Kara Boża idzie przez oceany/Część V/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część V |
Rozdział | XIX. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część V Cały tekst |
Indeks stron |
Opowieść nasza szybko dobiega do końca.
Był to dzieli pamiętny wielu, bardzo wielu wypadkami, ten dzień zjazdu tak wielu osób do Hotelu Plantatorów. Wypadki te opowiemy jak najkrócej.
Gdy sesyę odroczono, każdy udał się za swemi sprawami.
Konrad pojechał po ojca. Trzej prawnicy zasiedli do „lunchu”. Homicz z Robbinsem i Gryzińskim oczekiwali w wielkim i wspaniałym przedsionku hotelowym przybycia pań, to jest miss Hunter z Jadwigą i „Sarenką”....
Przechodzili się oni szerokimi krokami po marmurowych taflach przedsionka.
Homicz czuł w sercu jakiś wielki niepokój. Stanie wreszcie przed nią, władczynią jego serca i duszy.... i co jej powie? Co istotnie jej przynosi w darze? Czy ona znów nie odepchnie go od siebie i nie rzecze dumna, jak wtenczas, iż pomiędzy nimi nic nie może być wspólnego.... Może go zabić na zawsze jednem obojętnem spojrzeniem, bez słów prawie... Jej uśmiech i serce może być dla Konrada.
I na myśl o tem serce mu lodowaciało....
Słowami urywanemi, wzruszony zakomunikował swe niepokoje dwom towarzyszom. Gryziński uśmiechnął się tylko pod wąsem; za to Robbins wziął go za rękę — i rzekł tonem poważnym:
— Rozumiem twój niepokój, mój chłopcze... Burza w sercu twojem, to naturalne... a patrz i tam na horyzoncie za chwilę burza szaleć zacznie. Ozujesz elektryczność w powietrzu.... Spojrzyj, jak tam chmury bałwanią się zdaleka. Za kwadrans będziemy mieli wiosenny huragan.
Umilkł i przez chwilę przyglądał się horyzontowi.
Wreszcie rzekł:
— Może to kara Boża.... może zbliża się chwila pomsty, a pomsta owa ukaże się winowajcom w całej swej potędze i w całym majestacie.
Słowa jego brzmiały poważnie i proroczo. Wywołały one dreszcz trwogi u Homicza i Gryzińskiego.
Tymczasem na zewnątrz zaczynała się burza....
Podmuchy wiatru stawały się coraz dziksze i gwałtowniejsze. Horyzont zakryła jak gdyby czarna opona.... Od ziemi podrywały się fale pyłu i wirowały w powietrzu w jakimś tańcu fantastycznym.... Zdaleka pomrukiwał grzmot.
Na twarzach wszystkich obecnych widać było nerwowy niepokój.
Służba hotelowa szybko uprzątała krzesła i ściągała płótna na werendzie zewnętrznej, zabezpieczała wreszcie wielkie szyby okien. I w jej oczach widniała trwoga.... Nie darmo Stan ten nazywają niektórzy „gniazdem huraganów“.
Szczepan z Gryzińskim i Robbinsem zatrzymali się niedaleko głównego wejścia do przedsionka, przy porfirowej kolumnie. Homicz miał teraz nowy powód do niepokoju.
— Boże mój! Jakże one w taką burzę przyjadą? — rzekł po polsku do Gryzińskiego — Wiesz dobrze z opisów, jak straszne następstwa miewają huragany na Wschodzie....
— Niezawsze — odmruknął Gryziński, sam zły i zdenerwowany.
— Niechby zresztą wszystko, co najgorszego stało się mnie — ciągnął dalej Homicz — rzecz mniejsza.... ale jej.... pannie Ślaskiej, gdyby jeden włosek spadł z głowy, nie darowałbym sobie tego całe życie.... nigdy!
Gryziński zaśmiał się na tę, nieco przesadną troskliwość.
Obydwaj, odwróceni tyłem do krzeseł, stojących przy ścianie, nie dostrzegli, że słów ich z wielką uwagą słuchała jakaś widocznie młoda kobieta (twarz miała zasłoniętą welonem, sądzić więc o jej wieku można było tylko z figury), siedząca nieopodal. Ubrana była w czarne suknie, a obok niej leżała na ziemi walizka. Widocznie czekała na kogoś. Polskie wyrazy, wymówione przez Homicza i Gryzińskiego, zbudziły jej baczność....
Pochyliła się naprzód — i zdawała się być cała obrócona w słuch.
Gdy Szczepan wymówił nazwisko panny Ślaskiej, widocznie przeszedł ją jak gdyby dreszcz nagły. Zdawałoby się, że porwie się z miejsca i rzuci naprzód. Ale nastąpiła refleksya — i pozostała na swojem miejsca.
Nikt na nią nie zwracał uwagi. Wszyscy byli zajęci tem, co się działo na zewnątrz.
Wicher teraz ustał na chwilę, a zaczął padać gęstemi kroplami deszcz.... Ciemno było ciągle. Zdaleka odzywały się jakieś pomruki, jak gdyby stłumione ryki stada lwów. Robbins stał u samego wejścia, niespokojny.
Naraz w ręce plasnął — i zawołał:
— Jadą panie.
Ukazała się w ulicy zakryta kareta, a za chwilę stanęła przed hotelowym przedsionkiem. Robbins pośpieszył na powitanie miss Hunter i jej towarzyszek. Za chwilę znaleźli się wszyscy w hotelowym westibulu.
Robbins przeprosił najpierw szanowną przełożoną pensyi, że ją fatygował w czasie tak fatalnym.
— O, to nic.... — rzekła miss Hunter, — jak pan widzisz, nawet nie zmokłyśmy....
Nastąpiły prezentacye, poczem Robbins prosił przełożoną o słówko rozmowy na osobności.
Na jedną chwilę pozostawieni zostali razem, obok siebie: Homicz z Jadwigą, a Gryziński z „Sarenką“.
Córka Morskiego figlarnie uśmiechała się do starego, wąsatego wygi lwowskiego, a on niemal z wyrzutem sumienia patrzał na dziewczę, wesołe i urocze, nie domyślające się, że w tym samym gmachu znajduje się jej stary „tatulo” i jakie nad nim zawisły ciosy.
Inna rzecz była ze Szczepanem.
Schylony do ukłonu, słyszał jak szmer jakiś daleki i niezrozumiały, nazwiska przełożonej i dwóch panien; czuł, że znajduje się przed Jadwigą, ale nie śmiał na nią podnieść oczu, ażeby nie wyczytać w jej twarzy wyroku śmiertelnego....
Trwało to przez chwilę; położenie było bardzo ambarasujące.
Naraz ciche, jak szelest wiaterka, łagodne i miękkie, jak muzyka harf eolskich, doszły do uszu jego owe wyrazy:
— Panie Szczepanie....
Podniósł oczy — i został olśniony. Niebo mu się otworzyło.... Tem niebem były jej oczy promieniejące, jak gwiazdy, twarz uśmiechnięta, jak słońce; blask rozradowania i szczęścia, który bił od mej wielki i przeczysty.
— Ona mnie kocha — przemknęło Szczepanowi przez mózg....
I uczuł, że szaleje.
— Panie Szczepanie.... — zabrzmiała jeszcze raz melodya jej głosu.
Podali sobie obie dłonie i patrzyli na siebie tak, jak gdyby nie było w obec nich nic i nikogo, ani porfirowych kolumn westibula, ani ludzi obcych, ani burzy szalejącej na zewnętrz, ani błyskawic, które ognistymi zygzakami haftowały dziwne desenie na tle niebios, ani gromów, co coraz to odzywały się stłumione zdaleka.
Świat zewnętrzny dla nich nie istniał; ani oni dla świata.
Niewiele też kto na nich zważał... Wszystkich uwagę zaprzątała burza. Tylko „Sarenka” i Gryziński przyglądali im się trochę z ubocza, uśmiechnięci i rozrzewnieni, jedyni tu zapewne rozumiejący tę scenę....
Nie! — ktoś więcej ją jeszcze rozumiał...
Była to owa kobieta w czarnem, siedząca na uboczu. Scenę, dopiero co opisaną, śledziła z wielką uwagą, pochylona naprzód, jak gdyby w każdej chwili gotowa się rzucić przed siebie. Dreszcze wstrząsały całem jej ciałem.
Naraz zerwała się z miejsca....
Ujrzała, iż Szczepan podnosi dłoń Jadwigi do swoich ust. I oto jednym skokiem znalazła się przy dwojgu młodych. We wzniesionej w górze dłoń — trzymała coś błyszczącego.
Był to sztylet.
— Nie będziesz przecież jego.... — krzyknęła po polsku.
I chciała ugodzić w pierś Jadwigi śmiercionośnem narzędziem. Ale szybki, jak błyskawica, Szczepan rzucił się przed Jadwigę i zasłonił ją własną piersią....
Sztylet uderzył w biały gors jego koszuli — i jak gdyby odbity o coś twardego, upadł z brzękiem na ziemię....
Odezwał się chrzęst głuchy. Na białej tkaninie gorsu ukazały się czerwone krople krwi. Szczepan zachwiał się, ale nie upadł.
Z ust jego wyrwał się tylko jęk chrypliwy.
W tej samej prawie chwili uderzył nieopodal ze strasznym hukiem piorun....
Trwało to wszystko tylko jedną sekundę. Ale była to chwila ponura. Zebrani w westibulu hotelowym nie wiedzieli, czemu się przyglądać, czy dramatowi, który rozgrywał się tu, przed ich oczyma, pomiędzy ludźmi, czy też orgii żywiołów, szalejącej tam na zewnątrz...
Był moment osłupienia.
Przeszedł on prędko, szczególniej gdy kobieta w czarnem ubraniu chciała się znowu rzucić na Jadwigę.... Wtedy Szczepan pomimo otrzymanego w pierś ciosu, silny i nieustraszony, pochwycił ją za dłoń i przytrzymał.
Pasował się tak z nią przez sekundę.
W tej sekundzie jej czarny welon gwałtownym ruchem został odrzucony na bok i ukazała się blada, jak płótno, ponura, jak noc, wyki żywiona namiętnością, wstrętna w tej chwili twarz Stefki Cierzanowej, ostatnio towarzyszki i przyjaciółki Kaliskiego.
Wargi jej ognisto-koralowe zwykle, były teraz trupio blade.
— Ach... — wołała głosem, który podobny był do ryku lwicy — krwi jej chcę. Już raz dybałam na nią tam w Pennsylyami. Wymknęła mi się....
I znów usiłowała przemódz mdlejącego od bólu Szczepana, któremu krew coraz obficiej zalewała gors koszuli.
— Przeklęta ona! — wołała — i ty przeklęty.... Nie dość, że się kochacie, ale jeszcze ty kazałeś uwięzić Kaliskiego, ostatnią moją nadzieję i pociechę.... Przeklęty bądź!
Śmiała się śmiechem histerycznym — i usiłowała znowu rzucić się na Jadwigę. Jak ptak drapieżny, roztworzyła dłonie — i zdawało się, że paznogciami oczy jej wydrapie....
Homicz trzymał ją wciąż, ale słabł widocznie.
Szczęściem śród obecnych nastąpiła reakcya. Rzucono się ku obłąkanej czy też zbrodniarce. Pierwszym był Gryziński. Pochwycił ją silnie za ramiona i sparaliżował odrazu jej dalsze ataki. Za chwilę odciągnięto ją na bok — i oddano w ręce obecnego w przedsionku hotelu urzędnika policyjnego.
Jednocześnie Szczepan na pół zemdlony upadł nieomal w objęcia Jadwigi, która, wsparta o filar, podtrzymywała jego gnącą się od bólu postać w macierzyńskiem objęciu....
Biały gors jego koszuli cały spłynął krwią.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Upłynęło dwadzieścia minut.
Burza huczała ciągle.... Zbliżała się, to oddalała. To pobrzmiewała głośno i ponuro; to milkła i zdawała się cichnąć.
Panie udały się na piętro, do przeznaczonego dla nich saloniku — i tam oczekiwały wieści o Homiczu. Dwaj lekarze opatrywali go w sąsiednich pokojach. W tej chwili wszedł do pań (zapukawszy poprzednio w sposób dyskretny) Robbins.
Wszystkie trzy kobiety zwróciły się doń z niepokojem; ale na jego twarzy igrał uśmiech.
— Nic.... — rzekł — Mr. Homicz miał na piersi pod gorsem miniaturę.... portret kobiety. To go ocaliło. Inaczej zapłaciłby za tę sprawę życiem.... Tak, sztylet uderzył w miniaturę, malowaną na słoniowej kości i strzaskał się o nią... Miniatura pękła i części jej weszły w ciało. Ztąd upływ krwi. Co do sprawczyni napadu, zdaje się, że jest ona obłąkaną... Uwięziono ją.
Wyjaśnienie to było jak najbardziej zadawalniające dla wszystkich, oprócz Jadwigi.
Fala krwi uderzyła jej na twarz.
Miniatura kobiety.... co za kobiety? I oko jej pałało ogniem, gdy stawiała sobie to pytanie. Miłość jej, o ile szło o jej uświadomienie się, była niedawnej daty.... Ale gdy już raz była, wynikała z niej odrazu — zazdrość....
— Co to za kobieta? — pytała sama siebie Jadwiga i uczuwała ostry ból w sercu.
I zagryzła wargi — i w dziwnie twardy wyraz ściągały się rysy jej twarzy.
Robbins ciągnął dalej:
— Tymczasem zmuszony jestem prosić pannę Ślaską o pofatygowanie się ze mną.... Zbyt ważną mamy chwilę i sprawę, ażebyśmy pomimo zamętu żywiołów — wskazał na okna, po za któremi krzyżowały się ognie błyskawic — pomimo tego fatalnego epizodu, który na chwilę zamącił nasz spokój wewnętrzny, mieli rzecz odkładać.... Czy pani objaśniła pannie Ślaskiej, o co idzie? — zapytał, składając ukłon miss Hunter.
— W paru słowach.
— Ja to dopełnię — rzekł i podał rękę Jadwidze — Panie — dodał — poproszę jeszcze o chwilę cierpliwości....
I poprowadził za sobą Jadwigę. Ta szła za nim, jak automat, niezdolna zdać sobie sprawy z tego, co się z nią działo od półgodziny, myślą cała przy Homiczu i miniaturze kobiety, którą strzaskał sztylet tamtej. Robbins coś jej mówił, ale ona niebardzo rozumiała je go słowa.
Weszli wreszcie do wielkiej hali.
Tam już siedzieli trzej prawnicy, pomimo burzy szalejącej na zewnątrz, zimni i spokojni, całkowicie sprawie swej oddani.
Robbins rzekł im, przedstawiając Jadwigę:
— Córka Stefana Ślaskiego.
Wszyscy trzej podnieśli się i złożyli jej głęboki ukłon. Robbins wskazał jej krzesło — i rzekł:
— A teraz przystąpimy do sprawy....
Stanął pośrodku i nie zważając na odzywające się coraz to gwałtowniej, po za oknem, pomruki burzy, na nowo w paru słowach, głównie dla Jadwigi, przedstawił rzecz.
Ona naprawdę nie rozumiała dobrze jego słów... szumiały dokoła niej, jak niegdy fala morska wokół okrętu, którym jechała do Ameryki.
Robbins kończył:
— A więc dla wykrycia prawdy, dla osiągnięcia sprawiedliwości, dla oczyszczenia czci niewinnych, a skazanych na karę hańbiącą, nie pozostaje nam nic innego, jak wezwać do świadczenia samych winowajców....
Klasnął w dłonie.
— Wprowadźcie Morskiego — rzekł do detektywa.
Teraz dopiero obudziła się Jadwiga z półsnu moralnego.
Acha!.. Morski, to ten sam Miller, o którym wspomina rękopism jej nieboszczyka ojca... I ojciec „Sarenki“. Ach... tak! przypomina sobie. To idzie o sprawę i cześć jej ojca. O tem pisał jej Homicz (i znów przy, szła jej na myśl miniatura kobiety, strzaskana na jego piersi).
Ale otrząsła się prędko z tego wrażenia.
Jej uczciwa i dzielna natura wróciła wnet do równowagi, skoro uświadomiła sobie całą doniosłość sprawy, która miała się w obec niej wytoczyć Stłumiła bicia serca i cała obróciła się w słuch i wzrok.
I oto otworzyły się szeroko drzwi.
Ukazał się w nich rodzaj fotelu ambulansowego, w którym na pół leżał, na pół siedział Morski. Dwóch silnych służących niosło ten fotel, ulokowali go w pobliżu stołu sędziów — i sami stanęli z boku. Morski strasznie w tej chwili wyglądał. Blady był, a oczy zapadły mu głęboko. Nerwowe drgania przebiegały mu po twarzy. Z podełba spoglądał na wspaniałą salę coraz to rozświetlaną ogniami błyskawic i na obecnych.
Obie nogi zwieszały mu się z fotelu bezwładne, obandażowane.
Wszyscy obecni przyglądali się tej dziwnej postaci z równym prawie, jak on im, niepokojem. Jadwidze szczególniej serce biło, jak gdyby młotem. Zapomniała teraz na chwilę o Homiczu. Wzrokiem wpiła się cała w twarz tego człowieka — i mówiła sobie:
— A więc to on! a więc to człowiek, który trzyma w ręku klucz zagadki.
Przez chwilę króciutką panowało milczenie. Wreszcie Robbins przystąpił do Morskiego i zaczął mówić z powagą:
— Wypadki, które zdarzyły się panu w ciągu ostatnich dni paru, musiały cię przekonać, że chwila sądu nadeszła.... To, co było przed laty dwudziestu, wychodzi na jaw. Mówię tu o sprawie Ślaskiego, skazanego bez winy w New Orleans za kradzież i zabójstwo. Część pieniędzy i klejnotów, skradzionych nać w czas, znaleziono obecnie w schowaniu u pana — wskazał na stół, gdzie leżały kosztowności. — Co masz o tem do powiedzenia?
Morski milczał.
Tylko twarz zakrył rękoma, jak gdyby nie chcąc widzieć nikogo przed sobą — i silne dreszcze przechodziły mu przez ciało. Wszyscy spoglądali nań, zatrzymując oddech w piersiach. Oczekiwali odpowiedzi.
— Czy rozumiesz mnie pan? — pytał dalej Robbins.
Ale Morski milczał uparcie.
— Dla czego nie odpowiadasz? dla czego nie wyznasz wszystkiego co do joty, co do najmniejszego szczegółu? — zaczął znów Robbins surowo — Czy chcesz; ażebyśmy użyli przeciw panu środków ostrzejszych. Mów, jak to było, kto na prawdę spełnił zbrodnię.... W jaki to sposób chciałeś uratować Śląskiego w przeddzień egzekucyi? Tylko zupełna szczerość może cię uratować.
Morski słuchał teraz uważnie.
Widocznie rozumiał dobrze, co do niego mówią. I coś strasznego dziać się musiało w jego duszy. Nagłym ruchem oderwał ręce od twarzy i wyciągnął je do obecnych, jak gdyby błagając łaski.
Usta jego poruszały się; chciał mówić, ale dźwięk żaden z nich nie wybiegał.
— Nie chcesz pan uczynić zadość naszej prośbie dobrowolnie — prowadził dalej rzecz swą Robbins, zimny i nieubłagany, jak Nemezis — zmusimy pana... Słuchaj! W jednym z sąsiednich pokojów znajduje się istota, którą kochasz jedyną na świecie. Jest to twoja córka, istotna czy też przybrana, dziewczę, którą zwykle nazywasz „Sarenką”. Jeśli będziesz trwał w uporze, przywołamy ją i opowiemy jej o twojej hańbie....
Jęk głuchy wyrwał się z piersi starca.
I w serce Jadwigi uderzyły te słowa. Zapomniała na chwilę o własnej sprawie — i stanęła jej przed oczyma postać „Sarenki”, złamanej bólem na zawsze.... Wstała z miejsca, chcąc protestować, ale Robbins przerwał jej gestem.
Mówił dalej do Morskiego:
— Stanie się to tylko na wypadek pańskiego uporu.... Inaczej, o niczem nie będzie wiedziała. Pozwolimy panu oddalić się z nią i żyć w spokoju.... A więc mów!
Ale Morski tylko charczał ciężko.
Robbins zaczął już tracić cierpliwość. Zbliżył się do starca — i rzekł surowo:
— A więc nie?.... Tem gorzej! Winę przypiszesz pan sobie sam. Może będziesz więcej wymownym, gdy ujrzysz przed sobą głównego winowajcę, a pańskiego wspólnika, barona Adalberta!
Ostatnie słowa Robbinsa brzmiały ponurą groźbą....
I istotnie stało się w tej chwili coś strasznego....
Morski, jak gdyby prądem elektrycznym tknięty, skoczył z fotela na równe nogi. Na obandażowanych, obolałych od tortury nogach stał tak chwilę, chwiejąc się, karmazynowy od gwałtownego napływu krwi do mózgu, z oczyma wychodzącemu z orbit, z siwym włosem rozwianym....
— Adalberta! — wyrwał się z jego piersi chrapliwy jęk, jak gdyby echo ostatnich słów Robbinsa.
I upadł nagle, jak kłoda, nieruchomy, nieomal bez życia, na fotel.
Widocznem było, że więcej nic od niego wydostać nie można.... Odniesiono go z powrotem do sąsiedniego pokoju — i oddano pod opiekę lekarzy.
Obecnych scena ta wzruszyła i przeraziła.
Nie było to przecież ostatnie wstrząśnie nie, które ich oczekiwało tego dnia.
Zaledwo znikł w jednych drzwiach Morski, gdy w drugich ukazał się Konrad Felsenstein. Blady był, jak trup; zwichrzone włosy zlepił mu pot; odzież miał w nieładzie. Ciężkimi krokami, powoli zbliżył się na środek sali — i rzekł:
— Panowie! ojciec mój, który miał stanąć przed waszym trybunałem, już tutaj nie przybędzie.... Powołany został przed inny trybunał. Nie żyje....
Łzy spływały mu po policzkach, gdy wygłaszał te słowa.
Wszyscy uczcili ból jego pochyleniem głów. Konrad w paru słowach objaśnił, że szalona burza wpłynęła tak na nerwy chorego barona, że następstwem był zgon....
Arterya sercowa pękła.
Istotnie, kara Boża w pościgu za sprawcami zbrodni, dosięgła ich po za morzami i oceanami.... Istotnie następowała pomsta niebios.
Bo oto w tej chwili z sąsiedniego pokoju przybył lekarz i oświadczył, że wprawdzie życiu Morskiego bezpośrednio niebezpieczeństwo nie zagraża, ale że jest obłąkanym — i pozostanie nim do końca swych dni.
Robbins ręce załamał.
Istotnie, winowajcy zostali ukarani; ale cóż ztąd! Nie zdążyli oni wydać świadectwa prawdzie.... Cześć skazanego nie będzie oczyszczana ich zeznaniem. Plan Rubbinsa, tak znakomity, spełzł na niczem.
Fatalność się przeciw niemu zawzięła!
To też mędrzec z Evanston wzniósł oczy do góry, jak gdyby czyniąc wyrzut Opatrzności....
Ale Opatrzność miała spełnić swe wyroki.
Bo oto znów otworzyły się drzwi i stanął w nich blady od upływu krwi, wspierając się na ramieniu służącego, Homicz. Niósł w ręku dwa papiery.
— Panowie i pani — rzekł głosem donośnym i dźwięcznym, składając ukłon Jadwidze — dobre nowiny....
Wszyscy skierowali ku niemu oczy. Jadwiga cała obróciła się w słuch, a w piersi uczuła znów ból nagły na myśl o strzaskanej na piersiach Homicza miniaturze kobiety.
— Dowód niewinności ojca panny Ślaskiej mam tutaj w ręku.
I potrząsał w górze jednym z papierów.
— Nosiłem go przez lat cztery na piersi, nie wiedząc o tem.... Wydobył go dziś na jaw cios sztyletu, który o mało co, przed chwilą, nie pozbawił mnie życia.... strzaskał on miniaturę, po za ramką której był ukryty ten papier. A brzmi on, jak następuje.
Wziął do ręki żółty, na pół podarty świstek — i czytał:
Wrażenie, jakie wywarł ten list, łatwo sobie wyobrazić.
Stanowił on wreszcie jawny dowód niewinności Ślaskiego. Pismo barona Alberta Felsensteina łatwo było sprawdzić. Widocznie był to ten sam list, który według opowiadań stuletniej Murzynki wymusił na baronie kiedyś przy podziale łupów, w jej lokalu, Morski-Miller.
Należało wyjaśnić jeszcze, w jaki sposób ten list znalazł się na piersiach Homicza.
Objaśnił to on sam w paru słowach.
Opowiedział, jak kiedyś, na drugi dzień po przybyciu do New Yorku, w noc pierwszego poznajomienia się i hulatyki z Morskim, stał się przypadkowym posiadaczem miniatury. Nosił ją przy sobie dla tego, że rysy postaci kobiecej przypominały mu pannę Ślaską (tu zarumienił się gorąco), a nawet przypuszcza teraz, iż był to zapewne wizerunek matki Jadwigi, który w jakiś sposób po skazaniu p. Ślaskiego wpadł w ręce Millera-Morskiego.... Ten zrobił za jej ramką schowanie dla najważniejszego w swem życiu dokumentu.
Wyjaśnienie było wystarczające; wywołało ono zresztą podziw głęboki.
Szczepan zbliżył się teraz do Jadwigi.
— Oto jedno.... dowód niewinności ojca pani — i złożył u jej stóp papier, znaleziony za okładką miniatury, a ona objęła jego postać wzrokiem miłości i wdzięczności pełnym.
— Ale to nie wszystko... — dodał po chwili.
Znów oczekiwano, co będzie dalej, a on namyślał się, jak wypowiedzieć rzecz, ażeby oszczędzić jej wzruszeń i wstrząśnienia.
Wreszcie podał jej drugi papier — i rzekł:
— A oto dowód, że ojciec pani nie został stracony haniebną śmiercią, jakieśmy do niedawna mniemali....
Jadwidze ciemno się zrobiło w oczach. Dreszcz niespodziany przeszedł jej przez całe ciało. Czy marzy, czy też to żarty okrutne?.. Och! zbyt okrutne.
A Homicz ciągnął dalej:
— Ułaskawiono go w swoim czasie.... Ciężkich lat dwadzieścia z górą cierpiał w twardem więzieniu za cudze winy. Ale Bóg się zlitował. Od dziś jest wolny... Oto telegram, donoszący o zupełnej dlań amnestyi.....
Zatrzymał się.
Jadwiga bladła i czerwieniła się naprzemian. Chwiała się na krześle.
Zemdlała ze szczęścia, a główka jej bezwładna znalazła oparcie na piersi Szczepana.
Burza teraz umilkła....
Słońce wyjrzało z poza chmur. Pomimo omdlenia Jadwigi radość jaśniała na wszystkich....
— Kara Boża dosięgła winnych po za Oceanami... Wyroki niebios spełniły się — rzekł Robbins z oczyma, łez pełnem.