Kawaler de Chanlay/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Chanlay
Wydawca Nakładem „Dziennika Polskiego“
Data wyd. 1910
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Fille du Régent
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
W trzy noce potem.

W trzy noce po tej nocy, w której kolejnemi dotykany niezadowoleniami, regent jeździł z Paryża do Chelles, z Chelles do Meudon, a stamtąd na przedmieście Świętego Antoniego — w okolicach Nantes odbywała się scena, z której, dla zrozumienia biegu tego opowiadania, nie możemy pominąć najmniejszego szczegółu.
Na drodze do Clisson, o dwie lub trzy lieus od Nantes, nieopodal klasztoru słynnego pobytem Abeillarda, wznosił się czarny i długi dom, otoczony grupą tych pękatych i ciemnych drzew, jakimi okryta jest Bretania. Płoty po całej drodze, około domostw; oprócz murów, wszędzie płoty gromadne, żywopłoty gęste, nieprzeniknione nawet dla wzroku, przecięte tylko, lub przerwane sztachetami drewnianemi z krzyżem u góry, slużącemi za bramę.
Dom sam niedostępnym był ze trzech stron, ale czwarta, stanowiąca przeciwległą od drogi fasadę, której dach tylko nieco ponad mury i drzewa wystawał, dotykała szerokiego stawu, oblewającego dolną część muru. Na dziesięć stóp nad powierzchnią szklistą i ruchomą wystawały okna refektarza.
Jedna tylko krata żelazna wychodziła na staw i jednocześnie przepuszczała ponik małego strumyka zasilającego wodozbiór, który z drugiej strony odpływał przez podobnąż kratę, mocną i nieotwieraną wcale. Wśliznąć się pod kratą, czy to w górze stawu, czy w dole, było zupełnem niepodobieństwem, ponieważ sztaby zachodziły głęboko w łożysko.
Letnią porą można tam było widzieć, przymocowaną do samej kraty, łódkę rybaczą, wśród irysów i dzwonków, osłaniających rdzę żelaza, nagromadzoną przez wilgoć. Była to łódź ogrodnika, który od czasu do czasu używał jej dla zarzucenia: czy to wędki, czy sieci, w częściach najrybniejszych stawu, co biednym dziewicom, zamkniętym i znudzonym, dawało widok rybołostwa.
Czasami też, ale zawsze w lecie, i to wśród nocy najciemniejszych krata rzeczna otwierała się tajemniczo; jakiś mężczyzna milczący, osłonięty płaszczem, wchodził w łódkę, która zdawała się sama odczepiać od kraty, ślizgała się cichutko, bez wstrząśnienia, jakby tchem niewidzialnym pędzona, i stawała przed murem klasztornym, tuż pod okratowanemi oknami refektarza.
Wtedy dawał się słyszeć maleńki sygnał, naśladujący albo skrzeczenie żaby lub gwizd sowy, albo krzyk puszczyka, i młoda dziewica ukazywała się w oknie dość szeroko okratowanem, by mogła przejść jej jasna i śliczna główka, ale tak wyniesionem, że, mimo powtarzanych usiłowań, młodzieniec w płaszczu nigdy jej ręki dosięgnąć nie mógł. Musieli więc poprzestawać na rozmowie bardzo nieśmiałej i czułej, której połowę unosił szmer wody lub podmuchy wiatru.
Po godzinie tak przebytej następowało pożegnanie, trwające znowu z godzinę, aż nareszcie, gdy młodzi umówili się o nową noc i nowe hasło, łódka odchodziła tąż samą drogą, krata zamykała się tak cicho, jak przy otwieraniu, a młodzieniec oddalał się, przesyłając ku oknu pocałunek, który dziewica oddawała z westchnieniem.
Ale teraz nie lato; jesteśmy na początku straszliwej zimy 1719 roku. Piękne rozłożyste drzewa pokryte są szronem, trzciny pozbawione wesołych gości, z których jedni poszukali sobie umiarkowanego klimatu, drudzy ciepłego schronienia.
A jednak, mimo tej ciemnej nocy, mimo przejmującego zimna, mimo zupełnego braku gwiazd na niebie, samotny jeździec, bez lokaja wyjechał wielką bramą z Nantes i zapuścił się w pola, nawet nie gościńcem prowadzącym wprost do Clisson, lecz drogą boczną, dochodzącą do tego gościńca o sto kroków od rowów.
Przez dobry kwadrans wszystko szło jak z płatka: wiatr, niezdolny powstrzymać biegu jeźdźca, powiewał tylko fałdami jego płaszcza; drzewa, czarne szkielety, umykały na prawo i na lewo jak widma, podczas, gdy odbłysk śniegu, jedyne światło kierujące awanturniczym biegiem jeźdźca, w sam raz oświetlało drogę, by nie zbić się z tropu.
Ale niebawem, pomimo ostrożności, rumak potknął się o kamień i omało nie upadł.
Trwało to tylko chwilę błyskawiczną; za pierwszem dotknięciem uzdy, koń się podniósł, ale jeździec, pomimo zamyślenia, spostrzegł, że na nogę kuleje.
Młodzieniec zdał się mocno zakłopotany tym wypadkiem i widocznie myślał o środkach zaradzenia, kiedy, pomimo wyściełki śniegowej na drodze, usłyszał tentent jazdy. Nadstawiał przez chwilę ucha, azali się nie myli; potem, przekonany zapewne, że kilku konnych jedzie tą samą drogą, co on, i czując, że gdyby ścigali, to go niezawodnie dopędzą, powziął natychmiastowe postanowienie: wskoczył żywe na konia, postąpił z dziesięć kroków na drodze, stanął z nim poza kilku drzewami wywróconemu włożył szpadę pod pachę, dobył z olstr pistolet i czekał.
Jakoż jeźdźcy nadbiegli w całym pędzie, a pomimo mroku, można było odróżnić ich ciemne płaszcze, oraz białego konia jednego z nich. Było ich czterech, a jechali w milczeniu; ze swej strony nieznajomy powstrzymywał oddech, a koń, jakby pojmując niebezpieczeństwo grożące panu, stał cicho; nieruchomie, jak on. Nie słysząc więc żadnego szelestu, kawalkada minęła grupę drzew, zasłaniających jeźdźca i konia, a jeździec sądził, że się już pozbył tych nieproszonych, kimkolwiek by byli, gdy się nagle kawalkada zatrzymała. Ten, co wyglądał na przywódcę, zszedł z konia, wyjął z fałdów płaszcza latarkę i zapaliwszy, oświetlał drogę. Owoż, ponieważ droga nie wskazywała tropu, za którym pędzili, jeźdźcy domyślili się, że przegonili ten trop, cofnęli się, poznali miejsce, gdzie potknął się koń z jeźdźcem, a zrobiwszy kilka kroków naprzód, ku grupie drzew, łatwo dostrzegli człowieka i konia. Natychmiast dał się słyszeć szelest nabijanych pistoletów.
— Hola! panowie — rzekł wtedy ukryty jeździec, pierwszy głos zabierając — kto jesteście i czego chcecie?
— To on — szepnęło kilka głosów — nie omyliliśmy się.
Wtedy człowiek z latarką ruszył dalej w kierunku nieznajomego.
— Jeszcze krok, a zabiję was — rzekł jeździec — wymieńcie natychmiast nazwiska, abym wiedział, z kim mam do czynienia.
— Nie zabijajcie nikogo, panie de Chanlay — odrzekł zagadniony spokojnie — i schowajcie, dalipan, napowrót do olstr pistolety.
— Ah! to wy, margrabio de Pontcalec? — odpowiedział de Chanlay.
— Jużciż ja, panie.
— A co tu robicie, proszę?
— A wy co? — odrzekł Pontcalec. — Ja tylko żądam wyjaśnienia co do waszego postępowania; raczcie się zbliżyć i odpowiedzieć.
— Wezwanie uczynione jest w sposób osobliwy, panie margrabio; jeżeli żądacie, abym odpowiedział, nie moglibyście uczynić tego w innej formie?
— Podejdź, Gastonie — odezwał się inny głos — mamy, mój drogi, istotnie do pomówienia z tobą.
— A! to co innego — rzekł Chanlay — poznaję cię po tonie, Montlouis; ale wyznaję, że nie nawykłem jeszcze do trybu pana de Pontcalec.
— Mój tryb jest taki, jak każdego szczerego i twardego Bretona, który nie ma z niczem się kryć przed przyjaciółmi, panie de Chanlay — odrzekł margrabia — i który nie ma nic przeciw temu, aby go zapytywano równie szczerze, jak on zapytuje innych.
— Łączę się z Montlouisem — odezwał się inny głos — by prosić Gastona o porozumienie się polubowne; pierwszym bowiem naszym interesem jest nie kłócić się wzajemnie.
— Dziękuję ci, Covedic — rzekł Chanlay — jest to i moje zdanie; zatem idę do was.
Jakoż, na te słowa pojednawcze, młodzieniec, wsunąwszy pistolet w olstro, a szpadę do pochwy, podszedł do gromady, stojącej śród drogi, i czekał na wynik rozmowy.
— Panie de Talhouet — rzekł margrabia de Pontcalec tonem człowieka, który nabył, lub któremu dano prawo rozkazywania — czuwajcie nad nami; niech nikt nie podchodzi, tak, abyśmy nie byli uprzedzeni.
Pan de Talhouet podskoczył natychmiast i jął zataczać koniem wielkie koło, wedle gromady, nie ustając ani na chwilę czuwać okiem i uchem, jak mu rozkazano.
— A teraz — rzekł margrabia de Pontcalec, siadając na koń — zgaśmy latarkę, skoro znaleźliśmy kogo nam trzeba.
— Panowie — odezwał się wtedy kawaler de Chanlay — pozwólcie mi powiedzieć, że wszystko, co dzieje się w tej chwili, dziwi mnie niemało. Widocznie panowie goniliście za mną; mnie szukaliście, powiadacie; znaleźliście mnie i możecie zgasić latarkę: co to wszystko znaczy? Jeżeli żart, to miejsce i czas, wyznaję panom, źle są wybrane.
— Nie, panie — odparł margrabia de Pontcalec swym tonem ostrym i krótkim — to nie żart, tylko indagacya.
— Indagacya? — odrzekł kawaler de Chanlay, marszcząc brwi.
— Raczej wyjaśnienie — poprawił Montlouis.
— Indagacya czy wyjaśnienie — mniejsza z tem — mówił dalej Pontcalec — okoliczność jest zbyt ważną, by igrać znaczeniem lub słowem. Czy to więc indagacya, czy wyjaśnienie, potrzeba, aby pan de Chanlay odpowiadał na nasze zapytania.
— Ostro nakazujecie, panie margrabio — rzekł de Chanlay.
— Jeżeli nakazuję, to mam do tego prawo: jestżem waszym zwierzchnikiem, czy nie?
— Bez wątpienia, jesteście; ale to nie racya, żeby zapominać o względach wzajem należnych szlachcie.
— Panie de Chanlay, panie de Chanlay! wszystkie te trudności bardzo wyglądają na wybiegi; przysięgliście posłuszeństwo, słuchajcie.
— Przysiągłem, panie, być posłusznym — odparł kawaler — lecz nie jak lokaj.
— Przysięgliście słuchać jak niewolnik; słuchajcie więc, lub ponieście skutki nieposłuszeństwa.
— Panie margrabio!
— Słuchaj, mój drogi Gastonie — rzekł Moutlouis — mów, proszę cię; im prędzej, tem lepiej; jednem słowem możesz nam wybić wszelkie podejrzenia.
— Podejrzenia! — zawołał Gaston blady i drżący z gniewu — więc panowie macie mnie w podejrzeniu?
— Ależ bez wątpienia — odrzekł Pontcalec ze swą szorstką otwartością. — Sądzicie, że inaczej bieglibyśmy waszym tropem na taki czas?
— O! skoro tak, to co innego, panie margrabio — zimno odparł Gaston — jeżeli mnie posądzacie, powiedzcie, o co; słucham.
— Przypomnijcie sobie, kawalerze, fakty. Myśmy połączyli się we czterech, nie uciekaliśmy się do waszej pomocy, samiście nam ją ofiarowali, oświadczając, iż prócz dobra publicznego, do jakiego chcecie nam dopomódz, macie jeszcze do pomszczenia obrazę osobistą; tak, czy nie?
— Zupełnie tak.
— Wtedy przyjęliśmy cię pomiędzy siebie jako przyjaciela, jako brata. Wyłuszczyliśmy wam wszystkie projekty, zwierzyli wszystkie nadzieje. Co większa, was wybrał los do wymierzenia ciosu najpożyteczniejszego i najchwalebniejszego. Każdy z nas wtedy ofiarował się zastąpić was — odmówiliście; czy prawda to?
— Niema słowa, które nie byłoby prawdą.
— Dziś zrana wyciągnęliście las... dziś wieczorem mieliście być na drodze do Paryża. Gdzie was natomiast znajdujemy? Na drodze do Clisson, gdzie mieszkają śmiertelne wrogi niepodległości bretońskiej, gdzie mieszka marszałek de Montesquiou, nasz wróg zaprzysiężony.
— Ah, panie — rzekł wzgardliwie Gaston.
— Odpowiadajcie szczerem słowem, nie zaś wzgardliwymi uśmiechami; odpowiadajcie, panie de Chanlay, rozkazuję wam!
— Zmiłuj się, odpowiadaj — dodali razem Couedic i Montlouis.
— Ależ na co mam odpowiadać?
— Objaśnij częste swe od dwóch miesięcy wycieczki, tajemniczość, jaką życie swe osłaniasz, nie chcąc raz lub dwa w tygodniu przybywać na nasze zebrania nocne. Oświadczamy ci otwarcie, Gastonie, że te wycieczki, te tajemnice zaniepokoiły nas. Powiedz zatem słowo, a niepokój nasz zniknie.
— Wszak pan przyznać musisz, żeś coś zawinił, skoroś się ukrywał, zamiast jechać dalej drogą — rzekł Pontcalec.
— Nie mogłem jechać dalej, ponieważ koń mi okulawiał; może pan zobaczyć krew na śniegu.
— Dlaczego-żeś się ukrywał, kawalerze?
— Dlatego, żeby się przedewszystkiem dowiedzieć, kto mnie ściga. Czyż ja nie tak samo się obawiam aresztowania, jak panowie?
— Dokąd-żeś, słowem, jechał?
— Gdybyście panowie szli za mną trop w trop, przekonalibyście się, żem nie jechał do Clisson.
— Ale też i nie do Paryża?
— Panowie, miejcież ufność we mnie, proszę, i oszczędzajcie mą tajemnicę... Jest to tajemnica młodego człowieka; tajemnica, dotycząca nietylko mojego honoru, ale i osoby innej. Wy może nie wiecie, jak dalece, do zbytku nawet, czuły jestem na tym punkcie.
— Zatem to tajemnica miłości? — rzekł Montlouis.
— Tak, panowie, a nawet tajemnica pierwszej miłości — odparł Gaston.
— Wszystko to banialuki! — zawołał Pontcalec.
— Margrabio! — powtórzył Gaston wyniośle.
— Rzeczywiście, mój drogi — podjął de Couedic. — Trudno przypuścić, że ty udajesz się na schadzkę w taką straszną pogodę, i że ta schadzka nie ma się odbyć w Clisson, kiedy z wyjątkiem klasztoru Augustynak, nie ma na milę dokoła ani jednego prywatnego domu.
— Panie de Chanlay — rzekł margrabia Pontcalec bardzo wzburzony — przysięgliście słuchać mnie jako swego zwierzchnika i poświęcić się duszą i ciałem naszej sprawie; panie de Chanlay, przedsięwzięcie nasze jest ważne; stawiamy na kartę majątki nasze, wolność, głowy, a nadewszystko cześć. Czy chcecie jasno i kategorycznie odpowiadać na pytania, jakie zadam w imieniu nas wszystkich, odpowiadać tak, ażeby nam żadna nie pozostała wątpliwość?... Jeżeli nie, panie Chanlay, to słowo szlacheckie, w moc prawa życia i śmierci, jakieście mi panowie nad sobą własnowolnie oddali — słowo szlacheckie, powtarzam, wystrzałem z pistoletu głowę panu rozbiję.
Głębokie i ponure milczenie pokryło te słowa, żaden głos nie odezwał się w obronie Gastona. Spoglądał on kolejno po swych przyjaciołach, każdy z nich odwracał od niego oczy.
— Margrabio — odezwał się wtedy Gaston, głosem wzruszonym — nietylko mnie znieważacie podejrzeniami, ale nadto przeszywacie mi serce, utrzymując, że nie możecie usunąć tych podejrzeń inaczej, tylko przez wdarcie się do mej tajemnicy. Patrzcie — dodał, dobywając z kieszeni pugilares i pisząc na wydartej zeń kartce kilka słów — patrzcie, oto jest ta, którą chcecie poznać, tajemnica; trzymam ją w jednej ręce, a w drugą imam pistolet. Chcecież cofnąć zniewagę, jakąście mnie okryli? albo nie, to ja nawzajem daję słowo szlacheckie, że sobie w głowę wypalę. Po śmierci mej otworzycie mą rękę, wyjmiecie tę kartkę, przeczytacie i dowiecie się, azalim na podobne podejrzenie zasłużył.
I Gaston pistolet do skroni przyłożył z tą zimną stanowczością, która wskazuje, że czyn pójdzie za słowem.
De Couedic uchwycił go za rękę, podczas gdy Montlouis zawołał:
— Gastonie, co robisz! Panie margrabio, on gotów zrobić, jak mówi; przebaczcie mu, a on opowie wszystko. Wszak prawda, Gastonie, że nie będziesz miał tajemnic dla swych braci, jeżeli w imię swych żon i dzieci bracia twoi poproszą cię o to?
— Ależ ja mu bez kwestyi przebaczam — odrzekł margrabia — i co większa, kocham go; wie on o tem przecież doskonale! Niech nam tylko dowiedzie swej niewinności, a ja natychmiast złożę mu wszelkie należne przeproszenia, ale przedtem nie. On jest młody, sam jeden na świecie, nie tak jak my, którzy mamy żony i dzieci; on naraża tylko życie własne, dbając o nie tyle, co każdy w dwudziestu leciech; ale razem ze swojem naraża on życie nasze, a jednak niech tylko rzeknie jedno słowo, jedyne, przedstawi nam usprawiedliwienie możliwe, a ja pierwszy otworzę mu ramiona.
— Proszę więc was, margrabio — rzekł Gaston, po kilku sekundach namysłu — jedźcie za mną, a stanie się wam zadość.
— A my? — zapytali Montlouis i de Couedic.
— Jedźcie i wy, panowie, jesteście szlachcicami, i tak dobrze zwierzyć mi się czterem, jak jednemu.
Margrabia przyzwał Talhoueta, który przez ten czas pilnie odbywał straż. Przyłączył się on do grupy i jechał za Gastonem, nie pytając ani słowem o to, co zaszło. Jechali tedy w pięciu, tylko wolniej, gdyż koń Gastona kulał potrosze, i dojechali pod przewodnictwem kawalera aż do klasztoru, który już znamy. Stanęli nad brzegiem rzeczułki o dziesięć kroków od kraty.
— To tutaj — rzekł Gaston.
— Tutaj? — odezwali się inni. — W klasztorze Augustyanek?
— Tutaj, panie. W klasztorze tym mieszka dziewica, którą widziałem raz jeden na procesyi Bożego Ciała w Nantes i pokochałem. Ona zauważyła mnie również. Szedłem za nią, śledziłem i wręczyłem jej list.
— Ale jakimże sposobem widujecie się z nią? — zapytał margrabia.
— Za sto luidorów pozyskałem sobie ogrodnika, który dał mi drugi klucz od tej kraty. Latem przybywam w łódce pod mury tego klasztoru. Dziesięć stóp nad powierzchnią wody znajduje się okienko, w którem ona mnie oczekuje; gdyby było widniej, moglibyście panowie zobaczyć ją stąd, a pomimo mroku ja ją widzę.
— W lecie rozumiem — zauważył margrabia — ale teraz łódką dostać się nie można.
— To prawda, panowie, ale w braku łódki, mamy dziś powłokę lodową; ja pójdę dziś do niej po lodzie, może się on podemną załamie i utonę, tem lepiej, bo tym sposobem — spodziewam się, i podejrzenia wasze utoną wraz ze mną.
— Spadł mi wielki ciężar z serca — rzekł Montlouis. — Ah, mój biedny Gastonie, jakżeś mnie uszczęśliwił; bo nie zapominaj, że to ja i Couedic ręczyliśmy za ciebie.
— Ah! kawalerze — zawołał margrabia de Pontcalec — przebacz nam, uściskaj mnie!
— Chętnie, margrabio, ale zniszczyliście cząstkę mego szczęścia.
— Jakto?
— Przebóg! ja chciałem sam jeden tylko wiedzieć o mojej miłości; ja tak potrzebuję iluzyi i odwagi! Czyż to ja nie ostatni raz widzieć ją mam dziś wieczór?
— Kto wie, kawalerze? Zdaje mi się, że zbyt smutno spoglądacie w przyszłość.
— Wiem ci ja, co mówię.
— Jeżeli wam się powiedzie, a przy waszem męztwie, stanowczości i zimnej krwi powieść się powinno, kawalerze, wtedy Francya jest wolną, Francya wam zawdzięczać będzie wolność swoją, i wy panem będziecie wszystkiego, co wam się podoba.
— Tak, margrabio, jeśli mnie się powiedzie, to dla was; ale mój los z góry jest oznaczony.
— No, no, nie traćcie ducha, kawalerze! A tymczasem pozwólcie nam przyjrzeć się nieco swym przedsięwzięciom miłosnym.
— Jeszcze nieufność, margrabio? — Zawsze, mój kochany Gastonie; ja nie ufam nawet samemu sobie, i to rzecz bardzo naturalna. Skoroście mnie uczynili swoim zwierzchnikiem, na mnie ciąży cała odpowiedzialność tego zaszczytu, tak, że czuwać muszę nad wami pomimo was.
— W każdym razie, panie margrabio, pilno i mnie podstąpić pod ten mur, zarówno jak wam widzieć mnie przy nim; nie będę więc dłużej czekał.
Gaston przywiązał konia do drzewa; dzięki desce rzuconej na rzeczkę w kształcie kładki otworzył kratę, a przez pewien czas czepiając się palisad, aby się odsunąć od miejsca, gdzie nurt rzeczki nie dopuszczał zamarznięcia wody w stawie, postawił potem nogę na lodzie, który zrazu zaskrzypiał głucho i przeciągle.
— W imię nieba! — zawołał Montlouis, tłumiąc głos. — Gastonie, bądź uważnym!
— Niech się dzieje wola Boga! Patrzcie, panie margrabio!
— Gastonie — rzekł Pontcalec — wierzę ci, wierzę.
— I to też podwaja mą śmiałość — rzekł kawaler.
— A teraz, Gastonie, jeszcze jedno słowo: kiedy odjeżdżasz?
— Jutro o tej godzinie, margrabio, według wszelkiego prawdopodobieństwa zrobię już ze dwanaście mil na drodze do Paryża.
— To wróć-że tu, abyśmy cię uściskali i pożegnali. Wracaj, Gastonie.
— Z wielką przyjemnością.
I kawaler powrócił, kolejno uściskany przez czterech przyjaciół, którzy czekali jeszcze potem, aż odbędzie swój niebezpieczny pochód, gotowi nieść mu pomoc w razie wypadku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.