<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Chrzanowski
Tytuł Klemens Junosza (Szaniawski)
Pochodzenie Słowo, 1898, nr 69, 71-73
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Jana Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nad Junoszą zawisło to samo złowrogie fatum, które przygniata większość naszych pisarzy, mianowicie: że talentu swego nie mogą oddać tylko na usługi natchnienia, ale często muszą z niego czynić niewolnika chleba i najbardziej poziomych potrzeb życia. Z bardzo nielicznemi wyjątkami dola polskich literatów nie jest bynajmniej różowa. Zazwyczaj przychodzi im w pocie czoła pracować nie już na sławę, lecz na utrzymanie własne i egzystencyi najbliższych sercu. Poczytność nie zawsze chodzi w parze z talentem, i często trzeba wprzódy umrzeć, ażeby zapylone książki z półek księgarskich przeszły do rąk szerszej publiczności. Śmierć bywa dla literata wielką reklamą!
I Junoszy fortuna nie uśmiechała się zgoła. Pomimo tak niezwykłej wartości, wielu jego utworów, nie zdołały one spędzić mu z czoła troski o jutro. Cóż więc dziwnego, że często musiał pisywać „dla chleba.” Ta kategorya jego powieści, nowel i obrazków stoi pod względem artystycznym, a także i co do wartości społecznej, niżej od poprzednich. Zazwyczaj wchodził tutaj w świat różnych oryginałów, dziwaków i w ogóle ludzi śmiesznych lub nienormalnych i okrasiwszy ich swoim nieocenionym humorem, dawał czytelnikom niejedną chwilę szczerej rozrywki i złotej wesołości. Te też utworzy, zdaje mi się, wprowadziły głównie w błąd publiczność, a po części i krytykę, że w autorze dopatrywano się głównie komizmu, humoru, dowcipu!
W istocie, trzeba przyznać, że rogata dusza siedziała w Junoszy, skoro w chwilach takich, dla pisarza najprzykrzejszych i najboleśniejszych otrząsał się z przygnębienia i przypinał skrzydła iskrzącego wesołością humoru!
Wejdźmy np. na chwilę do „Wili pana regenta,” której właścicielem był „p. Gorgoniusz Zamroziński, niegdyś asesor trybunału przez dwadzieścia lat regent, a ostatnio wolny, niezależny od zmudnych obowiązków kapitalista.” W jednym dniu każdego tygodnia święcono tutaj wielką uroczystość, przybywała bowiem z sąsiedniego miasta faworytalna od wielu lat kompanijka pana regenta — na winta. Należeli zaś do niej pan Roman eks-sędzia, p. Salezy b. patron i pan Józef Kalasanty niegdyś prokurator. Każdy z nich posiadał inne dziwactwa, ale zarazem złote serca i szczere przywiązanie do reszty kompanionów wintowych. Na tle tych czterech figur rozsypuje autor perły swojego humoru, przeplatając je różnemi sielankowemi scenami i obrazkami, zapożyczonemi z życia wiejskiego. Sprawa wydania za mąż Wandzi, córki regenta, oniemal że nie rozbiła kompanii, każdy bowiem ma innego pretendenta do jej ślicznej rączki. Ostatecznie wszystko dobrze się kończy, bo Wandzia ma także własnego kandydata w osobie dzielnego chłopca Bolesława, który też wiedzie ją do ołtarza.
Największego hypokondryka szczerze ubawi „Suma na Kocimbrodzie,” z której w dodatku przekona się, iż p. Korkiewicz, dependent u rejenta, stary kawaler i skąpiec wcale nieźle na tem wyszedł, iż połakomiwszy się na fikcyjny spadek, ożenił się z wdówką panią Zawalską. On sam bowiem we dwa miesiące i pięć dni wyznaje swemu pryncypałowi: „Mojem zdaniem zrobiłem dobrze, żeniąc się.”
Co prawda, nie mógł się tem pochwalić dobrze już podżyły pan Śpiewalski, który w osobie pięknej Rózi pojął „Żonę z jarmarku.” Ale ulitował się nad nim Pan Bóg i zabrał wietrznicę, jemu zaś zostawił słuszny wyrzut, iż dla pięknych oczu stracił rozum i spokój.
Najwięcej jednak humoru, a często nawet i pustoty wlał Junosza w swoje nowelki i drobne obrazki. Zebrało się z nich kilka tomów, a więc: „Powtórne życie” (Wesele. Curiculum vitae. Taki sam. Zmieniony projekt. Bez wyjścia); „Obrazki szare” (Po burzy. Pokój przy famili. Sukcesya po Gozdawach. Cud na kirkucie. Nie odchodź!); „Przy kominku” (Tryumf stryjenki. Człowiek o skrzypiących butach. Babska dusza. Obywatel z Tamki. Sen na kwiatach. Dobre wieści. Pierwszy dzień miodowego miesiąca. Gospodarski ranek. Skradzione dziecko. Zbieg. Fałszywa dziesiątka); Z pola i z bruku (Letkiewicz. Po wincie. Oficyna. Passyans wyszedł. Strzelec bez ręki. Państwo Silberbaum w teatrze); Wilki i inne szkice i obrazki z ilustracyami Fr. Kostrzewskiego; „Wnuczek;” „Zacisze;” „Pan metr;” „Z antropologii wiejskiej” i inne, które mogłem przepomnieć, a które duchem, rodzajem i wartością są pokrewne tamtym.
Próbował też humor swój przystroić w rymowaną, niezbyt wykwintną, zawsze jednak wielce zabawną formą, jak: w miłości: „Kaśki Afrodyty” i „Maćka Parysa,” lub w „Kuźni Wulkana,” albo „Piosnkach leśnych.” Jednem słowem, rozpraszał się na różne nawet drobiazgi, niekiedy pisane jakby od niechcenia. Jeżeli jednak się zważy, że często ta zadrukowana stronnica stanowiła o dniu spokojnej egzystencyi autora, to chyba należy mu wybaczyć pewne usterki, mianowicie też artystyczne, jakieby niektórym z tych utworów zarzucić można.
Są jednak między niemi i obrazki rzeczywistej wartości, zarówno pod względem plastyki, jak prawdy życiowej, artystycznego polotu porywającej werwy, jak „Pan sędzia,” „Muzykanci,” „Nowy dziedzic” „Miód niekasztelański.” Szczególnie zaś bogaty w głębsze myśli jest „Syzyf,” w którym autor w osobie pana Jana ze Stawisk maluje rolę niejednego ziemianina, co to „do dnia wstawał, późno w nocy kładł się na spoczynek, najdrobniejszej słomki nie dał zmarnować, pilnował całości mienia, jak źrenicy własnego oka, a wszystkie dochody oddawał jak najsumienniej w formie procentów. Dla siebie miał tyle tylko, że żył. Oszczędność posuwał do ostatecznych granic, przekonany, że tą drogą stanie na własnych nogach, odzyska niezależność, zgromadzi fundusz na edukacyę dzieci, na zabezpieczenie starości... Człowiek ten nie miał ani godziny dla siebie, nie znał, co chwila wytchnienia lub radości. Czuł, te go jakiś niewidzialny łańcuch, jakaś ściana coraz bardziej opasuje, otacza, że po za nią już nic nie widzi, nic, nic!... Gdy zaś noc przyszła, to nie goniła poranku, ale wlokła się, jak zmora, powoli; jak zmora dusiła, spędzając sen z powiek, strasząc widmami przyszłości, rzucając potworne znaki zapytania przed oczy: Co? jak? zkąd? od kogo? kiedy?”
W tym Syzyfie nie jeden odnalazł siebie samego, a każdy czuł, że autor pisał krwią własnego serca.
O! bo i Junoszę ogarniał czasami jakiś smutek. Wówczas śmiech zamierał, a pozostawała tylko pogoda usposobienia. Pod tem wrażeniem powstała zapewne jedna z ostatnich powieści „Na bruku.” Niema w niej scen wstrząsających, ani potoków goryczy, ale jest tyle rzewności, tyle życiowego smutku, że niejednemu łza zwilży oko. Pan Kwiatkowski straciwszy majątek, z ocalonemi resztkami mienia, zjechał do Warszawy w nadziei, że ona mu chleba nie poskąpi. Niestety przekonał się, że to wielka zalotnica, wielu przygarnia, lecz nie wszystkich karmi. Biedny rozbitek wypija całe morze rozczarowań, spogląda w oczy nędzy, staje na krawędzi rozpaczy, aż wreszcie z poczciwej ręki przychodzi mu pomoc, która przynajmniej do znośniejszej przyszłości otwiera drogę.
Przy tej sposobności kreśli autor kilka wybornych sylwetek, jak: „węglarza” raptusa, lecz złote serce, Hermana lichwiarza, starą zgorzkniałą hypokondryczką i zacną w pracy zatopioną rodzinę. Jak zwykle u Junoszy, wszystkie te postacie tchną życiem i prawdą.
Potrącił też, choć pobieżnie, o sprawę praktycznego wychowania w „Synach pana Marcina,” a w „Zagrzebanych” wychłostał należycie tych, którym się zdaje, że wieś zacieśnia widnokręg ich aspiracyj i skazuje na życie poziome, bezbarwne, ograniczone. Tutaj znowu spotykamy typ, który już zaliczyć można do wygasających: typ rezydenta wędrującego. P. Symplicyusz Jajko, nigdzie nie ma stałej siedziby, ale wszędzie witany bywa z otwartemi rękoma i zatrzymywany jak najdłużej. Bo też pod każdy dach przywozi wraz z sobą, czy to dobrą radę, czy myśl zdrową, czy pomoc, czy wreszcie otuchę.
Muszę też choć pobieżnie wspomnieć, że Junosza poznawszy żargon żydowski i literaturę w nim pisaną, streścił czy przetłómaczył na język polski kilka jej utworów a między nimi: „Donkiszota żydowskiego” i „Szkapę.”
Chmielowski twierdzi, że „nowele i obrazki Junoszy, pisane jednym rzutem, w krótkim przebiegu czasu, odznaczają się jednolitością, skupieniem, zaokrągleniem ostatecznem... Natomiast w opowiadaniach, na skalę rozleglejszą, części poszczególne bywają nieraz bardzo ładne... lecz ich układ, ich ustosunkowanie względem siebie, przedstawia zazwyczaj wiele wadliwości, a mianowicie: brak rozwinięcia sytuacyj takich, które dla wykazania pewnych cech czy pewnych stosunków były niezbędne, a zbyt długie traktowanie takich, których łatwoby się było można domyślić, powtóre brak naturalnego następstwa zdarzeń, lecz dowolne ich zestawienie, po trzecie przemiana usposobień nie raz niedostatecznie usprawiedliwiona.”
Na ten sąd nie mogę się zgodzić w zupełności. Trafiają się u Junoszy rzeczywiście wytknięte przez szanownego krytyka wady, ale nie wszędzie. Ani „Panom braciom,” ani „Pająkom, ” ani „Czarnemubłotu” zarzutów tych czynić niepodobna. Są one artystycznie wykończone, posiadają i należyte ustosunkowanie i konsekwencyę i psychologiczne usprawiedliwienie. Natomiast w innych utworach, które poprzednio nazwałem słabszemi, muszę Chmielowskiemu przyznać słuszność. Pomimo to i one umieją nietylko zająć, ale i wzruszyć i poważniejsze rozbudzić w czytelniku myśli.
Posiadał Junosza jeszcze jedną, bardzo ważną zaletę. Był zawsze zdrowy i czysty. Książka jego znaleść się może w każdych ręku, nikogo nie zgorszy, w nikim nie obudzi niesmaku, a nadto jest nawskroś swojską. Zdarzało mi się spotkać ze zdaniem, że Junosza był pisarzem starej daty. Co prawda jest to nowe zupełnie gatunkowanie pisarzy. Nie wiem bowiem jakiby wogóle „data” mogła mieć wpływ na wartość pisarza. Jeżeli przez to ma się rozumieć, że Junosza obronił się od wpływu naturalizmu i dekadentyzmu francuskiego, słowem od tych prądów, które zatruły beletrystykę zagraniczną, a w znacznej części i naszą, to należy mu się za to wyraz najwyższego uznania. Zwrot, jaki się obecnie dokonywa w literaturze pięknej, zwrot tak gwałtowny, że aż popycha do tematów biblijnych, lub wielce idealnych, który zniewala Sudermana do stworzenia „Jana,” Rostanda „Samarytanki,” Huysmans’a „La Cathedrale,” przekonywa wymownie, iż ludzkość uczuwa wstręt i obrzask dla brudu i kału, gwałtem wprowadzonego do sztuki a dogadzającego tylko chorym lub zwyrodniałym podniebieniom.
Klemens Junosza niósł swój talent czysty i nieskalany na usługi swego społeczeństwa, ku jego zdrowiu, zbudowaniu, a także na pociechę i ukojenie, czystym też i nieskalanym zaniósł go przed tron Tego, który iskrę Swoją zapala w duszach wybrańców.

Ch.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Chrzanowski.