Kawaler de Chanlay/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo skrzypienia lodu, Gaston śmiele kroczył dalej, gdyż w miarę zbliżania się, spostrzegł jedną rzecz, na którą biło mu serce: oto deszcze zimowe podniosły wodę na jeziorku, tak, że dostawszy się pod mur, będzie mógł niezawodnie dosięgnąć okna.
Nie mylił się: przybywszy do kresu drogi, przyłożył obie ręce do ust, odezwał się głosem puszczyka i okno się otworzyło.
W nagrodę niebezpieczeństwa, jakiemu się poddał, spostrzegł, prawie narówni ze swoją, śliczną główkę ukochanej, a delikatna i ciepła rączka szukała jego ręki; było to poraz pierwszy. Gaston z uniesieniem ujął tę rękę i okrył ją pocałunkami.
— Przybyłeś, Gastonie, pomimo zimna i bez łódki, po lodzie, nieprawdaż? Jednakże wyraźnie ci tego zabroniłam w liście: woda zaledwie skrzepła.
— Z twoim listem na sercu, Heleno, zdawało mi się, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ale cóż to takiego smutnego i poważnego miałaś mi do powiedzenia? Płakałaś!
— Przebóg, drogi mój, od samego rana.
— Od rana — szepnął Gaston ze smutnym uśmiechem — dziwna rzecz! i ja także płakałbym od rana, gdybym nie był mężczyzną.
— Co ty mówisz, Gastonie?
— Nic, droga. Ale wróćmy do ciebie: jakież ty masz zmartwienia, Heleno? Powiedz mi.
— Niestety! Wiadomo ci, że nie należę do siebie. Jestem biedną sierotą wychowaną tu, nie mającą innej ojczyzny, innego świata, tylko ten klasztor; nie widziałam nigdy nikogo, komubym mogła powiedzieć: ojcze, matko; myślę, że matka moja nie żyje, o ojcu mówiono mi zawsze, iż jest nieobecny; zależę zatem od władzy niewidzialnej, która się objawiła tylko naszej przełożonej. Dziś rano przysłała po mnie nasza dobra matka i ze łzami w oczach oznajmiła mi mój wyjazd stąd.
— Wyjazd, Heleno? Ty opuszczasz ten klasztor?
— Opuszczam, Gastonie, wzywa mnie moja rodzina.
— Rodzina twoja, wielki Boże! skąd na nas spada to nieszczęście?
— Tak, tak, Gastonie! jest to nieszczęście, lubo nasza matka przełożona winszowała mi tego jako radości. Ale ja byłam szczęśliwą w tym klasztorze, i prosiłam Boga, abym w nim mieszkała, dopóki nie zostanę twoją żoną. Bóg rozporządza mną inaczej. Co się ze mną stanie?
— A ten rozkaz uprowadzający cię z tego klasztoru?
— Nie znosi ani dyskrecyi, ani opóźnienia, Gastonie. Niestety! zdaje się, że ja należę do rodziny możnej, że jestem córką bardzo wielkiego pana. Kiedy przełożona oznajmiła, że ją muszę opuścić, ja uderzyłam w płacz, padłam przed nią na kolana, powiedziałam, że nie pragnę niczego więcej, tylko, aby jej nigdy nie opuszczać. Wtedy ona domyśliła się innej przyczyny, nalegała na mnie, wypytywała. Przebacz mi, Gastonie, potrzebowałam zwierzyć komuś tajemnicę moją, potrzebowałam, ażeby mnie ktoś pożałował i pocieszył, i powiedziałam jej wszystko: że kocham ciebie i ty mnie kochasz, tylko nie powiedziałam, w jaki sposób widujemy się z sobą; obawiałam się, że jak powiem, to mi zabroni widzieć się z tobą ostatni raz, a koniecznie chciałam cię pożegnać.
— A nie powiedziałaś, Heleno, jakie mam względem ciebie zamiary? że związany stowarzyszeniem rozporządzającem mną na pół roku, może na rok, po upływie tego czasu, kiedy nareszcie się zwolnię, to imię, rękę, majątek, życie całe, słowem wszystko, oddaję tobie?
— Powiedziałem, Gastonie, i to właśnie nasuwa mi domysł, że muszę być córką jakiegoś wielkiego pana, gdyż wtedy matka przełożona odpowiedziała mi: „Powinnaś zapomnieć o kawalerze, moja córko, albowiem kto wie, czy twoja nowa rodzina zgodzi się na ten związek.“
— Ale czyż ja nie pochodzę od jednego z najstarszych rodów Bretonii; a nie będąc magnatem, czyż nie posiadam fortuny niezależnej? Zwróciła — żeś jej na to uwagę, Heleno?
— Owszem, powiedziałem jej: „Gaston miał mnie za sierotę bez imienia i majątku; można mnie odłączyć od Gastona, mateczko, ale byłoby to okrutną z mej strony niewdzięcznością, gdybym o nim zapomniała, i nie zapomnę nigdy“.
— Jesteś aniołem, Heleno! A czy nie podejrzywasz, jacy to są krewni, którzy cię przyzywają, i jaką ci przeznaczają dolę?
— Nie, musi to być tajemnica głęboka, nieprzenikniona, od której całe moje przyszłe szczęście zależy: to tylko pewna, Gastonie, że muszą to być ludzie potężni, gdyż sama nawet przełożona, jak mi się wydawało, mówiła o nich z pewnym — nie wiem, czy dobrze nazwę — z pewnym szacunkiem.
— Do ciebie, Heleno?
— Do mnie.
— To tem lepiej! — rzekł Gaston z westchnieniem.
— Jakto, tem lepiej! — zawołała Helena czyżbyś ty się cieszył z naszego rozłączenia, Gastonie?
— Nie, Heleno, ale cieszę się, iż ty odnajdujesz rodzinę w chwili, gdy może tracisz przyjaciela.
— Przyjaciela! Ależ oprócz ciebie ja nie mam innego przyjaciela, Gastonie: miałażbym stracić ciebie?
— Zmuszony byłbym przynajmniej na pewien czas opuścić cię, Heleno.
— Co przez to rozumiesz?
— Dola jakoby uwzięła się uczynić nas podobnymi we wszystkiem, i nie ty sama jedna nieświadomą jesteś tego, co ci przeznacza doba jutrzejsza.
— Gastonie, Gastonie, co znaczy ta dziwna mowa?
— Znaczy, że i ja, Heleno, ulegam naciskowi fatalności, że podwładny jestem potędze wyższej i niezłomnej.
— Ty? O, mój Boże!
— Potędze, która może skaże mnie na opuszczenie ciebie za tydzień, dwa, za miesiąc; nietylko na opuszczenie ciebie, ale i Francyi.
— Co też ty mówisz, Gastonie?
— To, czego w miłości mej, a raczej w mym egoizmie, nie śmiałem powiedzieć ci dotąd. Z oczyma zamkniętemi szedłem na spotkanie tej chwili, która nadeszła teraz. Dziś zrana oczy moje się otworzyły: ja muszę ciebie opuścić, Heleno.
— Ale dlaczego? co ty przedsięwziąłeś, co z tobą będzie?
— Niestety! i ty i ja mamy swą tajemnicę, Heleno — rzekł Gaston, smutno potrząsając głową. — Oby twoja nie była tak okropną, jak moja; oto jest wszystko, o co proszę Boga.
— Gastonie!
— Czyż nie ty pierwsza powiedziałaś, Heleno, że się musimy rozłączyć? Czyż nie ty pierwsza okazałaś odwagę, która daje mi przykład, albowiem ja — wyznam ci szczerze — ja jej nie miałem.
Na te słowa Gaston znowu przycisnął do ust piękną rączkę, której ona ani na chwilę z rąk jego nie usuwała; a mimo usiłowań, jakie czynił, Helena spostrzegła, że Gaston gorzko płacze.
— O Boże mój, Boże! — szepnęła — cóżeśmy też zawinili niebu, ażeby być tak nieszczęśliwymi?
Na ten okrzyk Gaston podniósł głowę.
— Trudna rada — rzekł, jakby mówiąc do siebie samego — trudna rada: są w życiu konieczności, przeciw którym opór jest nieponobnym. Ulegajmy więc, Heleno, bez walki, bez szemrania, a może rezygnacyą rozbroimy los. Czy będę się mógł widzieć z tobą jeszcze przed twym wyjazdem?
— Nie sądzę, ja wyjeżdżam jutro.
— A w którą stronę?
— Ku Paryżowi.
— Jakto! Więc ty wyjeżdżasz?..
— Do Paryża.
— Wielki Boże! — zawołał Gaston — ja również.
— I ty także, Gastonie?
— I ja, Heleno! Nie rozłączamy się zatem.
— Boże mój, Boże! Co ty mówisz, Gastonie?
— Żeśmy daremnie oskarżali los, a on mści się, dając nam więcej, niż byśmy spodziewać się mogli. Nietylko będziemy się widywać w ciągu drogi, ale i w samym Paryżu. W jaki sposób wyjeżdżasz?
— W powozie klasztornym, sądzę, a końmi pocztowymi, i to z długimi wypoczynkami, ażebym się nie znużyła.
— Z kim wyjeżdżasz?
— Z zakonnicą, którą mi dają do towarzystwa, i która powróci zaraz do klasztoru, jak tylko mnie odda w ręce osób, czekających na mnie.
— Zatem wszystko się składa jaknajlepiej, Heleno. Ja będę jechał konno, niby obcy podróżny: co wieczór będę mógł z tobą rozmawiać, a nie, to choć popatrzeć na ciebie; tym sposobem jesteśmy tylko w połowie rozłączeni.
I oboje młodzi, z tą niezatracalną ufnością młodości w przyszłość — zeszedłszy się ze łzami w oczach i smutkiem w umyśle, odchodzili: z uśmiechem na ustach i nadzieją w sercu.
Gaston równie pomyślnie jak przedtem przeszedł po zmarzłym stawie i dążył do drzewa, gdzie był przywiązany jego koń; ale zamiast swojego skaleczonego zastał konia Montlouisa, a dzięki tej uprzejmości przyjaciela, bez żadnego przypadku we trzy kwadranse powrócił do Nantes.