<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Z HAWRU DO VALPARAISO.

Wspomniałem, że było nas 150 pasażerów, a w tej liczbie 15 Kobiet. Osada okrętowa składała się: z kapitana, jego zastępcy, porucznika, 8 majtków i sternika. Spodni pomost przeznaczony dla podróżnych nie był napełniony towarami; na nim bowiem mieściły się cztery rzędy kajut. W każdej kajucie mieszkało po dwóch; łóżka stały jedno nad drugiem. Ja mieszkałem z panem Mirandol. Kobiety zajmowały oddzielną przestrzeń w tylnej części statku.
Stu piędziesięciu podróżnych na naszym statku będących zebrano z trzech towarzystw. Ztąd wynikło, że ponieważ zaledwie starczyło miejsca dla podróżnych, nie było go wcale na rzeczy. To też każdy stawiał swoją skrzynkę pod swoją kajutą, służyła bowiem zarazem za stół i krzesło. Inne bagaże mniej potrzebne spuszczono na dno okrętu. Pozostałe miejsce na statku zawalone było towarami, należącemi do armatora i do podróżnych. Te towary składały się z alkoholu i z wyrobów żelaznych.
Pierwszy nasz objad na okręcie był o 5-tej, właśnie w tej chwili, gdyśmy stracili z oczu ziemię. Nikt jeszcze nie zasłabł na chorobę morską, a przecież nikt nie jadł z apetytem. Stół był zastawiony na pomoście, albo raczej pomost służył za stół: miejscowość była bardzo zacieśnioną, albowiem pomost był zawalony skrzyniami z kwasem siarczanym, beczkami z wodą destylowaną do picia, i deskami do budowli domów przysposobionemu Oprócz tego mieliśmy 12 małych domków gotowych, które potrzeba było tylko złożyć na miejscu. Te domki zbudowane zostały w Hawrze i kosztowały po 100 do 125 fr.
Pierwszego dnia, jak to jest zwyczajem wypływając z portu, objad składał się z zupy, z mięsa gotowanego, z kwaterki wina i małego kawałka chleba. To było oznaką, że nie mieliśmy zapasu chleba. I w istocie później dostawaliśmy chleb tylko w niedziele i we czwartki. W inne dni dawano nam suchary. Zasiedliśmy na sposób wschodni i zabraliśmy się do jedzenia.
Tegoż dnia około ósmej zaczął wiać wiatr południowy. Ten wiatr wiał przez całą noc i to tak gwałtownie, że nas zapędził ku brzegom Anglii. Statek rybacki napełniony rybami zbliżył się do nas; rozpoczął się targ, a następnie korrespondencya.
Jedną z potrzeb człowieka oddalającego się, przebywającego wielką przestrzeń wód, znajdującego się pomiędzy niebem i ziemią, jest udzielić o sobie wiadomości tym, których opuścił. Uważa się tak małym w tej nieskończoności, że przywiązując się piśmiennie do ziemi, pociesza się zapewnieniem siebie samego, że nie jest zgubionym. Nieszczęśliwi ci, którzy w podobnym razie nie mają do kogo pisać. Rybak oddalił się z listami, jak oficyalista pocztowy.
Wieczorem dnia następnego, wiatr się odmienił, nie przyczyniając nam straty, ani trudów. Odtąd odbywaliśmy dobrą drogę.
Kapitan, jak już nadmieniliśmy, był bardzo oszczędny w chlebie, z powodu małej ilości mąki znajdującej się na okręcie, cieszył nas nadzieją, że wylądujemy na Maderze dla zabrania kartofli; ale gdy wiatr był pomyślny, przedstawił nam oszczędność czasu, jaka wyniknie z bezpośredniej drogi. Pomimo kilku uwag, które mu uczyniliśmy, że wiadomą nam było rzeczywista oszczędność jaką zamyślał zaprowadzić, lecz kapitan jest panem na okręcie. Nasz uznał stosownem jechać prosto i że dobry wiatr zastąpi brak kartofli.
Przyznać należy, że rozkoszą było patrzeć, jak nasz okręt szybował, bo w najgorszej porze płynął sześć lub siedm węzłów w godzinie. Na wysokości Senegalu, majtek na straży będący: spostrzegł okręt, była to fregata amerykańska, pilnująca handlu niewolników. Fregata pędziła ku nam wywiesiwszy swoją banderę. I my toż samo uczyniliśmy; podaliśmy sobie wzajemnie długość i szerokość jeograficzną; to dzień dobry i dobry wieczór żeglarzy; poczem jechaliśmy dalej.
Podanie długości i szerokości jeograficznej nie było dla nas rzeczą obojętną, albowiem mieliśmy bardzo lichy chronometr. Nie wiedzieliśmy nazwiska fregaty, która nam wyrządziła tę przysługę. Oprócz pasma czerwonego oznaczającego baterye działowe, była cała czarno pomalowana jak okręt Czerwonego korsarza.
W miarę jak się zbliżaliśmy do zwrotnika, wszystkie oznaki cechowały, że równik ku nam dąży. Woda morska przybierała barwę ciemno-niebieską, pruliśmy rozległe ławy zielska zwanego winogradem zwrotnikowym. Ryby latające wyskakiwały z wody; bonity i dorady przelatywały chmarami, gorąco było duszące, nie można się było omylić. Rozpoczął się połów bonitów i doradów. Ten połów jest rzeczą bardzo prostą, w porównaniu z podstępami jakich używają starzy rybacy z nad brzegów Sekwany.Jest to niemowlęctwo rybołóstwa. Zawiesza się w rufie kilka wędek, w których końcach bujają sztuczne ryby latające, a tem samem zanurzają się haczyki wędek i podnoszą kolejno. Ile razy sznurki wychodzą z wody, dorady i bonity chwytają sztuczne ryby i zaczepiają się na haczykach. Jest to prawdziwa manna Boża, zesłana biednym podróżnikom pod tą gorącą strefą. Połów był wspólnym. Dopłynęliśmy i przebyliśmy równik. Rozumie się, że z powodu tej okoliczności odbyto wszelkie obrzędy w zwyczaju będące, to jest: że się ukazał Neptun, bardzo uprzejmy dla dam, pomimo podeszłego wieku swego; Amtitryta, wielce zalotna z mężczyznami, i Trytony, które nas szczodrze oblewały wodą. Co do mnie, ponieważ byłem jednym z podróżnych, którzy widzieli słońce przed i po za sobą, przypatrywałem się widowisku z honorowego miejsca, to jest siedząc na maszcie.
Ponieważ wspomniałem o pasażerkach, powrócimy więc do nich. Łatwo pojąć, że nie wybrały się w celu zostania zakonnicami; ztąd wynikło, że jakkolwiek szybko pędził okręt, oprócz loteryjki, domina, tryktraku i ekarty, tkliwe uczucia musiały również zajmować czas w ciągu długich dni podobnej żeglugi. Każdy z nas musiał pełnić obowiązki świadków, rodziców lub urzędników, jakie są nieodzowne przy zawieraniu rzeczywistych związków małżeńskich. Te obowiązki pełnione były z nadzwyczajną powagą. Inne jeszcze ważne powołanie, w którem wymagano wielkiej bezstronności, utworzone zostało. Było to powołanie pośrednika. To zaś wynikło z następującej okoliczności: Jeden z naszych przyjaciół B... zabrał z sobą swoją towarzyszkę. Wyjeżdżając z Francyi porobił dla niej sprawunki z uszczerbkiem swego mienia: podarował jej bowiem suknie jedwabne, wełniane, popelinowe, szale, czepeczki, kapelusze i t. p. Lecz w drodze, w skutku dziwactwa, które przypisać może należy podróżowaniu, panna X. upodobała sobie bardziej pana D. jak swego towarzysza. Ztąd skarga i wystąpienie z żądaniem pierwszego towarzysza, który utrzymywał, że jeżeli utracił prawa nad kobietą, to dla tego nie powinien utracić prawa nad rzeczami, i w skutku czego pewnego rana zabrał całą garderobę niewiernej.
Jakkolwiek gorąco jest pod równikiem, gdzie to właśnie zdarzenie miało miejsce, odzież jednak, jaką jej pozostawił, była zbyt lekką. Z tego też względu ofiara wystąpiła z zażaleniem, odwołując się do sądu ogólnego. Lubo uznaliśmy, że negliż był bardzo do twarzy pannie X., jednakże byliśmy zbyt sprawiedliwymi, ażeby nie wziąć pod rozwagę jej odwołania. Sędziowie zebrani w tym celu mianowali pośredników. Ztąd utworzyła się ta nowa władza.
Pośrednicy wydali wyrok, mogący, według mnie, porównać się z sądem Salomona. Postanowili bowiem: 1. Ze panna X. miała prawo rozrządzać swojem sercem według upodobania, a nawet według swego widzimisię. — 2. Ze z tego powodu nie powinna być obrażoną. A p. B. powinien jej pozostawić ubranie potrzebne, jako to: bieliznę, obuwie, dwie sukien, kapelusz i czepek. — 3. Wszelkie inne przedmioty, uważane jako zbytkowne, miały pozostać przy panu B.
Wyrok ogłoszony i doręczony został panu B. z wszelkiemi formalnościami, a ponieważ nie było od niego appelacyi, przeto musiał mu się poddać. Panna X. wniosła zatem w posagu swemu nowemu małżonkowi tylko to, co stanowi ścisłą potrzebę, pan D. zaś zastąpił w części ten brak, ofiarując jej swój szlafrok, z którego sobie zrobiła suknię, i kołdrę, z której zrobiła salopę. Przyznać należy, że panna X. była prześliczną w tym nowym ubiorze.
Dalsza nasza droga odbywała się przy pomyślnym wietrze. Kilka razy nawet spostrzegaliśmy pobrzeża Brezylii. Zbliżyliśmy się do lądu blizko Montevideo widzieliśmy zdaleka tę drugą Troję, obleganą wówczas od lat ośmiu.
Najdelikatniejsi, ci którzy najwięcej wycierpieli wyjeżdżając, zaczęli się przyzwyczajać do morza, i pomimo wszelkich nieprzyjemności, nieodłącznych od podobnej podróży, odbywaliśmy drogę jaknajweselej. A zresztą dla czegóż milżbyśmy się smucić? czy każdy z nas nie gonił za złoconem widmem, zwanem losem? Dzień tylko był nieznośny cokolwiek do spędzenia; ale za to, za nadejściem wieczora, wszyscy biegli na pokład, gdzie kładli się spać podług upodobania, bo trzeba się było narazić na uduszenie, chcąc spać w kajucie. Na pokładzie Bottin opowiadał nam historye. Nadmieniłem już, że był obdarzony miłym dowcipem i każdy go lubił za przyjemność, jaką mu sprawiał. Oprócz talentu opowiadacza i historyka, Bottin był poetą, układał piosnki, które nam nucił uczeń konserwatoryum, nazwiskiem Hennecart, będący doskonałym muzykiem i posiadający głos piękny. Przybywszy do San Francisko wystąpił na kilku wieczorach muzykalnych, w czasie których zyskał wielkie powodzenie na teatrze francuzkim przy ulicy Washingtona; ale gdy teatr zgorzał, aktorowie udali się do kopalni, a Hennecart pozyskał miejsce w kawiarni pod nazwą Independance, gdzie śpiewał za sto piastrów tygodniowo, czyli pobierał przeszło 2000 fr. miesięcznie. Lecz nateraz Hennecart śpiewał na naszym statku, Ocean-Street.
Dwa razy w tydzień, we czwartki i niedziele, był bal. Część pomostu, która była zawaloną w chwili odjazdu przez beczki z wodą, opróżniała się stopniowo, w miarę jak wody ubywało, a przez to sala balowa stawała się coraz obszerniejszą. Jeden Niemiec grał na trąbie, a Francuz na pikulinie. Te dwa instrumenta i ci dwaj muzycy składali całą naszą orkiestrę.
Wśród pląsów i śpiewów przybyliśmy do przylądka Horn. Tam, pośród gęstej mgły, spostrzegliśmy ziemię ognistą. Pędziliśmy ciągle z pomyślnym wiatrem i tak blizko lądu, że mogliśmy dostrzedz wielkie ptaki przechodzące się wzdłuż pobrzeża i zatrzymujące się na swych długich nogach, przypatrując się nam. Ubiliśmy mnóstwo damierów i albatrosów, ułowiliśmy także wiele, co było daleko oszczędniej, albowiem zamiast straty prochu i kul, do rybołowstwa potrzeba było tylko kawałka słoniny. Zaczepiano go do wędki: damiery i albatrosy rzucały się na słoninę ze zwykłą sobie żarłocznością i zahaczały się na wędzie. W tejże chwili chwytaliśmy je, zabijali, oskubywali i marynowali w wódce, poczem w skutku przypraw właściwych wyborowej kuchni, nasz kuchmistrz umiał nadać smak możliwy do jedzenia. Połów albatrosów i damierów był wspólny, jak poprzednio bonitów i doradów.
Tak polując i łowiąc ryby, okrążaliśmy przylądek między ziemią i skałami, gdy w tem, około 9 wieczorem, wiatr zaczął dąć gwałtownie. Byliśmy uprzedzeni o niebezpiecznej przeprawie; jest to bowiem podobna jak przy sławnym przylądku burz i która ma także swego olbrzyma-Adamactora. Ale gdyśmy dotąd szczęśliwie podróżowali, spodziewaliśmy się, że przepłyniemy w chwili, gdy Adamactor będzie patrzył w przeciwną stronę. Lecz nic z tego; olbrzym nas zoczył, nadął swe piersi i dął z nich silnie. Ten wicher był bardzo podobny do burzy, to też zmuszeni byliśmy zwinąć żagle mniejsze i większe, lecz to wszystko nie pomogło. W dziesięć minut potem okręt nasz nie mógł się oprzeć gwałtowności wichru. Passażerowie zaczęli się lękać i zażądali znijść pod pokład. Gdyby nie objawili tego żądania, zmuszonoby ich do tego, albowiem nic tak nie zawadza majtkom w czasie burzy, jak passażerowie. Zaledwie zeszli do ¾, gdy gwałtowne uderzenie morza oderwało burty tylne, naprzeciw wielkiej kajuty. Bałwany natychmiast biły w ten włom; w niespełna 10 minut było już na dwie stopy wody w spodnim pomoście i paki zaczęły pływać, co jest zawsze złą oznaką. Potrzeba było pompować. Zresztą daremnieby było kazać passażerom wrócić na pokład; gdy bowiem mieli wodę po kolana, ujrzawszy tańcujące skrzynie, szkatułki i paki, pozaczepiali się do drabin.
Kapitan wydał rozkaz: do pomp! Warto jest widzieć, z jaką gorliwością każdy pracuje w podobnej okoliczności; każdy uważa, że towarzysz jego słabo robi, i woła: na mnie kolej.
Z tem wszystkiem kobiety zalęknione w pierwszej chwili, stopniowo się uspokoiły; ponieważ się nie potopiły od razu, wypłynęły na wierzch i przyszły do nas, zachęcając do pracy i rozweselając śmiechami.
Noc, noc bardzo ciemna, minęła w tem samem położeniu, to jest między życiem a śmiercią, być może nawet bliżej śmierci jak życia. Nakoniec dzień zaświtał, a z nim odzyskaliśmy wiatr wschodni.
Naprawiwszy maszty i żagle, puściliśmy się w dalszą drogę, płynąc dziesięć węzłów na godzinę, i odzyskaliśmy czas stracony w nocy; poczem okrążyliśmy przylądek, mając przed sobą okręt trzymasztowy, lecz w zbyt wielkiej odległości od nas, ażeby można było rozpoznać, do jakiego narodu należał, z powierzchowności lub bandery jego.
Nakoniec wpłynęliśmy na ocean Spokojny, który poznaliśmy po szerokości jego bałwanów, a pogoda i wiatr pomyślny towarzyszyły nam aż do Valparaiso.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.