>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Karusia
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 148
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1938
Druk „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



E. KOROTYŃSKA
KARUSIA
POWIASTKA


WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE
Printed in Poland

Druk. „SIŁA“ Warszawa






Było dwoje sierotek: Michaś i Karusia. Umarli rodzice i pozostawili ich w zawalonej chatce i zachwaszczonym ogródku, małych i bezradnych.
Michaś miał lat siedem, Karusia dziewięć.
Kochali się bardzo, jedno bez drugiego żyć nie mogło i jedno drugiemu umilało życie.
Rano Karusia szła do obórki i wydoiwszy kózkę, niosła kubek mleka Michasiowi, aby wypiwszy je z kawałkiem chleba poszedł z kózką na pole.
Była to ich karmicielka jedyna, umarliby z głodu, jeśliby nie ona. Z niej czerpali pożywienie i siłę do pracy, z niej mieli radość, gdy wyprawiała pocieszne skoki i harce.
Michaś lubił chodzić z kózką na trawkę. Miło mu było zrywać kwiatki, układać bukiety i chwilami czytać książki, dawane mu przez panienkę ze dworu.
Karusia tymczasem gospodarowała w domu, przygotowywała jedzenie braciszkowi, sprzątała izdebkę i wybiegała potem do niego z garnuszkiem zupy, siedząc dopóki nie zjadł.
Jednostajnie płynęło im życie, czuwała nad nimi Opatrzność i zdawało się, iż zawsze tak będzie.
Ale zdarzyło się nieszczęście.
Razu pewnego, gdy Karusia przyszła na pole z jedzeniem, napróżno rozglądała się wokoło, napróżno wołała Michasia. Ani jego, ani kózki nie było...
Sądziła, iż poszedł napoić kózkę i jednocześnie wykąpać się, gdyż upał był wielki, ale okazało się, iż nie było go i przy rzeczce.
Zrozpaczona Karusia popędziła ku domowi, sądząc, iż, nie mogąc się jej doczekać, wrócił w tym czasie, gdy ona szła inną drogą ku polu.
Niestety! nie było go i w domu. A, że nigdy nie oddalał się bez jej wiedzy, obawa zawładnęła serduszkiem dziewczynki, rzuciła się na trawę i wybuchnęła płaczem.
Widziała go już utopionego lub pożartego przez wilki, które ukazywały się parę razy w wiosce i pożerały barany, raz nawet rzuciły się na jałówkę, ale zastrzelono napastnika, i od tej pory omijały zagrody.
Ale, być może, zgłodniałe wilczysko, nie zważając na niebezpieczeństwo, rzuciło się na siedzącego samotnie chłopca i zagryzłszy porwało do lasu.
Zgroza ogarnęła Karusię. Biedne dziecko wolałoby samo zginąć, niż myśleć o cierpieniu ukochanego braciszka.
Płakała i rozpaczała, nie mogąc przełknąć niczego, biegała po różnych kątach lasu i pola, szukając i nawołując Michasia.
Znużona całodzienną bieganiną, spłakana i zrozpaczona przytuliła jasną główkę do trawnika i łkała żałośnie.
— Co ci to, Karusiu? — posłyszała za sobą głos kobiecy — co ci się stało? Nie becz!
Obróciwszy się ku mówiącej spostrzegła Magdę, którą nazywali Nierozumką, gdyż od urodzenia była jakąś inną niż wszyscy i do żadnej roboty nie można jej było użyć. Nie umiała i nie chciała nic robić, czasem tylko, gdy kogo lubiła, odzywała się i nawet pomogła w robocie, poza tym wydawała jakieś piski i dźwięki i umykała od roboty i ludzi.
Wygląd miała straszliwy. Włosy nieczesane i brudne, rozwichrzone były, jak miotła, oczy dziko patrzące przeszywały człowieka na wylot, bosa, obdarta, z nogami poszarpanymi przez krzaki i kolce, wyglądała, jak nieboże stworzenie.
Karusia nie bała się jej wcale, nie zrobiła jej bowiem nigdy krzywdy, raz nawet, widząc, iż dziewczynka ugina się pod ciężarem gałęzi na opał, porwała z jej rąk drzewo i zaniosła do chaty. Tam posiedziała chwilę, zjadła kawałek chleba, dany jej przez Karusię, i poszła.
Od tej pory zaglądała czasem do dzieci i nie raz pomagała im w cięższej robocie.
I teraz stała, myśląc co by się przytrafić mogło dziewczynce i w jaki sposób i w czym jej ulżyć.
— Ach! Magdo — załkała Karusia. — Michaś zginął! Nic mi nie możesz pomóc... Ach! ja nieszczęśliwa...
— Magda zawsze może pomóc dobrym ludziom, którzy jej nie dokuczali nigdy, owszem, nieraz kęs chleba dali, sami mając niewiele — odpowiedziała dziewczyna. — I teraz mogę ci dać radę, a jeśli ją przyjmiesz, na pewno znajdziesz braciszka.
Karusia uniosła się z ziemi i przytuliła się do mówiącej.
— Magdusiu — szeptała ze łzami — będę cię słuchała, zrobię wszystko, co każesz, powiedz mi, co mam uczynić...
— Usiądźmy na trawie — odpowiedziała Magda — a powiem ci o mym planie. Nazywają mnie wariatką, ale mam może więcej nieraz rozumu od tych, co mnie przezywają. Otóż, moja Karusiu, trzeba, żebyś poszła w świat szukać Michasia. W domu ja zostanę, zajmę się gospodarstwem, dopilnuję chaty i waszej kozy...
— Kozy! — zawołała z rozpaczą dziewczynka — ależ i ona zginęła!
— To źle, bo z czegoż będziecie żyli? No, kozę można mieć drugą, ale braciszka szukać trzeba. Idź, dziecko, prosto przed siebie, w las, przejdź cały, a potem dalej i dalej, jeśli go w lesie nie będzie, to na pewno wywędrowali z nim do miasteczka.
— Magdo, powiedz tylko, kto go uprowadził, o kim myślisz, czy wiesz na pewno, iż nie utonął? ach! powiedz!
— Wczoraj w miasteczku byli cyganie — odparła dziewczyna — spotykałam ich koło lasu i w polu, zasmakowali widać w białej kózce i zabrali z sobą chłopaka. Idź, idź prędzej, zanim dojdą do swej siedziby, bo stamtąd nikt go nie wyrwie. A nie wpadnij sama w pułapkę!... Weź chleba kawał i idź!...
Dziewczynka, płacząc, poszła ku lasowi, a Magda weszła do chaty.

Karusia biegła szybko, pomna rad dobrej dziewczyny, aż doszła późnym wieczorem do lasu.
Słońce zaszło, ostatni czerwony promień blaskiem swym oblał drzewa wysokie i zniknął.
Zapadły głuche cienie, dały się słyszeć szmery liści, powiał zapach sosen.
Karusi zrobiło się straszno. Nigdy nie była w lesie o tej porze, przy tym kryły się tu podobno wilki.
Spojrzała na ciemne niebo, na konary drzew zdające się być ludźmi, i zaszlochała ze strachu.
Ale Bóg, Który czuwa nad sierotami, ulitował się nad tą okruszyną, co małymi stopkami, raniąc się i kalecząc przebiegała ścieżynę leśną — i zawoławszy na księżyc, aby rozjaśnił niebo i na gwiazdy, aby blaskiem swym rozproszyły cienie, stłumił strach w tym dziewczęcym serduszku.
Wzniosła Karusia błękitne swoje oczęta ku górze i dziękowała Bogu.
Szła i szła teraz bez odpocznienia, chociaż sen ją ogarniał i z chęcią ułożyłaby się na mchach leśnych.
Ale miłość dla braciszka przemogła znużenie, nie położyła się do snu, nie odpoczęła ani chwili, wypatrując, czy daleko jeszcze do końca lasu.
Las był długi, wiorsty całe zajmował, ciągnął się i ciągnął i zdawał się nie mieć końca.
Naraz usłyszała jakby szmer jakiś i duży szary wilk stanął przed przerażoną Karusią.
— Boże, ratuj! — szeptały zbielałe wargi dziewczątka. — Ty wszystko możesz!
Tejże chwili padł promień księżyca na stojące przed nią zwierzę i z radością spostrzegła swoją pomyłkę.
Przed nią stał i przyjaźnie machał ogonem duży szary pies, nie mający względem dziewczynki żadnych złych zamlarów.
Karusia pogładziła psa po grzbiecie, na co ten odpowiedział liźnięciem.
Przyjaźń była zawarta — psy lubią dzieci i życzliwie się do nich odnoszą.
Szli razem prostą drogą — po upływie jakiegoś czasu pies zeszedł na bok i prawie ciągnął dziewczynkę, aby szła za nim. Poszła więc, domyślając się, iż prowadzi ją do swych państwa.
I rzeczywiście doszli wkrótce do leśniczówki, otoczonej parkanem, przeplatanym kwitnącymi krzewami.
U furtki pies zatrzymał się i szczeknął dwa razy. Widocznie był to znak umówiony, gdyż natychmiast ukazał się leśniczy i otworzył furtkę ze zdziwieniem.
— Kogoś tu przyprowadził, mój Reksie? — pytał śmiejąc się wesoło leśniczy.
A pies aż wywracał koziołki i szczekał z radości, że figla panu wyrządził i gościa nieproszonego sprowadził.
— Kim jesteś, dziewczynko, i co cię tu w nocy sprowadza? — pytał leśniczy stojącego przed nim dziewczątka. Nie płacz, nie opuścimy cię, dziecko, przenocujesz u nas, a potem zobaczymy co będzie.
— Nazywam się Karusia — odpowiedziała z ufnością dziewczynka — wyszłam z chaty szukać zaginionego braciszka i naszej kózki... Nie zostanę tu na noc, bo każda chwila mi droga. Dziękuję panu za dobre serce, już idę.
Ale zacny człowiek wiedział, gdzie szukać jej Michasia. Widział u cyganów jasnowłosego chłopca i zaprzęgłszy do bryczki, pojechał z Karusią, aby dognać niegodziwców i odebrać chłopaka.
Udało mu się to w zupełności. Wkrótce dostrzegli idącego za bandą cyganów zawodzącego żałośnie dzieciaka. Po krótkim przemówieniu do króla cyganów, zabrano chłopca i kózkę i zwrócono Karusi.
Cieszyli się wszyscy, a z nimi i Magda, skacząc i wyśpiewując radośnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.