Kawaler de Chanlay/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Chanlay |
Wydawca | Nakładem „Dziennika Polskiego“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piller-Neumann |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Une Fille du Régent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kolebka stanęła na przedmieściu Świętego Antoniego, przed domem zasłoniętym wielkim murem, za którym wyzierało kilka topoli, jakby dla zasłonięcia tego domu przed murem samym.
— A, — rzekł regent — to z tej strony, zdaje mi się, leży domek Noce.
— W istocie; wasza książęca mość ma dobrą pamięć; pożyczyłem go na noc dzisiejszą.
— A czyś przynajmniej rzecz dobrze ułożył, Dubois? Czy wieczerza godną jest księcia krwi?
— Zamawiałem ją sam. O! nie będzie zbywało na niczem panu Ludwikowi: obsługiwać go będą lokaje ojca, karmić kucharz ojca, miłością obdzieli go...
— Kto?
— Zobaczycie sami, mości książę, muszę-ż wam przecie zostawić jaką niespodziankę.
— A wino?
— Z waszej własnej piwnicy, mości książę; spodziewam się, że ten likwor familijny ustrzeże krew przed kłamstwem, ponieważ ona kłamie sobie zbyt już dawno.
— Ty nie miałeś takiego zachodu, starając się, by przemówiła moja, nieprawdaż, ty gorszycielu?
— No, ja jestem wymowny, miłościwy panie, ale przyznać trzeba, że wasza książęca mość byłeś bardzo powolnym. Wejdźmy.
— To masz klucz?
— Naturalnie...
I Dubois wyjął z kieszeni klucz, który dyskretnie wsunął w zamek. Drzwi cicho obróciły się na zawiasach i zamknęły za nimi bez żadnego szelestu. Były to istne drzwi domku, znającego swoją powinność wobec wielkich panów, którzy raczyli próg jego przestępować.
Z poza zamkniętych żaluzyi błyskało kilka odbić światła, a lokaje stojący w przedsionku oznajmili dostojnym gościom, że biesiada się rozpoczęła.
— Tryumfujesz Dubois — rzekł regent.
— Zesiądźmy prędzej, miłościwy panie — odparł minister — wyznaję, że pilno mi zobaczyć, jak się pan Ludwik wywiązuje z zadania.
— Mnie również.
— To chodżmyż, a cicho.
Regent poszedł za Dubois’em do gabinetu, który przez wielki otwór kolisty łączył się z jadalnią; otwór ten napełniony był kwiatami, poprzez których łodygi doskonale widzieć słyszeć można było biesiadników.
— Aha! — rzekł regent, poznając gabinet — jestem w krainie znajomej.
— Więcej znajomej, niż wasza królewska mość myśli; proszę tylko nie zapominać, że cokolwiek zobaczycie lub usłyszycie, trzeba milczeć lub mówić cicho.
Obaj podeszli do otworu, wychodzącego na salę biesiadniczą, uklękli na kanapie i odsunęli kwiaty, aby nie utracić nic z tego, co się dziać będzie.
Syn regenta, mający półszesnasta roku, siedział w fotelu właśnie naprzeciw ojca; z przeciwnej strony stołu, plecami do dwóch ciekawych, kawaler M... i dwie kobiety w strojach olśniewających raczej niż umiarkowanych, uzupełniały kwartet obiecany przez Dubois regentowi; jedna siedziała przy młodym księciu, druga przy kawalerze. Amfitryon, nie pijąc wcale, gawędził, kobieta siedząca przy nim robiła miny niechętne, gdy nie robiła min — ziewała.
— Co to jest! — usiłując poznać siedzącą naprzeciw niego kobietę, odezwał się książę, który miał krótki wzrok. — Zdaje mi się, że znam tę osobę.
I lornetował kobietę z większą jeszcze uwagą. Dubois śmiał się, ukradkiem.
— Ależ to — mówił dalej regent — brunetka z błękitnemi oczyma...
— Nie myli się wasza wysokość — zaśmiał się Dubois.
— Ten biust uroczy, te ręce wykwintne...
— Dalej, dalej.
— Ta buzia różana...
— Jeszcze dalej!
— Ależ nie, nie mylę się! To Mysz!
— Aha!
— Jakto, złoczyńco, ty właśnie dla niego wybrałeś Mysz!
— Jednę z najrozkoszniejszych dziewcząt, mości książę, nimfę Opery; zdawało mi się, że nic właściwszego dla rozkrępowania młodzieńca.
— Toś ty mi taką gotował niespodziankę, mówiąc, że obsługiwać go będą lokaje ojca, że pić będzie wino ojca i romansować z...
— Z kochanką ojca? Tak, mości książę.
— Ależ złoczyńco! — zawołał książę — tyś się dopuścił niemal zbrodni!
— Ba! skoro chodziło o rozkrępowanie go...
— I ona przyjmuje takie partye?
— To jej zajęcie, mości książę.
— A z kim ona sądzi, że jest w tej chwili?
— Ze szlachcicem z prowincyi, który przybył do Paryża dla połknięcia otrzymanego spadku.
— Kto jej towarzyszy z boku?
— O! co tego, to nie wiem. Sam kawaler de M... zobowiązał się skompletować kwartet.
W tej chwili kobieta, siedząca obok kawalera, zdając się słyszeć jakieś szepty, podniosła głowę w stronę rozmawiających.
— A to co! — zawołał Dubois, osłupiały z kolei — ależ ja się nie mylę!
— Co takiego?
— Ta druga kobieta...
Ładna biesiadniczka obejrzała się znowu.
— To Julka! — ozwał się Dubois. — Ah! niegodziwa!
— A! — rzekł książę — oto rzecz ciekawa: twoja kochanka i moja! Słowo honoru, oddał bym wiele, ażebym mógł śmiać się dowoli.
— Zaraz, zaraz, mości książę.
— Cóżeś ty oszalał! co chcesz zrobić, Dubois? Rozkazuję ci pozostać...! Ja ciekawy jestem, jak się to wszystko skończy.
— Słucham, mości książę, ale oświadczam...
— Co?
— Że nie wierzę odtąd w cnotę kobiecą.
— Dubois — rzekł regent, siadając na kanapie, podczas gdy Dubois uczynił to samo — jesteś nieocenionym, słowo honoru! Pozwól mi śmiać się, albo się uduszę.
— Ano, to śmiejmy się, mości książę, ale pocichu; jest wtem słuszność, trzeba zobaczyć, jak się to skończy.
I śmieli się obaj najciszej, jak tylko mogli, poczem zajęli znowu w swej dostrzegalni miejsce na chwilę opuszczone.
Biedna Mysz ziewała do opadnięcia szczęk.
— Wiecie co, miłościwy panie — rzekł Dubois — jakoś pan Ludwik nie wygląda na rozochoconego.
— Widać, że jeszcze nie pił nic.
— A też próżne butelki, jakie tam stoją? Przecież wino samo z nich nie uciekło.
— Prawda, ale nie mniej zanadto poważnym jest ten szlachecki młodzik.
— Cierpliwości! Ożywia się, słuchajmy: zaczyna mówić.
Jakoż, wstając z fotelu, młody książę odepchnął ręką butelkę, którą mu podawała Mysz.
— Chciałem zobaczyć — rzekł sentymentalnie — jak wygląda orgia; zobaczyłem i dosyć jestem zadowolony. Jeden z myślicieli powiedział: „Ebrietas omne vitium deliquit“ (z pijaństwa wszelki występek).
— Co on tam wyśpiewuje, u dyabła? — zapytał regent.
— Źle idzie — odrzekł Dubois.
— Jakto! — zawołała sąsiadka młodego księcia z uśmiechem, który odsłonił rząd zębów ładniejszych od pereł — pan nie lubisz wieczerzy?
— Nie lubię jeść ani pić — odparł Ludwik — jeśli nie jestem ani głodny, ani spragniony.
— Osieł — szepnął regent.
I zwrócił się do Dubois, który sobie przygryzał wargi.
Towarzysz księcia Ludwika zaczął się śmiać i powiedział doń:
— Z pod tej reguły wyjmujecie zapewne nasze urocze współbiesiadniczki?
— Co pan przez to rozumiesz?
— Aha! gniewa się — rzekł regent — to dobrze!
— Dobrze! — powtórzył Dubois.
— Rozumiem, panie — odparł kawaler — że nie ubliżycie tym damom, okazując małą dbałość o korzystanie z ich towarzystwa przez usunięcie się.
— Późno się robi — odrzucił książę Ludwik.
— O! jeszcze nie północ.
— A przytem — dodał młody książę, szukając wymówki — a przytem... ja jestem z kimś zaręczony.
Damy buchnęły śmiechem.
— A to dureń! — szepnął Dubois.
— Co ty mówisz? — rzekł regent.
— Ah! prawda, zapomniałem się! Przepraszam waszą książęcą mość.
— Mój panie — odezwał się kawaler okropnie trącicie prowincyą.
— Ależ! — zapytał regent — co ten młodzieniec w taki sposób przemawia do księcia krwi?
— To układ: on niby nie wie, kim jest książę Ludwik, i uważa go za prostego szlachcica; przytem ja mu kazałem popychać go do kłótni.
— Przepraszam — odrzekł Ludwik — pan coś mówiłeś; ale, że i pani mówiła do mnie jednocześnie, nie słyszałem słów pańskich.
— Czy chcecie, abym powtórzył, co powiedziałem? — podśmiewając się, zapytał młodzieniec.
— Zrobicie mi przyjemność.
— Owóż powiedziałem, że okropnie trącicie prowincyą.
— Cieszę się z tego, panie: to mnie musi odróżniać od pewnych znanych mi frantów paryskich — odparł Ludwik.
— Odciął się nie najgorzej — rzekł regent.
— Phi!... — mruknął Dubois.
— Jeżeli do mnie to mówicie — rzekł kawaler de M... — odpowiem, że to niegrzecznie; mniejsza względem mnie, któremu możecie zdać sprawę z niegrzeczności, ale nie jest ona wytłómaczoną względem tych pań.
— Twój prowokator idzie za daleko, Dubois — rzekł regent niespokojny — niebawem gotowi wziąć się za gardło.
— To ich zaaresztujemy — rzekł minister.
Młody książę ani drgnął, ale wstawszy i obszedłszy stół dokoła, podstąpił do towarzysza uczty i mówił doń półgłosem.
— Czy widzisz? — rzekł do Dubois regent wzruszony — baczność! tożbym nie chciał, żeby mi go zabili.
Ale Ludwik powiedział tylko do kawalera:
— Z ręką na sumieniu powiedzcie mi, panie, czy wy tu się bawicie? Co do mnie, oświadczam, że nudzę się okrutnie. Gdybyśmy byli sami, mówiłbym wam o rzeczy mocno mnie zajmującej w tej chwili: to szósty rozdział „Wyznań“ świętego Augustyna.
— Jakto, panie! — zawołał kawaler z miną osłupienia, która na ten raz wcale nie była udana — wy zajmujecie się sprawami religijnemi? To zdaje mi się zawcześnie...
— Panie — odparł Ludwik tonem doktoralnym — nigdy nie jest zawcześnie myśleć o zbawieniu swej duszy.
Regent głęboko westchnął; Dubois poskrobał się po nosie.
— Słowo szlacheckie daję — odezwał się regent — że to rzecz hańbiąca dla rasy! Te kobiety posną.
— Zaczekajmy — odrzekł Dubois — jak posną, to może on prędzej się ośmieli.
— „Ventrebleu!“ — rzekł regent — gdyby się miał ośmielić, jużby to nastąpiło dotąd; ona rzucała nań oczyma pociski, zdolne wskrzesić umarłego. I patrz, rozłożona tak w fotelu, nie jestże ona zachwycającą?
— Owóż — mówił Ludwik do kawalera — muszę was poradzić się w tem: święty Hieronim utrzymuje, że łaska nie inaczej jest skuteczną, tylko kiedy przychodzi przez skruchę.
— A idźcież do dyabła! — zawołał szlachcic — gdybyście pili, myślałbym, że wino licha warte.
— Na ten raz, panie — odparł młody książę — ja zwrócę z kolei uwagę, że jesteście niegrzecznym, i odpowiedziałbym wam tym samym tonem, gdyby nie było grzechem podawać ucho obelgom; ale dzięki Bogu, jestem lepszym chrześcijaninem, niż wy.
— Kto przychodzi wieczerzać w małym domku — odezwał się kawaler — powinien być nie dobrym chrześcijaninem, ale dobrym biesiadnikiem.
Młody książę zadzwonił — ukazał się lokaj.
— Odprowadzić pana kawalera ze światłem — rzekł z miną iście książęcą — ja zaś wyjadę za kwandrans. Czy macie swój powóz, panie kawalerze?
— Nie mam.
— To rozporządzajcie moim — rzekł młody książę. — Przykro mi, że nie mogę uprawiać znajomości z wami; ale, jak powiedziałem, wasze gusta nie są mojemi; powracam wreszcie na mą prowincyę.
— No! byłoby to ciekawem — szepnął Dubois — gdyby on wyprawił współbiesiadnika, aby pozostać sam z kobietami.
— Tak — odrzekł regent — byłoby to ciekawem, tylko się na to nie zanosi.
Rzeczywiście, podczas gdy regent i Dubois zamieniali kilka słów, kawaler de M...
odjechał, a Ludwik Orleański, zostawszy sam z kobietami, istotnie śpiącemi, dobywszy z ubrania ogromny zwit papieru, a z kieszeni mały ołówek czerwony, jął kreślić adnotacye na marginesie z zapałem zgoła teologicznym, wpośród parujących jeszcze półmisków i do połowy wypróżnionych butelek.
— Jeżeliby na tego młodzieńca krzywo, patrzała kiedyś starsza linia, to już trzebaby chyba nieszczęścia — mówił regent. — Niechże teraz gadają, że ja dzieci moje wychowuję w nadziejach tronu.
— Przysięgam wam, miłościwy panie, że mnie to truje.
— A! Dubois, tylko ty wyobraź sobie: młodsza córka jansenistka, starsza filozofka a syn teolog; dyabeł w nich wlazł, mój Dubois. Gdybym się nie wstrzymywał, słowo honoru, kazałbym spalić te niegodziwe istoty.
— Ostrożnie, mości książę! Gdybyście kazali spalić, powiedzianoby, że w dalszym ciągu uprawiacie rząd wielkiego króla i pani Maintenon.
— Niech więc żyją! Ale, czy ty to rozumiesz, Dubois? Ten błazen, który już pisze foliały — tu głowę można stracić. Zobaczysz, że jak ja umrę, to on każe przez kata popalić moje ryciny, przedstawiające Dafnisa i Chloe.
Ludwik Orleański z dziesięć minut pisał swe adnotacye; po skończeniu schował starannie rękopis w połę fraka, nalał sobie dużą szklankę wody, umaczał w niej kromkę chleba, pobożnie zmówił modlitwę i z pewną rozkoszą spożywał tę wieczerzę anachorety.
— Umartwienia! — mruknął regent w rozpaczy — ale pytam cię, Dubois, kto go u dyabła tego wszystkiego nauczył?
— Już to nie ja, mości książę; co do tego mogę upewnić.
Książę Ludwik wstał i znowu zadzwonił.
— Czy powóz już wrócił? — zapytał lokaja.
— Wrócił, jaśnie panie.
— To dobrze. Ja wyjeżdżam; co do tych pań, widzisz, że śpią; jak się zbudzą, stawisz się na ich rozkazy.
Lokaj się skłonił, a młody książę wyszedł krokiem arcybiskupa, udzielającego błogosławieństwa.
— Niech cię morowa zaraza zdusi, żeś mnie sprowadził na takie widowisko! — zawołał regent w rozpaczy.
— Szczęśliwym, trzykroć szczęśliwym ojcem jesteście, miłościwy panie! — rzekł Dubois. — Dzieci wasze instynktownie się kanonizują, a tu obmowa szarpie tę świętą rodzinę! Na mój kapelusz kardynalski, chciałbym, ażeby tu byli książęta wylegitymowani!
— Toż ja bym im pokazał, jak to ojciec naprawia winy swych synów — rzekł regent. — Chodź, Dubois!
— Nie rozumiem waszej książęcej mości.
— Słuchaj, Dubois, widzę, że i ciebie zaraza dotyka; niech mnie dyabli wezmą!
— Mnie, zaraza?
— Ciebie, ciebie!... Tam stoi wieczerza gotowa... wino odkorkowane... dwie kobiety śpiące, które czekają na rozbudzenie... i ty nie rozumiesz? Dubois, jam głodny! Dubois, jam spragniony! Wejdźmy i kończmy rzeczy, na punkcie, gdzie je ten cymbał zostawił. A teraz rozumiesz?
— Wcale niezła myśl — rzekł Dubois, zacierając sobie ręce — a wasza książęca mość jesteście jedynym człowiekiem, stojącym na wysokości swej reputacyi.
Dwie kobiety spały wciąż. Regent i Dubois wyszli ze swej kryjówki i udali się do sali jadalnej. Książę usiadł na miejscu syna, a Dubois na krześle kawalera. Regent obciął sznurki od butelki szampana, a łoskot wyskakującego korka zbudził śpiące.
— Aha! decydujecie się więc pić nareszcie? — rzekła Mysz.
— A ty — zbudzić się ze snu? — odparł książę.
Głos ten uderzył biedną dziewczynę, jak pocisk elektryczny; przetarła sobie oczy, jak gdyby niezupełnie była pewną, czy się zbudziła, wstała do połowy i poznawszy regenta, opadła na fotel, dwukrotnie wymawiając imię Julii.
Ta znowu siedziała, jakby onieprzytomiona szyderczem spojrzeniem i wykrzywioną twarzą Dubois.
— No, no, Myszko — rzekł książę — widzę, że jesteś dobrą dziewczyną: dałaś mi pierwszeństwo. Zaprosiłem cię przez Dubois na wieczerzę; miałaś tysiące zajęć, na prawo i na lewo, jednak zaproszenie przyjęłaś.
Towarzyszka Myszki, bardziej jeszcze strwożona, patrzyła na Dubois, na księcia i przyjaciółkę, czerwieniła się i traciła głowę.
— Co tobie jest, panno Julio? — zapytał Dubois. — Czyżby jego książęca mość omylił się, a ty przypadkiem przybyłaś tu nie dla nas, tylko dla kogo innego?
— Tego nie mówię — odrzekła panna Julia.
Mysz się roześmiała.
— Jeżeli to jego książęca mość nas zaprosił — powiedziała — to wie o tem dobrze i nie potrzebuje się pytać, jeżeli nie on, to jest niedyskretnym, a w takim razie ja nie odpowiadam.
— A co! nie mówiłem ci Dubois — śmiejąc się jakby za potrąceniem, zawołał książę — nie mówiłem ci, że to dziewczyna sprytna?
— A ja, mości książę — rzekł Dubois, nalewając wina obu paniom i sam dotykając ustami kieliszka szampana — czy nie mówiłem, że wino jest wyborne?
— I cóż, Myszko, — rzekł regent — czy nie poznajesz tego wina?
— Mości książę — odrzekła tancerka — z winem to jak z kochankami.
— Rozumiem; nie możesz mieć tak szerokiej pamięci. Doprawdy, Myszko, ty nie tylko jesteś najdzielniejszą, ale i najuczciwszą z dziewcząt, jakie znam. O! w tobie niema obłudy — mówił z westchnieniem.
— Ano, skoro miłościwy pan tak tę rzecz bierze...
— Więc co?
— To ja pozwolę sobie zapytać.
— Pytaj, a odpowiem.
— Czy wasza książęca mość zna się na snach?
— Jestem wróżbitą.
— To mi wasza książęca mość wytłómaczy mój?
— Lepiej, niż ktobądź, Myszko. Wreszcie, gdybym się potknął, to jest tu Dubois, który likwiduje mi dwa miliony rocznie na pewne wydatki szczególne, mające na celu poznanie dobrych i złych snów, jakie tworzą się w mojem królestwie.
— A więc?
— Gdybym nie podołał, to Dubois dokończy. Opowiadaj zatem swój sen.
— Wiadomo waszej książęcej mości, że nie mogąc się panów doczekać, Julka i ja zasnęłyśmy sobie.
— Wiem, nie żałowałyście sobie, gdyśmy nadeszli.
— Owóż, ja nie tylko spałam, ale miałam sen.
— Istotnie?
— Tak, mości książę; nie wiem, czy Julce śniło się co, albo nie; ale mnie śniło się, że...
— Słuchaj-że, Dubois, mnie coś się zdaje, że to będzie interesującem.
Na miejscu pana Dubois siedział oficer, którym ja się nie zajmowałam; zdawało mi się, że on był tu dla Julii.
— Czy słyszysz, panno? — odezwał się Dubois — wyrzeczono przeciw tobie straszne oskarżenie.
Julia, która nie była okrutną i którą dla przeciwieństwa z Myszką, towarzyszką zwykłą wspólnych wycieczek miłosnych, przezywano Szczurkiem, zamiast odpowiedzieć, zapłonęła.
— A na mojem miejscu kto siedział, Myszko?
— Do tego właśnie ciągnę: na waszem miejscu, mości książę, w marzeniu mojem był ciągle, ciągle, ale tylko w marzeniu...
— No, rozumie się, nieinaczej — rzekł dobrodusznie książę.
— Młodzieniec z wieku może szesnastoletni, ale tak osobliwy jakiś, że wyglądał na pannę, tylko, że mówił po łacinie.
— A! co też ty mówisz, moja biedna Myszko?
— Nareszcie, po godzinie rozprawy teologicznej, po dyssertacyach nader ciekawych o świętym Hieronimie i Augustynie, po światłych spostrzeżeniach, co do Janseniusa, ja dalipan, miłościwy panie, wyznaję — zdawało mi się, że usypiam.
— Tak dalece, że w tej chwili nawet wydaje ci się, że spisz?
— Istotnie, a rzecz to dla mnie tak zawikłana, iż sama nie mogąc dojść do rozwiązania wielce ciekawej dla mnie zagadki, a wiedząc, że daremniebym o to udawała się do Julki, zwracam się do was, miłościwy panie, jako do wielkiego wróżbity, według własnego waszego oświadczenia, i proszę o wyjaśnienie.
— Myszko — rzekł książę, nowy kieliszek nalewając sąsiadce — tylko ty spróbój tego wina na seryo; zdaje mi się, żeś ty obmówiła swoje podniebienie.
— Rzeczywiście, miłościwy panie — odezwała się Mysz po wychyleniu kieliszka — to wino przypomina inne, które piłam tylko...
— W Palais Royal?
— Istotnie.
— Jeżeliś wino to piła jedynie w Palais-Royal, to znaczy, że ono jedynie tam się znajduje, nieprawdaż? Wszak tyle bywasz po świecie, że musisz oddać tę sprawiedliwość mojej piwnicy.
— Oh! oddaję głośno i z całego serca.
— Owoż, skoro wino to znajduje się tylko w Palais-Royal, to znaczy, żem ja tu je przysłał.
— Jakto, wasza książęca mość?
— Ja, albo Dubois; wiesz, że prócz klucza od skarbca ma on także klucz od piwnicy.
— Klucz od piwnicy, być może — oderwała się Julka, która nareszcie zdecydowała się otworzyć usta — ale od skarbca, tego-by się nikt nie domyślił.
— Czy słyszysz, Dubois? — zawołał regent.
— Wasza wysokość mógł zauważyć — rzekł Dubois — iż ta panna nie mówi często, a jeżeli się przypadkiem odezwie, to jak siedmiu mędrców Grecyi — sentencyami.
— A jeżelim ja tu przysłał to wino, to jużciż chyba dla którego z książąt Orleańskich.
— Jest ich dwóch — rzekła Mysz.
— Jużciż dwóch!
— Syn i ojciec: Ludwik Orleański i Filip Orleański.
— Dobijasz, Myszko, dobijasz!
— Jakto! — zawołała tancerka, przeciągając się w fotelu i wybuchając śmiechem. — Jakto, ten młodzieniec, ten teolog, ten jansenista?...
— Dalej, dalej!...
— Któregom widziała we śnie?...
— Tak.
— Na miejscu waszej książęcej mości?...
— Tu na tem samem miejscu.
— To jego książęca mość, Ludwik Orleański?
— On sam.
— Ah! miłościwy panie — zawołała Mysz — jakżeż wasz syn do was niepodobny i jak to dobrze, żem się przebudziła!
— To nie tak, jak ja — odezwała się Julka.
— A co, czy nie mówiłem waszej książęcej mości? — zawołał Dubois. — Moja kochana Julko, wór złota za ciebie!
— Więc ty zawsze mnie kochasz, Myszko? — rzekł regent.
— Co prawda, to mam do was słabość, miłościwy panie.
— Pomimo twych snów?
— Tak, miłościwy panie, a czasami nawet z okazyi tych snów.
— Niebardzo to pochlebnie, jeżeli wszystkie twe sny podobne do dzisiejszego.
— Ah! proszę mi wierzyć, że nie mam znowu snów każdej nocy.
I przy tej odpowiedzi, która umocniła jeszcze jego królewską wysokość w opinii, że Mysz jest stanowczo dziewczyną dowcipną, przerwana wieczerza poczęła się w najlepsze i trwała do godziny trzeciej rano.
O tej godzinie regent odwiózł Myszkę do Palais-Royal w karecie swego syna, a Dubois Julkę do jej domu w powozie jego wysokości.
Ale przed położeniem się spać, regent, który z trudnością tłumił smutek ogarniający go przez cały wieczór, napisał list i zadzwonił na pokojowca.
— Masz tu — rzekł doń — postaraj się, ażeby list ten odszedł jeszcze dzisiejszego rana przez kuryera umyślnego i doręczony został we własne ręce.
List ten zaadresowany był do — wielebnej pani Urszuli, przełożonej Urszulinek w Clison.