mama sadza go na wysokim krzesełku z poręczkami.
I zaledwie mama oddala się w stronę drzwi, Jurusia znowu ogarnia uczucie obcości i smutku, i choć w rozmowie i na twarzach osób otaczających stół, zaczyna zwolna odróżniać wyrazy i uśmiechy, wyłącznie przeznaczone dla siebie, czółko jego jest ciągle lekko nad brewkami zmarszczone, a w ogromnych, ciemno-stalowych oczach błąka się wyraz jakby jakiegoś natężenia pierzchającej myśli. To przecież nie łatwo zrozumieć, jak to z jednego Jurusia zrobiło się dwuch Jurusiów i znowu z dwuch Jurusiów jeden Juruś.
— Juruś da rączkę tatusiowi?
Tak mówią do Jurusia wąsy i broda, a za brodą i za wąsami — głos znajomy...
Juruś zwolna odwraca główkę i nie spuszcza z oczu twarzy tatusia...
Potym nagłym, pewnym ruchem poznania kładzie rączkę na wyciągniętej dłoni ojca, drugą podnosi do główki okrytej ciemnym puchem włosków, zwijających się w miękkich pęczkach ku górze.
Pociera główkę mocno raz i drugi.
I gdzieś z głębi malutkiego brzuszka wydobywa się ciężkie westchnienie.
Tak, Juruś westchnął.
A cały stół wybucha śmiechem.
Juruś jest tak pocieszny z tym wyrazem troski w maleńkiej twarzyczce — której jeden boczek jest koloru zarumienionej morelki — a drugi biały, jak najdelikatniejsza porcelana, z tym ruchem rączki, którym stara się odegnać złudę senną i ściągnąć istotę swoją do świata rzeczywistego, że nikt od śmiechu wstrzymać się nie może.
Tylko Juruś się nie śmieje. Podniósł brewki i patrzy po wszystkich twarzach — jakby chciał zapytać: co właściwie stało się tak zabawnego?
Stopniowo jednak twarzyczka jego zaczyna wyrażać zaciekawienie. W śmiechu, rozlegającym się w jadalni, tętnią jakieś znane Jurusiowi dźwięki... Coś jakby krzykliwe pianie kogucika i dzwonki baranków, zaganianych do obórki przez kulawego Bukieta, i miłe nadewszystko krakanie wronki, trzepiącej się na jedynym drzewie przed oknem.
Więc, kiedy wszyscy śmiać się przestali, Juruś zażądał:
— A — a!...
— Czego Juruś chce?
Nie rozumieją. Dziesięć zapytań:
— Może chlebka?
— Czy nalać wody Jurusiowi?
— Zaraz Juruś dostanie kaszki...
Napróżno Juruś potrząsa główką i z niechęcią odsuwa rączkami podsuwane mu przedmioty. Próżno, zniecierpliwiony niedomyślnością ludzką, usiłuje w jasnych słowach sformułować swoje życzenia. Z jego maleńkich, odętych gniewnie ustek wybiega ciągle jeden tylko wyraz:
— Ma-ma — ma-ma — ma-ma...
Nikt nie rozumie... nawet mama. Z miną stroskaną podsuwa Jurusiowi talerzyk, powtarzając z przekonaniem:
— Ależ to kaszka, Jureczku, kaszka...
Wtedy Juruś opiera się mocno na poręczkach krzesełka, marszczy nosek w mnóstwo drobnych fałdeczków, przymruża oczka, wysuwa bródkę i założywszy cztery dolne ząbki za cztery górne, przechyla w tył główkę:
— Ech! ech! ech! — daje hasło do śmiechu.
Wszyscy niepewnie spoglądają na Jurusia — jeszcze nie wiedzą, o co mu właściwie idzie.
— Ech! ech! ech! — po raz drugi wzywa pobudka Jurusia.
I nagle zrozumieli wszyscy, i wybucha jedna niepowstrzymana kaskada śmiechu.
— Ha! ha! ha! — rozlegają się donośne, jak szczekanie Bukieta i beczenie baranków, poważne basy konsyljarza-doktora i tatusia.
— Ha! ha! ha! Jureczku! ha! ha! ha! — dźwięczy, jak dzwonek srebrzysty, głos mamusi.
— He! he! he! a to ci bąk ucieszny — skrzypi, jak koło przy studni, śmiech starej kucharki, która z półmiskiem w ręku aż przysiadła na krześle koło kredensu.
A Juruś się nie śmieje. Obie rączki położył na stole i z wysokości swego krzesełka patrzy poważnemi oczkami na każdego ze śmiejących się, po kolei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Rogoszówna.