Klemens Junosza (Szaniawski)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klemens Junosza (Szaniawski) |
Pochodzenie | Słowo, 1898, nr 69, 71-73 |
Redaktor | Mścisław Godlewski |
Wydawca | Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Jana Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tę samą ścisłość obserwacyjną, tę samą przenikliwość psychologiczną, to same wrażenie tętna życia i prawdy, które podziwiać należy u Junoszy w odtwarzaniu typów żydowskich, spotyka się także i w jego utworach, osnutych na tle życia drobnej szlachty. Kto własnemi oczyma nie oglądał tych potomków braci laudańskich, zadzierzystych, buńczucznych, dumnych ze swego szlacheckiego klejnotu, choć często uboższych i prostszych od zwykłego kmiecia, od którego dziś różnią się jedynie wspomnieniami przeszłości, ten zrozumieć nie może, ile talentu, ile maestryi Junosza włożył w te typy. Trzeba było na to nadzwyczaj subtelnej ręki socyologa i artysty, żeby wydobyć te tak delikatne, a wysoce charakterystyczne odcienia.
Na tem też polu autor „Panów braci” i „Budy na karczunku” nie ma w literaturze współzawodnika, wyjąwszy może Kaczkowskiego w jego niektórych obrazkach z Sanoczyzny, gdyż ta szlachta zagonowa, jest wszędzie jednaka. Junosza ma pod tym względem tg przewagę nad Kaczkowskim, że właśnie wybrał sobie szlachtę szaraczkową najbardziej charakterystyczną, którą cechują już tylko pewne drobne odmiany, psychiczne, zwyczajowe i tradycyjne.
Zaraz na wstępie „Panów braci” daje on rysunek tak typowy, że według niego, jak botanik w pokrewnej rodzinie roślin, odróżnić można tutaj najdelikatniejszą odmianę.
„W pośród szarej, siermiężnej ludności wioskowej, która spracowanemi dłońmi pługi dźwiga i ziemię-matkę własnym potem skrapia, istnieje spora gromadka „panów braci.” Ich wioski, z pozoru takie, jak i wszystkie nasze wioski, a po bliższem poznaniu wcale nie takie. Zdaleka „pana brata,” zwłaszcza w polu przy robocie, trudno od chłopa odróżnić. Szary, ogorzały od słońca, biega za broną, albo kosą macha na łące, lub też zgiąwszy grzbiet w kabłąk, z sierpem się po zagonach uwija. Pracuje, jak chłop — i taki silny jest i taki wytrwały i taki niekiedy abnegat, jak chłop, ale dosyć mu raz w oczy spojrzeć, aby dostrzedz zaraz różnicę. W chłopie powolność pewną znać, w „panu bracie” fantazyę jakąś i zacięcie; pierwszy wąsy goli lub je przy samej wardze przystrzyga, drugi rad je do góry zakręca.”
Po tych zewnętrznych cechach, przechodzi autor do wewnętrznych — niby psychicznych.
„Pan brat fantazyę swoją ma, a wie, że pradziad jego wojewodom był równy, choć im się kłaniał do ziemi. I to pan brat wie także, iż gdyby wszystkich swoich dziadów ze świętej ziemi wykopał, gdyby ich spruchniałe trumny pootwierał, toby znalazł tam i mitry pleśnią wieków pokryte i buzdygany zardzewiałe i pieczęcie... Niewiele to dziś warto, co prawda, chleba stare honory nie dają — ale przecie niekiedy i wspomnieć miło. W starym pancerzu dziś kwoka wysiaduje kurczęta — i pancerz można teraz nazwać kurzem gniazdem, lecz zawsze to pancerz.
„Na strychu wala się zardzewiałe strzemię i ostroga wielka, o trzech kolcach, po Szwedach — zwyczajnie stare żelaztwo bez użytku. Ktoby tam dziś zabiedzoną kobyłę strzemionami obwieszał, ktoby jej z boków obitych rajtarską ostrogą krew wypuszczał? Ale czasem zdarzy się, że dzieciak na strych zajrzy, że taką osobliwą rzecz znajdzie — to się zaraz i pyta: „A co to, a na co?” Tatulo, jeżeli zły, to krzyknie, pięścią w kark ciekawego uderzy, do gęsi odpędzi — ale jak się trafi, że tatulo dobry jest, a jeszcze w zimie wieczorem, albo przy święcie — to gada. Gada, a dzieciak przycupnie pod piecem, oczy, jak młoda sowa wytrzeszczy. Kartofle mu ostygną, ale on nic nie pyta, wciąż słucha i sen nawet go nie morzy.
„Tak to, bywało, dziadek opowiadał ojcu, ojciec znowu synowi dziadkowe gadanie powtarzał, a tamten je z kolei swoim dzieciom oddawał...”
Na tem tle podmalowanem tak barwnie autor rysuje dopiero pojedyńcze postacie, z których każda ma swoją odrębność, swoje życie. Więc jest i pieniacz, który ostatnią krowę wyprowadza z obory byleby zaspokoić pasyę „prawowania” się i pracowity mąż, nad którym Herod baba przewodzi i wspaniały p. Zacharyasz Głowacz, który wrodzonym sprytem, prącą i uczciwością do znacznych dostatków dochodzi i niewolnik kieliszka, który zapach wódki lub krupniku z trzeciej chaty poczuje i przedsiębiorczy p. Talarowski („Buda na karczunku”) który na handlu końmi majątku się dorabia, lecz hańby jedynego syna Adasia przeżyć nie może, jest i biedna wdowa zacna pani Józefowa, którą pod nieobecność syna każdy uważa sobie za święty obowiązek przytulić i ogarnąć, jest i nieodłączny żydek, faktotum panów braci — trochę krawiec, trochę szklarz, trochę bankier, a nadewszystko pośrednik do wszelakich interesów. Jednem słowem jest wszystko, co się na ów światek tak charakterystyczny i tak odrębny składa.
Jeżeli do tego doda się ciepło, które wieje z każdej stronnicy, przedziwny humor autora, jasne i pogodne słońce swojskości zawieszone nad całym obrazem, to pominąwszy już wysoką wartość społeczną i artystyczną powieści, duszy aż się dobrze robi, gdy się w takiej książce zaczyta!
Powieści chłopskiej w ścisłem znaczeniu, t. j. osnutej całkowicie na życiu naszego chłopa, jak np. „W Wielgiem” Jasieńczyka (Karczewskiego) Junosza nie napisał, natomiast rozrzucił pojedyńcze typy prawie po wszystkich swoich utworach. Nie sięgnął też do głębin doli chłopskiej jak Sewer lub Orzeszkowa w „Chamie,” nie poszedł także torami młodych naszych pisarzy, którzy w chłopie widzą do dziś dnia jeszcze ofiarę szlacheckiego wyzysku i umysłowej przewagi, ale swoim zwyczajem przeniósł na papier chłopa żywego, zostawiając czytelnikom otwarte pole do głębszych refleksyj.
Chłop Junoszy nie jest chłopem z zielonego stolika wielu t. zw. pisarzy ludowych, lecz wprost wziętym z chaty, z pola i lasów i dla tego właśnie, że jest prawdziwy, chociażby przesuwał się epizodycznie, zajmuje uwagę w wysokim stopniu.
I tutaj posiada Junosza na swojej palecie pisarskiej kolorów tak wiele, że każda postać jest odrębna. Inny jest zupełnie Szymek złodziej drzewa i zdaje mi się Walek kłusownik z „Fotografij wiejskich,” który rozumuje, że Pan Bóg siał las, a zwierzyny dziedzic nie hodował, więc właściwie do nikogo nie należą i brać je każdemu wolno, a inny zupełnie Franek Kuternoga w „Przez różowe szkiełka,” który przyłapany na kradzieży sosny, tak rozumuje:
„W naszym rodzie od dziada i pradziada złodzieja nie było, nijakiego złodziejstwa, nijakiego łupieztwa; a żeśmy tego chojniaka wzięli, to jużci prawda, ale nam było potrza chlewki pobudować, bo po prawdzie, ni gadziny niema gdzie zagnać, ni co...”
Już to wogóle „Przez różowe szkiełka” są wyborne. Ten Wiktor teoretyk i idealista, patrzący na stosunki wiejskie przez różowe szkiełka i nie mający o nich ani wyobrażenia, a pragnący wcielić w nie, jak najprędzej, swoje książkowe ideały, jest doskonały. Autor nie jest ani chłopomanem, ani chłopofobem, zna tylko na wskróś naturę naszego ludu i wie, że nawet dobrze trzeba mu świadczyć umiejętnie. Wypowiada to przez usta starego Szymona, który dziedzicowi swemu taką zakreśla różnicę między sprawiedliwym a dobrym panem.
„— Pierwej było w Kalinowie dobrze, bo rządca, niby pan Żarski, był sprawiedliwy.
„— A ja, bójcie się Boga, czyż ja byłem dla was zły?
„— Gdzie zaś, wielmożny pan właśnie był dobry i przez to cała zguba na wieś przyszła...
„— Rządca — prawił dalej chłop — sprawiedliwy był. Nikt tu od niego pokrzywdzenia nie miał, nikt bez dania racyi marnego słowa nie słyszał. Jak na kogo bieda przyszła, to już bywało, do rządcego jak w dym. On, bywało, pocieszy i słowo dobre rzeknie — i bywało, czy bydlę na zimowisko przyjmie, czy ziarna na posiew pożyczy, czy i na to mówiący inszemu potrzebnemu pieniędzy da... ale złodziejstwa żadnego nie ścierpiał, na złodziejów miłosierdzia nie miał, najmniejszego patyczka nie darował.
„— A ja? ja nie byłem dla was sprawiedliwy?
„— Wielmożny pan był tylko okropnie dobry... już taki dobry, że drugiego w świecie poszukać...
„— Ale niesprawiedliwy... powiadacie?
„Chłop się zmieszał.
„— Nie — rzekł z pewnem wahaniem się — powiedziawszy po prawdzie i po sprawiedliwości to nie... bo jak wielmożny pan wszystkim złodziejom odpuszczał, to poczciwym ludziom było markotno, a inszemu zazdrość... Przez to się we łbach przewracało, jeden darł i drugi chciał drzeć, a wypadła większa kwestya, to chcieli z dobrego pana całą skórę ściągnąć... Tak, tak wielmożny panie, każda rzecz na świecie swoim porządkiem idzie, a sprawiedliwość to grunt...”
Oderwane typy chłopów i żydów są jeszcze w „Monologach,” których wyszły dwie serye. Zdawałoby się, że tutaj autor nie znajdzie pola dla swego talentu plastycznego i że się zamknie w ciasnych granicach humorysty. Tak nie jest; są to postacie tak wykończone i życiowo tak całkowite, że, przynajmniej mojem zdaniem, monologów Junoszy nie godzi się deklamować we fraku na estradzie. Trzeba wziąść siermięgę, hałat, długi surdut, czepiec i grać, a wówczas wyjdzie typ tak żywy, tak wykończony, że sprawi na widzu lub słuchaczu wrażenie realnej postaci.
Że bowiem Junosza mógł wejść na deski teatralne, tego dowiódł zaraz na wstępie swojej karyery literackiej sztuką ludową „Mecenas chłopski,” napisaną w r. 1880 i graną z powodzeniem przez trupę prowincyonalną Dorożyńskiego. Również i trzy lata temu jego „Wyścig dystansowy” pisany do współki z Kazimierzem Laskowskim, nosił piętno jego talentu i zyskał sobie powszechny poklask.