<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kalifornia
Wydawca Drukarnia Gazety Codziennej
Data wyd. 1854
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wojciech Szymanowski
Tytuł orygin. Un Gil Blas en Californie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
WYJAZD.

Miałem lat 24, brakowało roboty; we Francyi mówiono tylko o kopalniach Kalifornii. Po wszystkich rogach ulic tworzyły się towarzystwa, w celu przewożenia podróżnych.
Pomiędzy przedsiębiercami, jedni silili się na obietnice, drudzy na okazałości. Nie byłem dość majętnym, ażebym siedział z założonemi rękami; byłem dość młodym, żebym mógł poświęcić rok lub dwa, dla zrobienia losu.
Postanowiłem zryzykować tysiąc franków i moje życie, dwie jedyne rzeczy będące moją wyłączną własnością.
A przytem zaznajomiłem się z sinemi wodami, jak mówią majtkowie. Byłem już ochrzcony pod Równikiem.
Jako uczeń okrętowy odbyłem podróż z admirałem Dupetit-Thouars do wysp Marquezas, zwidziłem Teneryfę, Rio-Janeiro, Valparaiso, Taiti, wstąpiłem do Noukahiwy, a w Woilhaoo i w Lima byłem z powrotem.
Powziąwszy zamiar, pozostawał mi wybór towarzystwa przewozowego, i nad tem też warto się było zastanowić.
I rzeczywiście zastanowiłem się tak dobrze, że zrobiłem wybór z najgorszego.
Każdy ze stowarzyszonych miał złożyć tysiąc franków na koszta przewozu i wyżywienia. Mieliśmy wspólnie pracować i dzielić się zyskiem; a nadto, jeśli który ze stowarzyszonych lub pasażerów (było to jedno i toż samo), brał z sobą jaki ładunek, towarzystwo obowiązywało się zatrudniać sprzedażą towaru w nim zawartego i zapewniało trzecią część zysku.
Oprócz tego, za te tysiąc franków, które każdy z nas składał, towarzystwo zapewniało nam na miejscu mieszkanie w domach drewnianych, które nasz statek z sobą przewoził.
Mieliśmy lekarza i aptekę; lecz każdy musiał własnym kosztem sprawić sobie dubeltówkę kalibrową z bagnetem.
Pistolety zaś były dowolnego kształtu i kalibru.
Będąc myśliwym, przywiązywałem wiele znaczenia do tego wyboru i dobrze mi z tem było, jak się to później okaże.
Skoro staniemy na miejscu, winniśmy pracować pod przewodnictwem zwierzchników przez nas wybranych.
Co trzy miesiące ci zwierzchnicy mieli być zmieniani i winni pracować wraz z nami.
Układy zawierano w Paryżu; miejscem zaś zebrania było miasto Nantes.
W Nantes towarzystwo miało nabyć okręt 400-beczkowy, za pośrednictwem bankiera tegoż miasta.
Na tym okręcie, miał być złożony ładunek towarów sprawionych kosztem wspomnionego bankiera na korzyść naszą, z zapewnieniem mu wszakże pewnego zysku.
Wszystkie te nakłady ponosiło towarzystwo, zapewniając zwrot kapitału z procentem 5 od sta.
Wszystko to było bardzo powabne, przynajmniej na papierze, D. 21 maja 1849 wyjechałem do Nantes i stanąłem w hotelu zwanym Handlowym.
Podróżowałem z dwoma przyjaciółmi, stowarzyszonemi jak ja, i udającemi się w tęż samą drogę,.
Ci dwaj przyjaciele byli to panowie de Mirandole i Gauthier.
Oprócz nich, jeszcze jeden mój sąsiad wiejski Tillier już poprzednio odjechał i odpłynął. Byliśmy z sobą w ścisłej zażyłości od dzieciństwa, i odjazd jego nakłonił mnie do naśladowania jego przykładu.
Tillier zaciągnął się do towarzystwa narodowego.
W Nantes wszczęły się trudności. Zaszły nieporozumienia pomiędzy stowarzyszonemi i dyrektorami; bankier nie chciał robić zaliczeń. Ztąd wynikło, że sprzedający statek, który ugodził kapitana i wynajął majtków, widział się zmuszonym wziąć wszystko na swój rachunek. Ponieważ zawarł prawną umowę z towarzystwem, stratę więc ponieśli stowarzyszeni, i każdy z nas stracił po czterysta franków.
Za sześćset franków pozostałych ze złożonych przez nas pieniędzy, towarzystwo zmuszone było wyprawić nas do Kalifornii. Jakim sposobem? To było jemu pozostawione.
I nas to cokolwiek obchodziło, być może, lecz nie uznano stosownem, ażeby się nas radzić.
Słowem, wsadzono nas na bryki, które nas przewiozły z Nantes do Laval, z Laval do Mayenne, a ztąd do Caen.
W Caen wsiedliśmy na statek parowy, którym popłynęliśmy do Hawru.
Wyjazd naznaczony był na 25 lipca.
Dzień 25, 26 i 27 zeszedł na zwłoce, pod różne mi błahemi pozorami, a w końcu 27 lipca powiedziano nam, że odpłyniemy dopiero 30.
Ukorzyliśmy się i czekaliśmy.
Na nieszczęście, 30 lipca doczekaliśmy innego oznajmienia, to jest, że odpłyniemy 20 sierpnia.
Najubożsi z nas mówili o zbuntowaniu; byli bowiem tacy, którzy nie wiedzieli, jakim sposobem wyżyją przez te dwadzieścia jeden dni.
Bogatsi podzielili się z ubogimi i czekano do 20 sierpnia.
Ale w chwili wyjazdu wykryło się coś nowego, to jest, że towarzystwo, będące lub udające większe ubóstwo od naszego, nie mogło nam dostarczyć wielu rzeczy pierwszych potrzeb w podobnej podróży, jaką mieliśmy na celu.
Temi potrzebami były: cukier, herbata, kawa, rum i wódka. Zrobiliśmy stosowną odezwę, zagrażaliśmy procesem, lecz towarzystwo było na to obojętne, i najbiedniejsi ze stowarzyszonych zmuszeni byli sięgać do głębi kieszeni.
Niestety! wiele z tych kieszeni było bezdennych.
Zaopatrzono się w potrzeby wyżej wymienione i przyrzeczono sobie wzajemnie jaknajściślejszą oszczędność względem ich użytkowania.
Nadszedł nareszcie dzień wyjazdu. Odpływaliśmy na starym statku rybackim, znanym zresztą jako jednym z najlepszych.
Ten statek mógł zabrać 500 beczek ładunku.
W przeddzień i w poprzedni naszego wyjazdu, przybyło wielu z naszych powinowatych do Hawru na pożegnanie.
Pomiędzy temi krewnemi było kilka matek i sióstr pobożnych, a z resztą mało jest podróżnych bezbożników, szczególniej wtedy, gdy się wybierają w podróż, mającą trwać pół roku, przez ocean Atlantycki do oceanu Spokojnego.
Postanowiono zatem złożyć się na mszę, odbyć się mającą na cel naszego szczęśliwego przebycia.
Ważną jest msza w chwili podobnego wyjazdu, albowiem dla wielu, którzy są jej uczestnikami, jest to msza żałobna.
Tę uwagę zwrócił dorodny młodzieniec słuchający mszy pobożnie obok mnie; był to redaktor dziennika handlowego, zwał się Bottin.
Potwierdziłem skinieniem głowy zdanie jego głośno objawione, jako zgodne z wewnętrznem mojem przekonaniem.
Przy podniesieniu, potoczyłem wzrok w około: wszyscy klęczeli i ręczę że wszyscy modlili się szczerze.
Po mszy, zaproponowano ucztę braterską, to jest żeby się każdy złożył po 1 fr. 50 centimów.
Było nas 150 pasażerów, w tej liczbie 15 kobiet. Z tych wszystkich kieszeni zebrano 225 franków. Ten zbytek zadał dotkliwy cios szczątkom naszego kapitału.
Rozumie się, że nasi krewni i przyjaciele przyczynili się do składki. Nie byliśmy dość zamożnymi, ażeby ich darmo zapraszać.
Miraudol i dwaj inni obrani zostali gospodarzami i zobowiązali się za 30 sous składkowych wyprawić nam sutą ucztę.
Ta uczta miała miejsce w Ingouyille.
O czwartej mieliśmy się zebrać w porcie, o piątej zasiąść do stołu.
Każdy stawił się równie jak na mszę; przybywano parami, zajęto miejsca w najlepszym porządku i usiłowano okazać się wesołymi.
Mówię że usiłowano, gdyż rzeczywiście serca były zasmucone, i zdaje mi się, że im bardziej hałasowali, tem bardziej skrycie płakali.
Wnoszono toasty na szczęśliwą podróż naszą; życzono nam najbogatszych placerów San Joaquina, najobfitszych żył Sakramento.
Nie zapomniano też o armatorze naszego statku. Bo też przyznać należy, iż oprócz składki 1 fr. 50 cent. przysłał dwa kosze szampana.
Objad przeciągnął się do nocy. W skutku ciągłego podniecania głów, objawiło się coś podobnego do wesołości.
Nazajutrz z rana, majtkowie odbyli processyą po mieście z chorągwiami i bukietami.
Ta processyą zmierzała do portu, w którym zgromadzona była ludność w celu pożegnania się z nami.
Każdy z nas biegał po sklepach za sprawunkami. W chwili bowiem wyjazdu spostrzegamy zwykle czego nam brakuje.
Co do mnie, zaopatrzyłem się w proch i kule, to jest w 10 funtów pierwszego a 40 drugich.
O 11-ej statek wypłynął z portu przy pomyślnym wietrze północno-zachodnim; przed nami płynął okręt amerykański, ciągniony przez statek parowy Merkury.
Odpływaliśmy, śpiewając różne piosnki narodowe. Chustki powiewały w porcie równie jak na statkach.
Kilku z krewnych i przyjaciół odprowadziło nas. W połowie przystani, sternik i armator opuścili nas, krewni i przyjaciele wrócili z nimi: było to powtórne pożegnanie, daleko dolegliwsze od pierwszego.
Wtedy byli odosobnieni ci wszyscy, którzy razem mieli szukać jednego losu.
Kobiety płakały; mężczyzni pragnęli być kobietami, ażeby mogli je naśladować.
Dopóki ziemia była widzialną, wszystkie spojrzenia były na nią zwrócone.
Wieczorem około piątej zniknęła.
Mieliśmy ją ujrzeć dopiero przy przylądku Horn, to jest na drugim krańcu drugiego świata.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wojciech Szymanowski.