Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga ósma/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.Trzy piersi męzkie niejednako skrojone.

Phoebus jednak ostatecznie nie skonał. Ludzie tego gatunku twardy kark mają. Gdy mistrz Filip Lheulier, orator króla nadzwyczajny, mówił biednéj Esmeraldzie: umiera, był to błąd lub żart. Gdy archidyakon powtórzył skazanéj: umarł, faktem było, że nic o tém nie wiedział na pewno, lecz tak tylko sądził, na to liczył, w to wierzył, tego sobie serdecznie życzył. Byłoby mu zanadto ciężko przynosić kobiecie kochanéj dobre nowiny o swoim rywalu. Na jego miejscu każdy mężczyzna zrobił-by to samo.
Nie mówi się przez to, że rana Phoebusa była lekką, ale nie była téż znowu i tak ciężką, jak Klaudyusz sobie schlebiał. Mistrz chirurg, do którego żołnierze czatnicy odnieśli chorego w pierwszéj zaraz chwili, przez dni osiem lękał się o jego życie, i to mu nawet po łacinie wyznał. Młodość wszakże wzięła górę, i, jak się to bardzo często zdarza, pomimo prognostyków i dyagnostyków spodobało się naturze podźwignąć umierającego, tuż pod samym na kwintę zwieszonym nosem lekarza. Leżąc jeszcze na tapczanie u mistrza chirurga, poddać się on musiał pierwszym dochodzeniom słownym mistrza Filipa Lheulier i sędziów śledczych officyała. Znudziło to go niezmiernie. To téż pewnego pięknego poranku, czując się nieco lepiéj, zostawił złote swe ostrogi panu znachorowi w zamian zapłaty za ziółka i drapnął. Nie spowodowało to zresztą żadnego zamięszania w przebiegu sprawy. Sądownictwo ówczesne mniéj jeszcze od dzisiejszego dbało o sumienność i rzetelność procesów kryminalnych. Byle obwiniony mógł być powieszony, bez pretensyi kwitowało z reszty. Owóż sędziowie bez wszystkiego dość mieli dowodów przeciw Esmeraldzie. Mniemali, że Phoebus umarł, i niczego już mniéj nie potrzebowali.
Ze swojéj strony, nie uciekał znów i Phoebus tak bardzo. Pośpieszył połączyć się ze swoją kompanią łuczników, na leżach w Queue-en-Brie, w hrabstwie Ile-de-France, o jeden, dwa popasy od Paryża. Nie więcéj.
Mówiąc prawdę, nie byłoby mu wcale miło stawać przy procesie osobiście. Czuł przez skórę, że nie miałby tam miny zbyt rycerskiéj. W gruncie, sam nie wiedział co myśléć o całéj téj sprawie. Niepobożny i zabobonny, jak każdy żołnierz który jest tylko żołnierzem, ilekroć zapytywał siebie o prawdziwe znaczenie przygody, zawsze niezupełnie jakoś bezpieczne i pewne snuły się jemu wyobrażenia na konto kozy, na konto sposobu w jaki spotkał Esmeraldę, na konto niemniéj dziwnych miłosnych oświadczyn dziewczyny, na konto cygańskiego jéj stanu, a wreszcie i na konto samego tego mnicha, widma czy pokutnika zaklętego. Wszystkie owe konta kazały mu domyślać się w całéj téj historyi daleko więcéj sztuczek magicznych, niż miłości. Siedziało tu jakieś licho, to widoczne; czarownica zapewne, djabeł może, najprawdopodobniéj zaś sprawka jakaś, czyli mówiąc językiem ówczesnym, uroki, i to najnieprzyjemniejszego dla kapitana gatunku, uroki w których odegrał rolę wielce niezręczną, bo potłuczonego i okpionego. Rumieniło go to po same białka; doznawał rodzaju wstydu, który nasz Lafontaine tak oto określił wybornie:
„Honteux comme un renard qu’une poule aurait pris.”
Zkądinąd był prawie pewnym, że sprawa nie nabierze wielkiego rozgłosu, że imię jego, pod nieobecność osoby, wymówioném ledwo zostanie, a w każdym razie nie rozebrzmi po za krasomówcze mury baszty Tournelle. I co do tego nie mylił się bynajmniéj. Gazeta sądowa wcale jeszcze wówczas nie istniała, a że nie było tygodnia, w którymby nie smażono w jednéj z licznych sądownie paryzkich jakiego podrabiacza monety, nie wieszano jakiéj czarownicy, nie pławiono wiedźmy, lub nie palono heretyka, ztąd widok staréj feudalnéj Temidy, zakasującéj żylaste ręce i przy lada placyku powinność swą czyniącéj u kotła, pręgierza lub szubienicy, stał się do tego stopnia pospolitym, iż pierwszy lepszy proces o morderstwo, spisek, kabałę i schadzki ze złym duchem, w żaden żywy sposób za dziwowisko nadzwyczajne uchodzić nie mógł. Wiedziano, że tak czy inak na gardle się kończył, a stokroć łatwiéj było wtedy dać gardło, niż grzywnę. Większy świat czasów owych rzadko kiedy nawet wiedział nazwisko nieboraka, ciągnionego pod oknami na śmierć. Lud prosty, co prawda, zawsze się chętnie raczył grubemi temi potrawami, ale rzecz to znana od wieków, że w razach takich zawsze go raczéj ilość zajmowała, niż jakość. Patrzał zawsze, nie badał nigdy. Z tego powodu egzekucya była na drodze publicznéj wypadkiem niemal tak zwyczajnym, jak kupa opiłek przed domem ślusarza, lub niewyprawna skóra na płocie garbarza. Kat był niejako gatunkiem rzeźnika, tylko barwy troszkę ciemniejszéj.
Rychło więc uspokoił się Phoebus na duchu co do téj uwodzicielki Esmeraldy, czy Similardy, jak ją nazywał, co do jéj puginału lub puginału mnicha zaklętego (o różnicę nie stał wcale), i co do rozwiązania procesu. Ale zato, jak tylko serce jego zostało z téj strony wolném, obraz Lilii zjawił się w niém w też pędy. Serce rotmistrza Phoebusa, za przykładem fizyków tamtych czasów, nie cierpiało próżni.
A i to wziąć wypadało na uwagę, że trzeba-by nie wiem już kogo, żeby nieco dłużéj można było wytrzymać w Queue-en-Brie, miasteczku kowalów i mleczarek o szorstkich rękach i zamurusanych twarzach, miasteczku składającóm się z długiego łańcucha lepianek i chatek, które opisują gościniec główny na jakie pół mili. Prawdziwe queue, ogon niezmiernéj długości.
Lilia była przedostatnim przedmiotem jego ubóstwiań; sama wyglądała jak aniołek, a posag miała prześliczny; jest-że więc dziwném, że pewnego cudownego poranka, całkiem się już podleczywszy, a przypuszczając, że po dwóch miesiącach sprawa cyganki powinnaby być skończoną i pogrzebaną, zakochany nasz rycerz strojnie i zbrojnie stanął przed bramą mieszkania pani Gondelaurier?
Nie zwrócił uwagi na dość liczne tłokowisko ludu, gromadzącego się na placu katedralnym przed frontonem Najświętszéj Panny; przypomniał sobie, że był to miesiąc Maj; mogło więc, przypuszczał sobie, chodzić tu o jaką Processyę, o uroczysty obchód, o jakie zielone świątki; uwiązał zatém konia u haka przy bramie i wesoło pobiegł ku pokojom pięknéj swéj narzeczonéj,
Zastał ją z matką samotnie.
Lilii nie przestała ciężyć na serduszku scena z tancerką, kozą i alfabetem. Szczególnie trudno się jéj było pogodzić z długą nieobecnością Phoebusa. Jednakże, gdy ujrzała rotmistrza wchodzącego, gdy zobaczyła jego postawę dziarską, mundur nowiutki, pas lśniący i wyraz twarzy istotnie rozkochany, niepodobna jéj było wstrzymać się od żywego rumieńca zadowolenia. Poczciwa dziewczyna i sama téż wyglądała powabniéj, niż zwykle. Przepyszne jéj jasne włosy splatały się w warkocz zachwycający: ubraną była od stóp do głowy w ów błękit niebieski, co tak doskonale licuje z białością śnieżną, a o czém się pod sekretem dowiedziała od Kolumby; wzrok zaś jéj był przyćmiony miłosną ową tęsknicą, która płci naprawdę białéj więcéj jest jeszcze do twarzy, niż niebieskie błękity.
Phoebus, który od kilku tygodni w kwestyi piękna zmuszonym był poprzestawać na dziéwkach w Queue-en-Brie, od razu upojony został widokiem Lilii, co z kolei i jego samego ubrało wraz w pozory tak nadskakujące i rzetelnie zachwycone, że pokój podpisanym został bez przydłuższych formalności, natychmiast. Sama nawet pani Gondelaurier, po staremu zawsze odpoczywająca w szerokim dziedzicznym fotelu, nie miała serca zburczyć rotmistrza jak należało. Co zaś do wyrzutów Lilijki, takowe po niejakiém zakłopotaniu w kwestyach etymologii, wysforowały się wraz, nie wiemy już jaką drogą kokieteryi niewieściéj, na przestworza gruchań, takoż niebieskich.
Śliczne dziewczę siedziało u okna, haftując wciąż grotę Neptuna. Kapitan stał oparty o węzgłowie jéj krzesełka, a ona poséłała mu półgłosem miłe swe wyrzuty:
— No, ale cóż to się z tobą działo, niedobry, przez te dwa długie miesiące? Gadaj mi zaraz.
— Przysięgam ci — odpowiedział Phoebus, zaambarasowany trochę pytaniem — przysięgam ci, że papieżowi byś głowę zawróciła, tak jesteś piękną.
— Dobrze, dobrze, niech i tak będzie, mości panie. Zostaw już tę moją piękność i odpowiadaj. Śliczna piękność, to widać...
— No, jeśli tak, kochana kuzynko, to ci powiem, że mię służba wzywała.
— Służba, i dokąd-że to, jeśli łaska? i dlaczegożeś nie przyszedł pożegnać się z nami?
— Do Queue-en-Brie.
Phoebus rad był niezmiernie, że tak chwacko wyminął pytanie drugie za pomocą pierwszego.
— Ależ to niemal zaraz za okopami, łaskawy panie. Czemużeś nie przyjechał choć raz mię odwiedzić?
Tu już Phoebus dość rzetelnie się zakłopotał.
— Temu... wszak służba to... a przytém, prześliczna kuzyneczko, byłem chory.
— Chory? — powtórzyła Lilia przelękniona.
— Tak jest... ranny.
— Ranny!
Zacne dziewczę aż pobladło ze wzruszenia.
— O! nie trwoż się, droga kuzynko — pochwycił rotmistrz z pewném lekceważeniem. — Drobiazg. Kłótnia maleńka i parę młynków karabeli. Cóż-by to cię miało obchodzić?
— Coby to mię miało obchodzić? — zawołała panienka podnosząc piękne swe oczy łez pełne. — O! chyba nie mówisz tego co myślisz, mówiąc to. Zkąd-że poszły te wasze młynki karabeli? Chcę wszystko wiedziéć.
— No więc, droga kuzynko, ot jak było. Popstrzykaliśmy się trochę z Mahe Fedy, wiesz, porucznikiem z Saint-Germain-en-Laye, i popruliśmy sobie nawzajem po parę cali skóry. To cała historya.
Kłamca rotmistrz doskonale wiedział, że zatarg honorowy w oczach kobiety, zawżdy waloru dodaje mężczyźnie. I w istocie, Lilijka patrzyła mu w oczy cała przejęta obawą, rozkoszą i uwielbieniem. Ale nie była jeszcze całkowicie zaspokojoną.
— Byleś mi tylko, Phoebusie mój, zdrów był zupełnie! — rzekła. — Nie znam tego tam Mahe Fedy, ale niedobry to człowiek. I o co-żeście się pogniewali?
Na tym punkcie Phoebus, którego wyobraźnia straszliwie chromała w sprawach twórczości, poczuł się osamotnionym, jak na straconej placówce.
— O! ba!... albo ja wiem, myślisz! O nic, o konia, o słówko.... Kuzynko najdroższa — jął wnet z innéj beczki — cóżby to mógł być za hałas tam na ulicy?
I zbliżył się ku oknu.
— Ależ ludu! — dodał — jak makiem zasiał.
— Nie wiem dobrze — mówiła Lilia — ale zdaje się, że czarownica jakaś ma tu odbywać pokutę publiczną, tego rana, przed kościołem; późniéj powieszoną zostanie.
Rotmistrz tak dalece upewnił siebie, że sprawa Esmeraldy musiała już być skończoną, że słowa Lilii nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. Zadał jéj wszakże kilka pytań.
— Jak się nazywa czarownica?
— Nie wiem — odrzekła panienka.
— A cóż mówią o jéj zbrodni?
— Nie wiem.
— O Panie Jezu Chryste! — wtrąciła matka — tylu dziś mamy czarowników, że jak mniemam, palą ich, nie turbując się nawet o nazwiska. Pytajcie raczéj każdego obłoczka jak się nazywa. Bądź co bądź, przynajmniéj spokojnie będzie na świecie...
Czcigodna matrona, powiedziawszy to, wstała z westchnieniem i podeszła ku oknu.
— Panie Boże! — powiedziała — a masz racyę, Phoebusie. Toż mi zbiegowisko motłochu!... Wszelki duch Pana Boga chwali! aż na dachy powłazili. Czy wiesz, Phoebusie? to mi przypomina najpiękniejsze chwile życia. Wjazd króla Karola VII, kiedy ludu było również huk... Nie pamiętam już roku. Gdy o tém mówię, nieprawdaż, że wam się to wydaje czémś niezmiernie starém? dla mnie jest to młodziutkie... O, lud był wtedy bez porównania dzielniejszy. A miałeś go po uszy nawet w strzelnicznych otworach bramy Ś-go Antoniego. Król jechał na czele, z królową przed sobą na siodle. Za rodziną królewską postępowały inne panie, tak samo na siodłach przed panami i rycerstwem. Przypominam sobie, jak się to śmiano, że tuż przy Amanyonie panu na Garlande, który był ot taki malutki, znajdował się pan Matefelon, rycerz olbrzymiego wzrostu, co to kupami całemi zmiatał Anglików. Ach jak to było ładnie. Cała szlachta królestwa szeregiem jednym wyciągnięta, pan za panem, każdy ze swoim sztandarem! Jedni mieli tarcze, drudzy proporce. Ktoby dziś zliczył! Pan na Calan z chorągwią; Jan z Chateaumorant z tarczą; pan na Concy z chorągwią, a dworno i hucznie jak nikt, księcia burbońskiego wyjąwszy... Smutno, niestety pomyśléć, że wszystko to było niegdyś, i znikło!
Zakochani nie słyszeli bolesnego tego zakończenia czcigodnéj wdowy. Phoebus zaraz w początkach opowiadania wrócił oprzéć się o poręcz krzesła narzeczonéj, na stanowisko pociągające w rzeczy saméj, z niego to bowiem swawolny wzrok rotmistrza zapuszczać się mógł w zagięcia stanika Lilijki. Stanik zaś ów tak jakoś w porę odkaszliwał i poziewał, pozwalając dojrzéć tyle rzeczy rozkosznych, a tyle innych się domyślać, że Phoebus olśniony atłasowemi odblaskami cery téj alabastrowo-białéj, nie mógł się wstrzymać od uwagi, którą zresztą, oddajmy mu tę sprawiedliwość, w duchu jeno sobie uczynił: „Jakże tu, do pioruna, kochać co innego jak blondynki!“ Oboje zachowywali milczenie. Ładna panienka podnosiła nań tylko od czasu do czasu oczęta swe słodkie i zachwycone, a on z uwielbieniem coraz bliżéj się przypatrywał maleńkiemu kontrastowi swych włosów z włosami narzeczonéj, kontrastowi, który promień wiosennego słońca zawsze przecież jakoś wyrównywał i w jedność harmonijną splatał.
— Phoebusie — odezwała się naraz Lilijka głosem cichym — za trzy miesiące powinniśmy się pobrać; przysięgnij-że mi, żeś nigdy okrom mnie nikogo nie kochał.
— Przysięgam ci, aniele méj duszy! — odpowiedział Phoebus, i wzrok jego, jakby dla tóm większego przekonania Lilii, połączył się ze szczerością jego głosu. Kto wié? Być może, że sam sobie wierzył w téj chwili.
Dobra pani Gondelaurier, zachwycona tak doskonałą komitywą narzeczonych, wyszła tymczasem z pokojów, by zajrzéć do apteczki i kuchni. Postrzegł to Phoebus, a sam-na-sam owo z miluchną kuzynką ośmieliło do tego stopnia wojowniczego jego ducha, że mu się wraz mózg najeżył najdziwniejszemi pomysłami. Rozumował jak z książki. Lilijka go kochała; był jéj narzeczonym; dawniejsze ku niéj przywiązanie obudziło się nie w pierwotnéj już wprawdzie świeżości, zawsze jednak w pełni zapału; ostatecznie tedy, byłożby tak strasznym już grzechem, gdyby się chlebek upiekło z mąki trochę zawcześnie zaparzonéj? Nie możemy ręczyć, czy w takim dosłownie porządku rozwijał się szwadron idei rotmistrza; co jednak pewne, to że Lilia ni z tego ni z owego przeraziła się naraz, spojrzawszy po zwyczaju w oczy „pięknego kuzyna“.
— Ach, mój Boże! — rzekła zaczerwieniona i niespokojna — jakże mi gorąco!
— W istocie — potwierdził Phoebus — południe zdaje się być niedaleko. Słońce dokucza. Zapuśćmy firanki.
— O nie, nie! — krzyknęła biedna mała — przeciwnie, świeżego powietrza mi trzeba.
I jako łania, czująca wiatr pogoni, poskoczyła ku oknu, otworzyła je i wpadła na balkon.
Phoebus mocno podraźniony, rad nierad pociągnął za nią.
Tłum bezmierny, wypierający się aż na przyboczne ulice i zaułki, zalegał plac właściwy. Niewielka opaska murowana, wysokości dołokciowéj, obejmująca wązką przestrzeń u schodów kościelnych, czyli babiniec przedkatedralny, nie byłaby w stanie ochronić wstępnego tego zakola od natarczywości cisnącego się gminu, gdyby jéj nie podszył był gruby łańeuch strażników stu-dwudziestki kasztelańskiéj i puszkarzy, ze śmigownicami w ręku. Dzięki temu przewiąsłu pik i rusznic, dziedziniec przedfrontowy był pusty. Wejścia doń pilnowała gromada halabardników tarczy biskupiéj. Szerokie podwoje kościoła były zamknięte, co stanowiło wydatną sprzeczność z niezliczonemi oknami placu, które pootwierane od piwnie aż do poddaszy, mrowiły się tysiącami głów, tak prawie poukładanych i spakowanych, jak stosy kul po parkach artyleryjskich.
Powierzchnia ciżby téj na placu była szarą, brudną, gliniastą. Widowisko, na które oczekiwała, należało najoczewiściéj do rzędu tych, które posiadają przywilej wyciągania i przyciągania ku sobie wszystkiego, co najplugawsze w gminie. Nie obrzydliwszego nad hałasy, wyrywające się z tego kipiącego błocka czepców żółtawych i zapylonych kudeł. W tłuszczy onéj więcéj było śmiechów, niźli krzyków, i więcéj kobiet, niźli mężczyzn.
Od czasu do czasu jeden to drugi głos ostry i donośny przedarł się przez rumor powszechny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Héj Maćku Zurbo! czy to tam mają ją wieszać?
— Ośle dardański! to tylko pokuta publiczna! rozmowa z Panem Bogiem po łacinie przez usta biskupów! Zawsze się to tutaj odbywa, w południe. A jeżeli ci pilno do postronka, to ruszaj na plac grevski.
— Pójdę razem z tobą!
— Powiedz-no, pani Pafnucowo, czy prawda, że nie przyjęła spowiednika?
— Podobnoć, kumo Grzegorzowo.
— Widzisz ją, poganka!
— Trzeba wiedziéć waszmości, że taki jest zwyczaj. Starosta pałacu Sprawiedliwości obowiązany dostarczyć złoczyńcę całkiem już gotowego, jak na szubienicę: kasztelanowi paryzkiemu, gdy jest świecki, officyałowi, gdy należy do stanu duchownego.
— Bóg zapłać waszmości.
— O mój Boże! — zawołała Lilia — biedna istota!
Myśl o nieszezęśliwéj boleścią przepełniła jéj oczy, któremi po tłumach wodziła. Rotmistrz, zajęty daleko więcéj nią, niźli zbiorowiskiem hultajstwa, miłośnie miął jéj opaskę z tyłu. Odwróciła się błagająca i uśmiechnięta:
— Zostaw, Phoebusie kochany, proszę cię. Matka może nadejść i rękę zobaczy.
W téj akurat chwili południe bić zaczęło zwolna na zegarze katedralnym. Pomruk zadowolenia wydobył się z tłumów. Ostatnie echo dwunastego uderzenia nie przebrzmiało jeszcze, gdy wszystkie głowy wełnisto się naraz poruszyły, jako zboże w polu od dmuchnięcia wiatru. Po nad hałas niezmierny wybiegł jeden ogłuszający okrzyk, z bruku, z okien, z dachów:
— Jadą!
Lilia zakryła twarz rękami.
— Czy chcesz wejść, aniołku? — spytał Phoebus.
— Nie — odpowiedziała, i oczy jéj, które strach był przymknął, otworzyła teraz ciekawość.
Wóz gnojowy, ciągniony przez silnego normandzkiego hołoblowca i otoczony zewsząd jeźdźcami w strojach fioletowych w białe krzyżyki, tylko co się wysforował naprzód z ulicy Saint-Pierre-aux-Boeufs. Straż starościńska torowała pochodowi drogę śród tłumów, przy pomocy rozmachanych sypełkowców. Obok wozu podrygiwało konno kilku urzędników trybunalskich i policyjnych, dokładnie się wyróżniających strojem czarnym i niezręcznym sposobem trzymania się na siodle. Mistrz Jakób Charmolue paradował na czele. Na bezecnym wózku siedziała młoda dziewczyna, ze związanymi w tył rękoma, bez kapłana przy sobie. Była w jednéj koszuli; długie czarne jej włosy (zwyczajem ówczesnym warkocz ucinano dopiéro u stóp szafotu), spadały w nieładzie na szyję i ramiona na pół-przykryte.
Z pod zasłony téj falującéj i czarniejszéj od kruczego pierza, wyglądał powróz szary i twardy, splotami i węzłami swemi szorujący o cieniutkie żyłki wychudłéj szyi dziewczyny, i jako robak na kwiatku wijący się na jéj piersi. Pod postronkiem pobłyskiwał maleńki szkaplerzyk sadzony szkiełkami zielonemi, który skazanéj zostawiono dlatego zapewne, że się już nie nie odmawia tym co idą na śmierć. Widzowie umieszczeni w oknach postrzedz mogli na dnie wozu jéj stopy obnażone, które usiłowała ukryć pod sobą, jakby przez resztki instynktu niewieściego. U nóg jéj leżała koza skrępowana. Zbrodniarka zębami przytrzymywała koszulkę źle spiętą. Śród téj nawet nędzy cierpiała snać jeszcze nad tém, że ją w ten sposób, prawie nago, wystawiono na spojrzenia ludzkie. Niestety, nie dla takich to wzdragań się wstydliwość stworzoną została.
— Jezus Marya! — żywo rzekła Lilia do kapitana. — Spójrz-no, kochany kuzynku, toż to niegodziwa ta cyganka z kozą!
Co mówiące zwróciła się ku Phoebusowi. On oczy w wóz miał wlepione. Bladym był niezmiernie.
— Jaka? Gdzie cyganka z kozą? — wybełkotał.
— Cóż znowu! — jęła Lilia — alboż waszmość nie pamiętasz téj....
Phoebus przerwał.
— Ani wiem, o czém kuzynka chce mówić.
Uczynił krok ku wejściu do środka; ale dumne dziewczę, którego zazdrość tak silnie niedawno poruszona przez tęż samą cygankę, Nagle się teraz zbudziła, rzuciła nań wzrokiem niedowierzającym i przenikliwym. Lilia niewyraźnie przypomniała sobie w téj chwili, że słyszała coś właśnie bodaj czy nie o rotmistrzu jakimś, zamięszanym do procesu czarownicy.
— Co się z waszmością dzieje? — spytała Phoebusa, bystro mu zawsze patrząc w oczy — zdawaćby się mogło, że się mięszasz na widok téj kobiety?
Rotmistrz usiłował drwinką się zasłonić.
— Ja? ależ! cóżby znowu? Bynajmniéj!
— W takim razie proszę zostać! — rzekła rozkazująco — patrzmy do końca.
Niefortunny rotmistrz, chcąc nie chcąc, pozostać musiał. Co mu jeszcze trochę seca dodawało, to postawa skazanéj, któréj wzrok przykutym był do dna wozu. A było rzeczą więcéj niż pewną, że przed oczyma miał Esmeraldę. Na ostatnim tym stopniu nędzy, upokorzenia i nieszczęścia, nie przestała ona być niewypowiedzianie piękną; wielkie jéj czarne oczy czarniejszemi się jeszcze wydawały z powodu schudnięcia twarzy, profil jéj wybladły i zżółkły uderzał wzniosłą czystością rysów. W porównaniu do tego, czém dawniéj była, miała się jako madonna Masaccia do madonny Rafaela; szczuplejsza, słabsza, mizerniejsza.
Co do reszty, okrom wstydliwości, nie było chyba ani jednego w niéj uczucia, ani jednéj na niéj nitki, któraby, że tak powiemy, nie miotała się na wszystkie strony, któréjby nieszczęsna nie zdała na łaskę przygniatającéj ją fatalności, tak głęboko skołatało ją cierpienie, przybiła rozpacz. Ciało jéj podskakiwało za każdém stuknięciem wozu, jako rzecz martwa lub złamana; spojrzenie było smętne i obłąkane; usta, podtrzymujące śmiertelną koszulkę, drgały konwulsyjnie. W oczach widać było łzę, ale Już nieruchomą, jakby zlodowaciałą.
Ponura kawalkada przerznęła się tymczasem przez tłumy, śród radosnych okrzyków i twarzy rozciekawionych. Nadmienić wszakże wypada, by roli wiernego historyka nie ubliżyć, że widzące ją tak piękną a tak pognębioną, wielu najtwardszych nawet dało się litości poruszyć... Wóz gnojowy wtoczył się w zakole przedkatedralne.
Zatrzymał się naprzeciw głównego wejścia kościelnego. Straż stanęła w porządku bojowym po obu stronach. Tłumy umilkły, i śród téj ciszy uroczystéj a niepokoju pełnéj, dwa skrzydła wielkich podwoi, jakby mocą tajemną poruszyły się na swych zawiasach, i zaskrzypiały z hałaśliwą cierpkością piszczałki. Ujrzano tedy głębię ciemnego kościoła w całéj jego długości, wysłaną żałobnie, oświetloną zaledwie kilkoma gromnicami, pobłyskującemi w dali na wielkim ołtarzu, a rozwartą, jak paszcza jaskini pośród placu zapływającego olśniewającą jasnością. Po za ołtarzem, ku górze, przysłoniwszy wzrok, można było spostrzedz olbrzymi krzyż srebrny, rozpostarty na czarném suknie, spadającym od sklepienia aż do posadzki u bocznych stopni ołtarza. Cała nawa była pustą. Tylko w odległych ławkach biskupiego chóru, chybotały się jakby we mgle postacie ojców duchownych, a w chwili gdy się wielkie drzwi były otwarły, wydobył się z kościoła śpiew poważny, wysoki i monotonny, niby garściami na głowę skazanéj ciskający urywki psalmów posępnych.
„...Non timebo millia populi cireumdantis me: exsurge, Domine; salvum me fac Deus!
„...Salvum me face, Deus, quoniam intraverunt aquae usque ad animam meam.
„...Infixus sum in limo profundi; et non est substantia.“
W tymże czasie inny głos, odosobniony od chóru, wywodził na stopniach wielkiego ołtarza melancholijne to offertoryum:
„Qui verbum meum audit, et credit ei qui misit me, habet vitam seternam et in judicium non venit; sed transit a morte in vitam.“
Oddalone te śpiewania kilku starców, otoczonych mrokiem, nad piękną ową istotą pełną życia i młodości, owioniętą ciepłóm powietrzem wiosny, oblaną słońcem, były to egzekwie, była to msza za dusze zmarłych.
Lud przysłuchiwał się w pobożném skupieniu.
Nieszczęśliwa, wparłszy szklanne spojrzenie w próg wielkich drzwi kościelnych, zdawała się tracić i wzrok i myśl w ciemnych wnętrznościach kościoła. Usta jéj białe ruszały się, jakby w cichéj szeptanéj modlitwie, a gdy pomocnik oprawcy zbliżył się, by jéj pomódz zléźć z woza, posłyszał jak powtarzała głosem przyćmionym wyraz: Phoebus.
Rozwiązano jéj ręce, sprowadzono z wozu wraz z kozą (którą również rozkrępowano, a która beczała z radości czując się wolną), i zmuszono iść boso po ostrym bruku, aż pod same stopnie schodów. Powróz, który miała na szyi, ciągnął się za nią z tyłu. Rzekłbyś, wąż pełznący w ślad za jéj stopami.
Śpiewy zaraz umilkły w kościele. Wielki krzyż złoty i szereg świateł poczęły się ruszać w mroku. Posłyszano szczękania halabard Szwajcarów, strojnych w świecidełka; a w kilka sekund potém, długa procesya księży w ornatach i dyakonów w dalmatykach, postępująca poważnie i ze śpiewami ku skązanéj, rozwinęła się przed jéj oczami i przed oczami tłumów. Wzrok jéj zatrzymał się wszakże na celebrancie, postępującym z przodu zaraz za klerykiem, który krzyż niósł w rękach.
— O! — powiedziała z cicha ze drżeniem — i znowu on! ksiądz!
Był-to archidyakon w rzeczy saméj. Po lewéj swój stronie miał pod-kantora kościelnego, po prawéj, kantora z laską godności swéj w dłoni. Postępował z głową w tył odrzuconą, z oczami otwartemi i nieruchomemi, śpiewając głosem silnym:
„De ventre inferi clamavi, et exaudisti vocem meam.
„Et projecisti me in profundum in corde maris, et flumen cireumdedit me.“
W chwili, gdy wychodził na światło dzienne, mijając wysokie drzwi ostrołukowe, okryty szeroką kapą srebrną z czarnemi pasami na krzyż, był tak bladym, że niejeden z tłumu mógł siebie zapytać, czy jeno który z biskupów marmurowych, klęczących na grobowcowych płytach chóru, nie powstał spotkać na progu wieczności tę, która szła na śmierć.
Ona, niemniéj blada i niemniéj skamieniała, zaledwo spostrzegła, że jéj wetknięto do ręki ciężką gromnicę z żółtego wosku, zapaloną; nie słyszała sykliwego głosu pisarza, odczytującego fatalny testament pokuty publicznéj; a gdy jéj kazano powiedziéć amen, powiedziała amen. Dopiéro wtedy wróciła nieco do życia i do sił, gdy ujrzała, iż kapłan celebrujący, dawszy znak strażnikom aby się nieco oddalili, sam ku niéj zmierzał.
Poczuła wtedy, jak krew wszystka rzuciła się jéj kipiąc do głowy; biedna jéj dusza, już skostniała i zimna, buchnęła płomykowemi resztkami oburzenia.
Archidyakon zbliżał się ku niéj powoli; a choć już stała nad samym grobem, widziała przecież, jak oprowadzał po jéj obnażeniu roziskrzony wzrok żądzy, zazdrości i rozpusty. Ozwał się jednocześnie głosem podniesionym:
— Dziewczyno młoda, prosiłaś-że Boga o przebaczenie grzechów i uchybień?
Nachylił się do jej ucha i dodał... (widzowie mniemali, że ostatniéj słuchał spowiedzi).
— Czy zgadzasz się na mnie? mogę cię jeszcze wybawić!
Ona popatrzyła nań skupionemi ostatkami woli i rozumu.
— Precz szatanie! albo cię wydam — odpowiedziała z wysileniem.
On skrzywił usta uśmiechem strasznym.
— Nie uwierzą ci... Do zbrodni dodasz tylko błazeństwo... Odpowiadaj prędko! chcesz mię?
— Z Phoebusem moim cóżeś zrobił?
— Już nie żyje! — rzekł ksiądz.
W téj chwili nikczemny archidyakon podniósł machinalnie głowę, i ujrzał na drugim końcu placu, na balkonie mieszkania pani Gondelaurier, rotmistrza stojącego przy Lilii. Posłonił się, przetarł dłonią oczy, spojrzał raz jeszcze, cisnął przez zęby przekleństwem, i wszystkie jego rysy ciągnęły się gwałtownie.
— Jeśli tak, giń-że! — syknął jak ukąszony. — Nikt cię miéć nie będzie.
I wznosząc rękę nad cyganką. zawołał głosem grobowym:
I nunc, anima anceps, et sit tibi Deus misericors!
Była to formuła złowroga, którą kończono zwykle żałobne takie nabożeństwa. Był to znak umówiony kapłana wykonawcom sprawiedliwości państwowej.
Lud ukląkł.
Kyrie elejson — zaintonowali księża, pozostali u podwojów katedralnych.
Kyrie elejson — powtórzyły tłumy z pomrukiem przebiegającym po nad wszystkiemi głowami, jako odgłos wzburzonego morza,
Amen! — wyrzekł archidyakon.
Odwrócił się od skazanéj, głowa mu spadła na pierś, skrzyżowały się ręce; połączył się ze swoim orszakiem księży, i w parę sekund późniéj widziano, jak się zasunął z krzyżem, świecami i ornatami w posępną cienistość arkad katedralnych, a głos jego dźwięczny gasł stopniowo ze słowami strofy téj rozpoczętéj:
„Omnes gurgites tui et fluctus tui super me transierunt.“
Towarzyszący śpiewowi brzęk halabardniczych skówek woźnych, uderzających o kamienną posadzkę kościoła, nikł zwolna pod łukami i kolumnami nawy, sprawiając skutek młota zegarowego, który wydzwaniał ostatnią dla skazanéj godzinę.
Podwoje katedry wciąż jednak były rozwarte, pozwalając tłumom rozglądać się we wnętrzu kościoła, opróżnioném, smętném, chłodném, bez świec i bez głosu.
Skazana stała nieruchomie na swojém miejscu, oczekując na dalsze względem siebie rozporządzenia władz świeckich czy duchownych. Wypadło aż jednemu z dziesiętników miejskich uprzedzić o tém mistrza Jakóba Charmolue, który w samym zaraz początku sceny zabrał się był do rozpatrywania rzeźbionych i posążniczych cudów frontonu, i zgłębiał właśnie płaskorzeźby wielkiego portyku, które według jednych wyobrażać mają ofiarę Abrahama, według zaś drugich operacyą nad kamieniem filozoficznym; anioł miałby tu przedstawiać słońce, pęk drzew ogień, Abraham alchemika.
Nie bez trudności oderwano prokuratora królewskiego od rozmyślań, ale się odwrócił nareszcie; na jego skinienie, dwaj ludzie ubrani żółto, pachołki kata, zbliżyli się wraz do cyganki, by jéj ręce na nowo związać.
Zanim nieszczęśliwa wstąpiła na wóz fatalny, zawieźć ja mający ku stacyi końcowéj, dała się prawdopodobnie opanować rozdzierającemu jakiemu uczuciu żalu i tęsknoty za życiem. Podniosła bowiem poczerwieniałe i suche oczy ku niebu, ku słońcu, ku srebrnym obłokom tu i owdzie poprzecinanym trójkątami i czworobokami błękitów; poczém wzrok pełen zadumy bolesnéj oprowadzała po ziemi, po tłumach, po domach... Nagle, podczas gdy człowiek w żółtym kaftanie sznurem okręcał jéj łokcie, wydała okrzyk niebogłośny, okrzyk radości. Tam oto, na tym balkonie, przy placu, na rogu, spostrzegła jego, przyjaciela swego, swego pana, Phoebusa. Sędzia skłamał! ksiądz skłamał! Był to on, ani wątpić mogła. On, ten sam, młody, piękny, ubrany w promienisty swój mundur, z piórem u głowy, z szablą przy boku!
— Phoebusie! — krzyknęła — Phoebusie mój!
I chciała ku niemu wyciągnąć ręce drżące z miłości i zachwycenia, lecz były już skrępowane.
Zobaczyła tedy, jak kapitan ściągnął brwi, a młoda ładna pani, wsparta na jego ramieniu, spojrzała nań oczami rozgniewanemi, z zaciśniętemi wargami; poczém Phoebus wymówił kilka wyrazów, których cyganka nie dosłyszała, i młoda para usunęła się pośpiesznie za szklanne drzwi balkonu, które się wraz za nią i zamknęły.
— Phoebusie! — wołało dziewczę rwąc się jak szalone — alboż ty temu wierzysz?
Myśl potworna chłosnęła ją naraz po skroniach. Przypomniała sobie, że skazaną została za morderstwo na osobie Phoebusa de Châteaupers.
Wszystko znieść dotąd mogła. Ale ostatni ten cios zanadto był ciężkim. Padła na bruk jak nieżywa.
— No i cóż tak wielkiego! — rzekł Charmolue do oprawców. — Zanieść ją na wóz i basta. Czas kończyć.
Aż do ostatniéj chwili nikt nie był zauważył, że i na galeryi posągów królewskich, wykutéj bezpośrednio po nad ostrołukowemi spięciami trzech wejść frontowych katedry, znajdował się także widz jeden, widz dziwny, przypatrujący się wszystkiemu z taką dotąd nieruchawością, z szyją tak wyciągniętą, z twarzą tak bezkształtną, że gdyby nie strój przez połowę czerwony, a przez połowę fioletowy, możnaby go było wziąść za jedno z owych potworzysk kamiennych, paszczami których długie rynny katedralne rzygają od lat sześciuset wodę. Widz ten nie stracił ani jednego szczegółu z tego, co się od południa działo przed odedrzwiami Najświętszéj Panny. W pierwszych już zaraz chwilach, kiedy ani przyszło komu do głowy nim się zajmować, silnie uwiązał był do jednéj z kolumn galeryi gruby sznur węzłowaty, którego koniec dolny sięgał samego niemal poziomu stopni przedkatedralnych. (o uczyniwszy, zasiadł do spokojnéj obserwacji, którą od czasu do czasu przerwał gwizdnięciem, skierowaném do przelatującego szpaka. Raptem, w chwili gdy pomocnicy mistrza-oprawcy brali się do wykonania flegmatycznego rozkazu Jakóba Charmolue, widz ów zerwał się na nogi, przesadził balustradę galeryi, uchwycił za sznur kolanami, stopami i rękami, i zanim wyjść kto mógł z osłupienia, jak kropla deszczu spływająca po szybie, stoczył się na dół; poczém z szybkością kota, który z dachu na ziemi się oparł, rzucił się ku katom, potężnemi łapami łby im do bruku przycapił, porwał cygankę jedną ręką jak dziécię lalkę, i téj-że chwili lamparcim ku katedrze poskokiem, znalazł się na progu świątyni. Wówczas uniósł omdlałą dziewczynę w górę, po nad swą głowę, i ryknął całą kościstą piersią, że aż najdalsze zakątki placu powiekami mrugnęły:
— Miejsce święte! schronienie!
Stało się to tak szybko i tak gwałtownie, że gdyby się rzecz działa była w nocy, zdarzenie byłoby się przed oczami tłumów odrysowało na frontonie kościelnym jedną w zygzaki połamaną błyskawicą.
— Schronienie! wiwat! schronienie! — powtórzyły tłumy, i dziesięć tysięcy siarczystych oklasków odbłysło w jedyném oku Quasimoda wyrazem dumy i radości.
Huk ten i wstrząśnienie obudziły skazaną. Podniosła omdlałą powiekę, spojrzała na Quasimoda, i znów ją zaraz zamknęła, jakby przerażona widokiem swojego zbawcy.
Charmolue zgłupiał, oprawca główny także, strażnicy stali jak bałwany kamienne. W rzeczy saméj, w obrębie kościoła Najświętszéj Panny skazana była już nietykalną. Katedra posiadała przywiléj ochrony i ratunku. Wszelka sprawiedliwość, wszelki sąd i władza kończyły się na jéj progach.
Quasimodo zatrzymał się u wielkich podwoi. Grube jego nogi zdawały się być równie mocnemi na posadzce kościelnéj, jak i ciężkie słupy romańskie. Wielki jego łeb rozczochrany zagłębiał się w ramiona jako łby lwów, które również mają grzywy, a prawie nie szyi. Trzymał młodą dziewczynę, drżącą jak listek, zwieszoną na jego mozolistych rękach jako draperya biała; ale trzymał ją z taką uwagą i ostrożnością, jakby się lękał, by mu się co z tego nie złamało, albo nie zwiędło. Czuł, rzekłbyś, że jest to przedmiot drogocenny, delikatny, wytworny, nie jego rąk godny. Czasami taki miał wyraz, jakby jéj nawet nie śmiał dotknąć, bodaj oddechem. Lecz znowu nagle chwytał ją w objęcia, przyciskał do swéj kabłękowéj piersi, jakoby swe dobro, jakoby swój skarb, jakoby dziecię to matka była ściskała. Oko wielkoluda, pochylone ku niéj, oblewało ją strumieniami czułości. bólu i litości, a gdy się podniosło, jaśniało światłem przepełnione. Kobiety, patrząc na to, płakały i śmiały się z radości; tłumy z uniesienia tupały nogami, a w momencie tym Quasimodo istotnie promienia... pięknością własną promieniał. I zaiste pięknym był wówczas ten podrzutek wzgardzony, sierota ten odepchnięty od świata, straszydło to upośledzone od Boga i ludzi; czuł się silnym i wspaniałym, patrzył prosto w żywe ślepie: społeczeństwu temu, którego był wygnańcem, a w którego sprawy mięszał się oto z taką potęgą, sprawiedliwości owéj ludzkiéj, ze szponów któréj wydarł ofiarę, wszystkim owym tygrysom zmuszonym teraz żuć i szczękać na głodne zębami, zbirom tylu, sędziom tylu, tym katom, całej téj podłéj i nikczemnéj zgrai, całemu temu Śmieciu praw z racyi siły, na które plunął właśnie teraz z pogardą i oburzeniem, on biedak i niedołęga — działający mocą Bożą i pod opieką imienia Najświętszéj Panny...
I w każdym razie rzecz ta była wzruszająca, owa pomoc spadająca z rąk istoty tak kalekiéj na istotę tak nieszczęśliwą, owo wybawienie skazanéj na śmierć cyganki przez potwornego dzwonnika. Miałeś tu dwie ostateczne nędze przyrody i społeczeństwa, stykające się z sobą i wspierające się wzajem.
Po kilku atoli minutach tryumfu i upojenia w obliczu nieba i ludzi, Quasimodo żywo zawrócił naraz z ciężarem swoim, i w głąb się kościoła zapuścił. Lud, rozmiłowany w każdéj tego rodzaju nadzwyczajności, szukał garbuska oczami pod ciemna nawą i żałował, że tak prędko umknął przed oklaskami. Nagle ujrzano dzwonnika na jednym z rogów galeryi królów Francyi; pędził po niéj wzdłuż jak wściekły, podnosząc w rękach swą zdobycz i wrzeszcząc: „Opieka! Schronienie!“ Nowe okrzyki potwierdzenia wzbiły się po nad tłumy. Poczém przebiegłszy galeryę, garbus skrył się znowu we wnętrzu kościoła. Chwilkę późniéj zjawił się poraz drugi, już na krużganku przydzwonnicznym, zawsze z cyganką na barkach, w pędzie szalonym i z okrzykiem: „Schronienie!“ A lud huczał i rozpływał się z zadowolenia. Nareszcie, po niejakim czasie Quasimodo raz jeszcze się pokazał, tuż na samym szczycie wieży wielko-dzwonnicznéj; ztąd całéj stolicy, całemu światu chrześciańskiemu zdawał się chciéć dumnie okazać tę, którą ocalił, a głos jego gromki, tak rzadko słyszany przez innych, nigdy przez niego, po trzykroć z płomiennym zapałem, ku samym aż obłokom zawołał:
— Schronienie! opieka! wolność!
— Górą nasi! — odwrzasnął lud ze swojéj strony — brawo! Niech żyje! — a nie objęty ten okrzyk dostał się i na drugi brzeg Sekwany, na Plac-Tracenia, gdzie niepomiernie zdziwił tłumy, wraz z worecznicą oczekujące na widowisko końcowe, ze wzrokiem w szafot wlepionym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.