Karjera Nikodema Dyzmy/Rozdział 18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Karjera Nikodema Dyzmy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1937
Druk „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 18.

Gabinet mecenasa urządzony był z przepychem, łączącym powagę z elegancją, surowość form ze znajomością smaku, słowem odznaczał się temi samemi cechami, co i jego właściciel siwy już gentleman z niedużą kwadratowo przystrzyżoną brodą, znakomitość w dziedzinie rozwodowej, radny miasta, kurator Towarzystwa Ochrony Rodziny i szambelan Jego Świętobliwości.
Dyzma, siedząc przed biurkiem, przyglądał się mu z szacunkiem i z uwagą słuchał cichego, spokojnego głosu, łagodnie, lecz dobitnie, odliczającego wyrazy z płynnością szerokiej powolnej rzeki.
Nad głową mecenasa w szerokich złoconych ramach wisiał wielki portret Papieża.
Nie przerywając mówienia, adwokat otworzył biurko, wydobył teczkę, a z niej złożony we czworo wielki dokument na pergaminie. Rozłożył go w powietrzu.
Ze środka zwisły na białych jedwabnych sznurkach dwie wielkie woskowe pieczęcie. Jedną z nich mecenas ucałował ze czcią i podał dokument Dyzmie.
Dokument sporządzony był po łacinie, jednakże Nikodem dobrze wiedział, co zawiera.
Było to unieważnienie małżeństwa Niny.
Teraz, gdy już je miał w ręku, przyszło mu na myśl, że jednak bardzo drogo kosztowało.
— Ciekawa rzecz, ile jeszcze zaśpiewa dla siebie ten adwokat, — pomyślał.
Jakby w odpowiedzi na jego niewymówione pytanie, mecenas wydobył z teczki małą kartkę, coś zliczył złotym ołówkiem i powiedział:
— Moje honorarjum zaś wynosi cztery tysiące dwieście złotych.
Dyzma aż podskoczył na krześle:
— Ile?
— Cztery tysiące dwieście, panie prezesie.
— Pan chyba żartuje! Myślałem, że będzie tysiąc, niech dwa!...
— Panie prezesie, miałem zaszczyt od początku uprzedzić pana, że podejmuję się sprawy jedynie pod warunkiem uznania mego normalnego honorarjum i wszelkich ubocznych kosztów.
— Ale cztery tysiące! To razem kosztuje blisko sześćdziesiąt tysięcy!
— Pan prezes zechce wziąć pod uwagę, że żaden inny adwokat w tych warunkach nie mógł unieważnienia przeprowadzić. Musiałem wydać znaczne kwoty na sporządzenie dodatkowych zeznań świadków...
— Ale ci świadkowie przecie już nie żyją.
Adwokat uśmiechnął się blado.
— Istotnie, a chyba nie sądzi pan prezes, by wydobycie zeznań z za grobu miało kosztować taniej?...
Nikodem zrozumiał.
— To znaczy?... — zapytał.
— Znaczy — odparł, wstając adwokat, — że skoro trzeba, to trzeba.
Nikodem sięgnął do kieszeni, wyjął plik banknotów, odliczył należność i wstał.
Odprowadzając go do przedpokoju, adwokat tłumaczył mu jeszcze, jak należy załatwić formalności pozostałe, a mianowicie, przeprowadzenie odpowiednich zmian w księgach stanu cywilnego i t. p.
Pożegnał go wreszcie ukłonem, pełnym dostojeństwa i powagi.
Prosto od adwokata Nikodem pojechał do Niny.
Był w doskonałym humorze. W ostatnich dniach wszystko mu się dobrze składało. Mańka całkowicie znikła z horyzontu. Przez trzy doby dręczył go niepokój, czy nie ponowi ona próby oskarżenia go w policji, czy u prokuratora. Na szczęście widocznie uspokoiła się.
Miał teraz w ręku dokument otwierający mu możność ożenienia się z Niną i wyjazdu z Warszawy.
Nadto otrzymał dziś rano depeszę, w której Krzepicki zapowiadał swój przyjazd.
To zaś dla Dyzmy było rzeczą niezmiernie ważną, gdyż we środę miało się odbyć posiedzenie komitetu ekonomicznego Rady Ministrów. Chodziło zaś o sprawę wysoce niepokojącą. Minister skarbu miał zażądać sprzedania zlombardowanego przez bank zboża na eksport. Nikodem zaś będzie zmuszony do zabrania głosu i zajęcia stanowiska za lub przeciw projektowi, nie wiedział zaś, jak ma postąpić.
Dlatego przyjazd Krzepickiego był mu bardzo na rękę.
Częstokroć i sam zdobywał się w ostatnich czasach na wypowiadanie się w różnych kwestjach, gdy były one dyskutowane w prasie. Wówczas wybierał opinję, jaką uważał za najsłuszniejszą i podawał ją jako własną. W tym wszakże wypadku wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy.
U pani Przełęskiej zastał nastrój podniecony. Ona sama miała wypieki na twarzy, zaś Nina była blada.
— Co się stało? — zapytał zdziwiony.
— Ach, panie prezesie, panie prezesie — denerwowała się pani Przełęska — niech pan sobie wyobrazi, że tego pana Hella wypuścili z więzienia!
— Aresztowano go przez pomyłkę, — szybko dorzuciła Nina — przeprosili go teraz. On jest całkiem niewinny.
Dyzma spochmurniał i nasrożył się.
— Ach, — gestykulując, mówiła pani Przełęska — myślałam, że dostanę ataku sercowego! Niech pan sobie wyobrazi, przed pół godziną dzwoni Janek Karczewski, wie pan, ten tenisista i powiada, że telefonował doń ten Hell, że wyjaśnił całą pomyłkę i że prosił go o zakomunikowanie tego Czarskim, nam i wogóle wszystkim! Nadomiar zapowiedział Jankowi, że przyjdzie do nas osobiście wyjaśnić sytuację. Co robić?! Pojęcia nie mam, jak postąpić! Czy można takiego pana przyjmować?! Przecie siedział w więzieniu, oskarżony o szpiegostwo!
— Tak — wtrąciła nieśmiało Nina — lecz oskarżenie zostało cofnięte.
— Co robić!? — Prezesie, co pan o tem sądzi? Czy słyszał już pan o tem wszystkiem?
Nikodem zrobił poważną minę.
— Nietylko słyszałem, lecz wszystko wiem dokładnie. Otóż Hell został zwolniony z więzienia tylko dlatego, że był na tyle sprytny, że w porę zniszczył główne dowody swej winy.
— Co prezes mówi!?
— To, co wiem. Powiedział mi o tem sam szef drugiego oddziału sztabu. Hell jest hersztem szpiegowskiej szajki bolszewickiej i długo go śledzono. Gdy zaś dokonano u niego rewizji, znaleziono zamiast obciążających dokumentów kupkę popiołu. Wtedy trzeba było go dla pozoru przeprosić i wypuścić, żeby w odpowiedniej chwili na dobre przyłapać. Szef drugiego oddziału specjalnie dzwonił do mnie i do innych osobistości, które znają tajemnice państwowe, żebyśmy byli z tym ptaszkiem ostrożni.
— No, jeżeli tak, to rzecz jest całkiem jasna — zawyrokowała pani Przełęska.
Nina milczała.
Siedzieli w salonie, z którego drzwi do przedpokoju były otwarte. To też gdy rozległ się dzwonek, pani Przełęska pośpieszyła je lekko przymknąć na wszelki wypadek.
Po kilku chwilach wszedł lokaj i zameldował:
— Pan Oskar Hell.
Wówczas pani Przełęska powiedziała tak głośno, że w przedpokoju musiano wyraźnie słyszeć każde słowo:
— Powiedz temu panu, że nas niema w domu i że wogóle dla pewnych osób nie będzie nas nigdy.
Z przedpokoju doleciał ich uszu trzask zamykanych drzwi.
— Jakże źli są ludzie — westchnęła Nina.
Nikodem odwrócił się i udawał, że przygląda się bibelotom w serwantce. W szybie serwantki dostrzegł kontury swej uśmiechniętej twarzy i uśmiechnął się jeszcze szczerzej.


∗             ∗

Krzepicki przeczytał uważnie sześć stron maszynowego pisma, zawierających wniosek ministra skarbu, później przejrzał ceduły zagranicznych i krajowych giełd zbożowych i wzruszył ramionami:
— Hm... Co pan zatem sądzi, panie prezesie?
Nikodem zmarszczył czoło:
— Ja?... Co ja sądzę?... A no sądzę, że to nie jest najlepszy interes.
— Ależ to jest najgorszy interes! To jest samobójstwo! Jakto? Teraz, w najgorszej koniunkturze sprzedawać zboże? Teraz, kiedy zgóry wiadomo, że trzeba na tranzakcji stracić od trzydziestu do czterdziestu procent! Przecie to szaleństwo! A zresztą rzucenie na rynek międzynarodowy takiej ilości zboża obniży jeszcze ceny, zatem i u nas spadną. Mało tego! Obligacje zbożowe też zlecą na zbity pysk!
Nikodem pokiwał głową:
— Właśnie to samo mówiłem wczoraj Jaszuńskiemu. Zapowiedziałem, że najostrzej wystąpię przeciw wnioskowi ministra skarbu.
— No, naturalnie! Pan prezes ma zupełną rację.
— Chciałem jednak usłyszeć i pańskie zdanie. Rad jestem, że zgadzamy się. No, panie Krzepicki, niech pan teraz weźmie maszynistkę i podyktuje jej odpowiedź na wniosek. Już ja im dam bobu.
W dwie godziny odpowiedź była gotowa. Posiedzenie komitetu ekonomicznego miało odbyć się o siódmej, mieli zatem godzinę czasu.
Spędzili ją na rozmowie o sprawach koborowskich i o małżeństwie Nikodema.
Największym kłopotem tego ostatniego było pytanie, co po ślubie zrobi z Żorżem Ponimirskim. Wiedział, że Nina będzie upierała się przy przetranzlokowaniu go z pawilonu do pałacu.
Niejednokrotnie wspominała o tem. Dyzma nie miał ostatecznie nic przeciw temu. Żorż nie był przecie, aż takim warjatem, żeby go należało wsadzić do Tworek. Obawiał się tylko, by nie zaczął go „sypać“ z tym Oxfordem.
Oczywiście przed Krzepickim z tego rodzaju obawami nie zdradzał się. Ten zaś był zdania, że należy spróbować zaspokoić życzenie Niny. Jeżeli się okaże, że Żorż jest nie do zniesienia, umieści się go w jakiemś sanatorjum. Na tem stanęło.
Krzepicki odwiózł Dyzmę do gmachu Rady Ministrów i pojechał do pani Przełęskiej.
Nikodem tymczasem siedział przy dużym stole milczący i zacięty, spodełba przyglądając się prezydującemu premjerowi, ministrowi skarbu, który właśnie przemawiał i pozostałym kilkunastu dygnitarzom. Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie stenografistki.
Minister skarbu suchym, urywanym głosem uzasadniał swój wniosek. Wyjaśniał, że jedynym sposobem pokrycia deficytów budżetowych, jest sprzedanie zlombardowanego zboża. Tymczasem może się poprawić konjunktura międzynarodowa i zdołamy uzyskać pożyczkę zagraniczną. Na zakończenie dodał, że jest filologiem, na ekonomji zna się o tyle, o ile go mogło nauczyć doświadczenie kilku lat, że urząd objął wbrew własnej woli, że jednak nie myśli być malowanym ministrem skarbu i dlatego, jeżeli jego wniosek zostanie odrzucony, stanowczo podaje się do dymisji.
Zkolei premjer zapewnił przedmówcę, że jego zasługi są wysoko cenione i że wniosek winien być przyjęty.
Powszechne potakiwanie było na to odpowiedzią.
Jednakże przez cały czas wszystkie oczy zwrócone były na Dyzmę, uporczywie milczącego. Oczekiwano od niego czegoś niespodziewanego i nie zawiedziono się. Gdy premjer zwrócił się doń z uśmiechem, zapytując o zdanie, Nikodem wstał:
— Proszę panów. Ja tam gadać nie lubię. Powiem krótko. Chodzi nie o nas, a o dobro państwa i na siubździu, czy na inne fintifluszki nie czas. To, co tu gada się, to wszystko do chrzanu. Ja ograniczę się do przeczytania mojej deklaracji.
Rozłożył przed sobą przygotowaną przez Krzepickiego odpowiedź i przeczytał.
Już podczas czytania wśród zebranych dało się zauważyć poruszenie, gdy zaś skończył, minister skarbu zerwał się wzburzony, gestykulując i protestując.
Zapanował ogólny gwar, ostra wymiana zdań, a nawet kłótnia, która stopniowo, na skutek perswazyj premjera, przeszła w dyskusję.
Minister Jaszuński w pewnym momencie z irytacją zapytał Dyzmę:
— Dlaczegóż to pan prezes zajmuje dziś takie nieubłagane stanowisko, skoro jeszcze przedwczoraj w rozmowie ze mną zapewniał, że w zasadzie zgadza się na wniosek?
Dyzma poczerwieniał:
— Nigdy tego nie mówiłem!
— Owszem, mówił pan, że może to i dobrze będzie.
— Nieprawda!
— To pan mówi nieprawdę — krzyknął Jaszuński — może nie temi słowami pan mówił, ale mniej więcej oznaczały one zgodę na projekt.
— Ależ panie kolego — zjadliwym tonem powiedział minister skarbu — czy pan nie rozumie, że prezes Dyzma użył tego podstępu, by nas zaskoczyć swoją opozycją?
Nikodem wstał:
— Nie mam więcej nic do gadania. Ja powiedziałem, co miałem do powiedzenia. A panowie róbcie, jak chcecie.
Wniosek ministra skarbu został przyjęty.
— Mnie tam gancpomada — mówił tegoż wieczora Nikodem do Krzepickiego, gdy razem wracali od pani Przełęskiej — i tak podaję się przecie do dymisji.
— Ale szkoda banku!
Dyzma wzruszył ramionami:
— Pański pomysł! Pańskie dziecko!
— Pal ich djabli.
— Ale jutro będzie huczek!
— Jaki huczek? — zdziwił się Nikodem.
— No w prasie. Przecie oni popełniają szaleństwo. Napewno znaczna część prasy stanie po pańskiej stronie.
— I co mi z tego?
— No, oczywiście, zysk platoniczny, ale wie pan prezes, że mam pewną myśl!
— No?
— Zdarza się wyśmienita dla pana okazja. Mianowicie, zaraz jutro podać się do dymisji.
— Ee... nie warto, chciałem podać się do dymisji przed ślubem. Poco tracić te kilka tysięcy złotych?
— Pan prezes miałby rację, gdyby nie to, że i tak odrazu następcy nie będą mieli. Zresztą, napewno nie zechcą takiego człowieka, jak pan tak zaraz puścić. I tak przeciągnie się, a profit moralny dla pana duży.
— Jaki profit?
— No, to proste. Zgłosi pan dymisję bez podania powodów. Wówczas stanie się jasne, że wobec uchwalenia przez rząd wniosku zarzynającego Bank Zbożowy, pan nie chciał ponosić za to żadnej odpowiedzialności.
— Aha — zorjentował się Dyzma.
— Widzi pan, panie prezesie, że mam rację. A cała opinja stanie po pańskiej stronie.
Nikodem roześmiał się i klepnął Krzepickiego po ramieniu.
— Cwaniak z pana, panie Krzepicki.
— Do usług pana prezesa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.