Klin klinem (Kraszewski, 1885)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klin klinem |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Kalasanty był właścicielem jednej wioseczki w okolicach Starego Konstantynowa, to jest w jednej z najurodzajniejszych stron Wołynia.
Posiadłość to była niezbyt rozległa, na pozór nie piękna wcale. Dwór nie bardzo dawno znać sklecony na wygonie bez drzew, otoczony budowlami równie niepozornemi z chrustu, i płotami z gnoju i gliny, wyglądał, jak ekonomska gdzieindziej oficyna. O wdzięk nie zdawał się gospodarz dbać wiele, dla oka nie było nic, nic dla przyszłości.
Parę wierzb starych i kilka młodszych w pobliżu zabudowania stanowiły całą ozdobę. W środku podwórza, które było zarazem gospodarskiem i dworskiem, panoszyła się studnia z korytami do pojenia, w rogu brudna popielnia bez drzwi świeciła odrapanemi bokami.
Lecz ubóstwo to i zaniedbanie było pozornem, łany były ogromne, grunta doskonałe, na boku stały sterty okazałe i gospodarstwo szło wybornie, porządek w niem panował wzorowy; pan Kalasanty miał się dobrze. Choć lasu nie było w blizkości, majątek miał spory kawał brzeziny i nie potrzebował kupować ani opału, ani nawet małych budowlanych materyałów. Obchodzono się cienkiemi beleczkami i jaką taką krokiewką.
W domu u podsędka nie było wytwornie wcale, pułap świecił pobielanemi tarcicami, ściany tynkiem prostym, meble były jakieś odwieczne i z rodzaju tych, któremi się karczmy stroją po małych miasteczkach. Dwornia też starego kawalera nie była liczną.
Kuchta z babą jeść gotował, kozaczek był na usługi, parobczak w świtce go powoził. Konie acz lubione bardzo należały do tej rasy, która bez uszczerbku godności i zdrowia chodzi w bronach i daje się do radeł zaprzęgać.
Panu Kalasantemu z tem wszystkiem było dobrze i ludzie mieli go za bardzo zamożnego. Mówiono po cichu, że już kilka wsi targował... Był to jeden z tych ludzi, co spokój lubią, ze wszystkiemi są w zgodzie, nie wyrywają się naprzód, nie szukają natłoku, a cicho idą do celu... Ani skąpy, ani rozrzutny, pan Kalasanty zbierał raczej, niż tracił.
Sknerą nie był, ale nawykł od młodu do życia oszczędnego, a potrzeb zbytkownych i kosztownych nie miał. Gdy go napastowano, że się nie żenił, odpowiadał zwykle z uśmiechem, że dla dwojga jeszcze miał mało, a jejmości z posagiem do domu wprowadzać się obawiał, bo takaby go więcej kosztowała, niż wniosła.
Z lichych a cienkich kołeczków sklecone wrotka od dziedzińca, rzadko się kiedy dla gości otwierały; mało tu kto bywał, oprócz młodzieży, która u pana Kalasantego hulać bardzo nie mogąc, wolała go do siebie zapraszać. Gościł on chętnie u drugich, w domu nie żałował niczego, ale nie miał wiele, wódką starką i lada jakim węgrzynkiem trzeba się było obchodzić.
Nazajutrz, po spotkaniu z Bernardem podsędek był w domu, gospodarował trochę i odpoczywał — ale od rana szkuta się z gośćmi rozbiła, płynęli niespodziewani wcale, jeden za drugim.
Pierwszy, który się nawinął był ksiądz wikary z Ostropola — wesoły i miły człowiek, którego pan Kalasanty lubił bardzo i żył z nim w przyjaźni. Wracał on ze chrzcin i wstąpił na chwilę.
— Jak się masz ojczuniu — w ganku go powitał gospodarz... oto mi gość. Dziękuję, żeście o mnie nie zapomnieli...
— Byłbym minął, ale grzeszna ciekawość mnie sprowadziła, przyznaję się — rzekł duchowny — słyszeliście co o pani Fanteckiej? czy to prawda...
— Ale co? zapytał pan Kalasanty, bo różne rzeczy plotą...
Porzuciła słyszę męża i pojechała do Żytomierza o rozwód się starać!
— Kiedy?
— Miałaby jakoby dziś wyjechać!
Gospodarz ramionami wzruszył, spojrzeli po sobie — i oba głowami pokiwali.
— Co to jest? Czyżby ten młokos? zapytał wikary...
— Młokos! co tu młokosa winić, to dzieciak — zawołał Kalasanty — jeśli winien kto, to ona...
— Źle jej było! dodał ksiądz — człowiek zacny, dobry, na palcach przed nią chodził...
— I popsuł... dorzucił Kalasanty — ale — co o tem mówić — jeszcze bajki być mogą.
W tem zaturkotało i oknem wyjrzawszy postrzegli młodego Zygmusia, pieszczonem tem imieniem przezwany dla kontrastu, gdyż chłop był jak dąb — posiadacz małej wiosczyny, którą dojadał wesoło... Ten wpadł jak burza, głową się o niski uszak stuknąwszy i zawołał...
— Piękna Seweryna męża porzuciła, już jej nie ma! wiecie. — Dziś rano spotkał ją Zembrzuski na gościńcu pędzącą do Żytomierza... Ciekawa rzecz, co zrobi marszałkowicz i co powie purytanka pani marszałkowa, która na nas jak na zbójców patrzała, choć żaden z nas żony drugiemu nie odkradł...
— Tak! tak, przerwał wikary — wolelibyście bałamucić je i mężom zostawiać! O wy! świętoszki! patrzajcie...
Gospodarz się śmiał.
— Ale zkądże data, że marszałkowicz...
— Pan o tem wątpisz! krzyknął Zygmuś — to mi dobre!
Jeszcze nie dokończyli rozprawy gdy konno nadbiegł Skalski sąsiad najbliższy pana Kalasantego i zaledwie z kulbaki zlazłszy — począł wołać w sieni:
— Koniec świata! wiecie panowie — Bernard od matki nocą uszedł... w Stadnicy sądny dzień!
— Któż o Bernardzie wam doniósł? kto? zapytał Kalasanty, ja go wczoraj widziałem i mówiłem z nim, powracał do domu, najspokojniej.
— Najpewniejsza w świecie rzecz. Wieczorem z matką miał gwałtowną rozprawę — Marszałkowa, jak wiecie, kobieta surowa, żartować z siebie nie daje, musiała go zgromić — a ten — niewiele myśląc, drapnął.
— Ciekawym dokąd, o czem i na jak długo? rzekł Kalasanty. — Pani Fantecka nie ma nic, on może mieć tylko to co matka da, miłość o głodzie nie daleko zajedzie.
— Wistocie rzecz to ciekawa jak się skończy ta historya — to pewna, że Fantecki co by się miał cieszyć, że się żony pozbył, z którą cierpiał męki czyścowe, w rozpaczy słyszę — rzekł Zygmunt...
— A Marszałkowa? zapytał ksiądz.
— O! Marszałkowa — dodał Skalski, po tej nie pozna nikt choćby z boleści konała — to Spartanka.
Tam, ręczę wam, w domu się nic nie zmieniło na włos...
— Słowem awantury! awantury! machinalnie odezwał się wikary.
Przed oknem przesunęło się coś, jakby jeździec na koniu, gospodarz wyjrzał nie powiedział nic i wybiegł na ganek.
Wszyscy goście ścisnęli się około okien usiłując dojrzeć przyjezdnego, ale najszczęśliwszym udało się tylko dostrzedz tył konia którego Zygmuś obejrzawszy zawołał — Jak Boga mego kocham — to wierzchowiec Bernarda!
Spodziewano się że i ów przybyły, Bernard czy ktokolwiek bądź inny wnijdzie z gospodarzem, milczeli więc wszyscy patrząc na drzwi, lecz szept przyspieszony dał się tylko słyszeć w sieni, potem stuk otwierających się drzwi — i cisza głęboka.
W istocie był to pan Bernard blady, pomieszany, niespokojny, który spotkawszy się z gospodarzem chwycił go za rękę i zawołał głosem poruszonym.
— Podsędku — ratuj mnie — mam z tobą do pomówienia na osobności.
— Na osobności! powtórzył Kalasanty, równie prawie zmieszany — i zakręcił się po sieni. Na przeciwko była izdebka prowentowego pisarza, Podsędek porwał za klamkę — szczęściem stała otworem, weszli...
Kawalerskie to mieszkanie nader wyglądało ubogo, a że w niem gości nie przyjmowano, był tylko jeden nawet stołek służący do pisania...
Bernard potknął się na progu — gospodarz drzwi za nim zatrzasnął...
Wnet przybyły twarzą się ku niemu obrócił i pochwycił go za rękę.
— Panie Kalasanty, rzekł głosem przerywanym, daj mi dowód przyjaźni! Matka moja o mojej miłości słyszeć niechce — jestem w obowiązku ratować kobietę, która na mnie rachuje — musiałem opuścić Stadnicę bez grosza przy duszy — potrzebuję pieniędzy. Na jakich chcesz warunkach — pożycz, zlituj się.
Gospodarz stał zimny, zamyślony i zafrasowany, z miny jego i postawy dostrzedz było można, iż do spełnienia prośby nie miał najmniejszej ochoty.
— Na miłość Bożą! ale w cóżeś się wplątał, — zawołał do Bernarda — Ja pieniędzy gotowych nie mam, a gdybym je miał, dać bym nie mógł — cóżby ludzie powiedzieli, że ja pana Bernarda przeciwko matce sukursuję i pomagam do rozwodu, który wszystkich przyjaciół Fanteckiego — a ten ich ma nie mało — oburzy...
Nie mogę, nie mam! bardzo mi żal, ale to niepodobna! niepodobna!
Bernard stał blady i osłupiały... Znać rachował na pomoc pana Kalasantego, a może była to jego ostatnia wybawienia nadzieja — te wyrazy ostre i wprost odmawiające uczyniły na nim lekkie wrażenie że się zachwiał i za stołek obok stojący pochwycił.
Panu Kalasantemu żal się go zrobiło.
— Siądź pan, spocznij — jesteś zmęczony, a — posłuchaj mnie, do domu wracaj, z matką się pojednaj — Fantecka powróci też do męża... wyjedziesz na jakiś czas i wszystko się ułoży.
Bernard słowa nie mówiąc stał patrząc w ziemię — w oczach mu się kręciły łzy — a usta trzymał zaciśnięte jak ktoś co się od płaczu i łkania hamuje...
Myślał tak chwilę, potem posunął się nagle ku drzwiom, skłonił lekko, nie patrząc na gospodarza i chciał wychodzić — pan Kalasanty mu zastąpił drogę.
— Z gniewem nie odchodź, proszę, zawołał gorąco i szczerze — życzę ci jak najlepiej — ale do sprawy tej sumienie mi nie pozwala ci pomódz...
Bernard spojrzał przelotnie, zdając się nie słyszeć co doń mówiono, skłonił się raz jeszcze i wziął za klamkę. — Gospodarz stanął we drzwiach.
— Nie puszczę, rzekł... panie Bernardzie, pan nie obrachowałeś skutków tego kroku...
Młody milczał, ciągle oczy trzymając spuszczone.
— Bardzo przepraszam żem trudził pana podsędka — rzekł zimno — jak skoro nie można... i prośba moja odrzucona, nie mamy o czem mówić więcej.
Spiesznie przysunął się do drzwi, powtarzając:
— Bardzo pana przepraszam...
Pan Kalasanty napróżno drzwi zapierał, przybyły klamkę chwyciwszy, otworzył je, ale otwarłszy zobaczył, że przeciwległe od pokoju bawialnego wązką firanką przegrodzone, stały otwarte, a w nich Zygmuś Skalski i ks. Wikary stali patrząc ciekawie. Zląkłszy się ich wejrzeń musiał się cofnąć. Drugiego wyjścia nie było, a czynić z siebie widowiska nie chciał — i spojrzał na nizkie okno izdebki od podwórza — ale to było hermetycznie zamknięte. Wiedział że już po sąsiedztwie przez ludzi wieść się roznieść musiała o jego i pani Fanteckiej ucieczce, czuł że go oczyma piec będą złośliwemi.
Był to przedsmak tego co go w przyszłości oczekiwało.
Kalasanty zbliżył się i wziął go za rękę z wyrazem współczucia.
Panie Bernardzie, siądź, spocznij, odetchnij, daj się przekonać — co gotujesz matce i sobie...
Na to wszystko nie odpowiadając młodzieniec patrzał na okno; podszedł ku niemu i ręką chwyciwszy za nie chciał gwałtem je otworzyć, ale okno od dawna nie odmykane oparło się, a gospodarz nie wiedząc co radzić — zawołał.
— Czekaj pan, ciekawym dam odprawę i wyjdziesz odemnie przynajmniej jak wszedłeś, drzwiami. W dziedzińcu parobków i ludzi pełno — coby u licha pomyśleli, że u mnie w domu awantura się stała...
To mówiąc gospodarz poszedł szybko do drzwi, otworzył je, ale ze stojącym z drugiej strony olbrzymim Zygmusiem zetknął się nos w nos. Dawał mu znaki aby ustąpił, nic to nie pomogło, zuchwale, ze zwykłą sobie poufałością, Zygmuś wtargnął i poszedł ogromną dłoń wyciągając do Bernarda.
— No — dzień dobry ci — rzekł pół uśmiechnięty dziwacznie — cóż to, nawet starych znajomych nie witasz? hę? Wstydzisz się! Co u djaska!
— Gdybym ja co podobnego dokazał, jeździłbym się za biletami pokazywać. Niechaj stare trutnie rwą włosy ze zgrozy i desperacyi. — Ot — to! Cóż? człowiek już ma dla tych świętoszków serca się wyrzec? My wszystko wiemy, panie Bernardzie, a ja — przynajmniej, wszystkiego się domyślam. Przyjechałeś pieniędzy pożyczyć u Krezusa, a Krezus ze strachu odmówił... No — to siadaj ze mną na bryczkę — pojedziemy razem do Konstantynowa, ja mam kiepski kredyt, ale pszenica nie sprzedana. Epstein da na nią... choćbym przez całą zimę miał suszyć, w takim wypadku nie opuszczę przyjaciela!
Ażeby ocenić tę bohaterską ze strony Zygmusia ofiarę, trzeba było znać jego położenie... Wioska była odłużona tak, iż ledwie miał na niej tytuł dziedzictwa, za podatki co chwila remanenta sprzedać grożono, w miasteczku nie było żyda któryby nie miał wekslu od Zygmusia — ofiara była istotnie wielka, ale nie obiecywała być skuteczną.
Na tę niesprzedaną pszenicę dziesięciu już najmniej ostrzyło zęby, a kilku ją miało uroczyście przyrzeczoną.
Wyglądało to więc raczej na żart niż na pomoc przyjacielską, chociaż Zygmuś, nie znający własnego położenia, łudzący się niewiedzieć czem, rachujący niewiedzieć jak, miał w istocie chęci jak najlepsze.
— Dziękuję ci, panie Zygmuncie, odparł Bernard ściskając jego rękę. Tobie będzie tak trudno jak mnie dostać pieniędzy... a ja mam nóż na gardle...
Domawiał tych wyrazów, gdy ks. Wikary, czy popchnięty przez gospodarza, czy motu proprio wstąpił na próg i z miną wesołą, która go nigdy nie opuszczała, przybliżył się do siedzącego.
— Co pan taki pogrążony, panie Marszałkowiczu dobrodzieju — zawołał — co to za wieści głupie chodzą? Aleć to nie może być...
Zmieszał się Bernard i wstał ze stołka.
— To są — moje osobiste sprawy... wybąknął nie bardzo wiedząc co mówi — przepraszam ale się wcale tłomaczyć nie mogę — i żegnam panów...
Nie miał już nic do stracenia, bo tylko jeden Skalski pozostał mu do przebycia, a i ten stał na przeciw w sieni.
Słówko o panu Skalskim powiedzieć trzeba. Był to najbliższy sąsiad Kalasantego, wdowiec mający kilkoro drobnych dziatek — słynny z tego że groszem spekulować umiał doskonale... Gospodarstwo dla niego było rzeczą uboczną, handlował zbożem, skórami, końmi, pożyczał na wysokie procenta, a choć starał się uchodzić za uczciwego człowieka różnie o nim rozpowiadano. Był chudy, trochę pochylony, niepozornej twarzy plamistej, cery ciemnej, niezgrabny, patrzał z pod oka... lecz o ile powierzchowność miał niemiłą, o tyle w obejściu z ludźmi był przyjemny, dowcipny, wygadany i umiał słowem zręcznem wszystko zatrzeć i usprawiedliwić.
Pochylenie jego i trzymanie się garbato, zdawało się pochodzić z tego że zawsze podsłuchiwał bacznie co mówiono do koła — nic mu nie uszło, chwytał każde słowo. Znał ludzi wybornie, a wyzyskiwanie ich, wchodziło w jego rachunek powszedni.
Skalski z sieni słyszał wszystko, zdawał się tu czatować tylko, potem, jakby się rozmyślił nagle, gospodarza który stał blisko progu, ujął za rękę i szepnął mu.
— Nie mam tu co robić — bądź zdrów do domu powracam.
I wymknął się na podwórko, gdzie chłopak bosy konia jego trzymał dając mu skubać trawę pod płotem... Zdawał się szukać drobnych aby mu coś dać za to, nie znalazł i szepnął biorąc cugle:
— Drugim razem, dostaniesz na wódkę...
Potem spiesznie cugle ściągnąwszy, skoczył na kulbakę, wrotka sobie kazał odemknąć i kłusem wyjechał na drogę.
Dosyć spiesznie zniknął za budynkami włościańskiemi na zawrocie.
We dworze Wikary, Zygmuś i gospodarz obstąpili Bernarda — który ich zbywał milczeniem. Wszystkim im żal było, tego ślicznego złotowłosego, jak go nazywano, zmienionego na twarzy, zbolałego, drżącego, któremu radby był pomódz każdy... ale jedni nie mogli, drudzy taką pomoc ofiarowali której on by był nie przyjął.
Zygmunt uznał słuszność uwag Bernarda i stał ponuro zadumany.
— Czy ja mam kredyt czy nie — dodał — ale ty go mieć powinieneś. — Co to znaczy że majątek matki i że lichwiarz poczeka, ale cóż u stu tysięcy, żebyś pieniędzy nie dostał. Ja ci będę na ten raz rajfurem — jadę z tobą.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, — odparł, pozwól mi już sobie radzić samemu.
To mówiąc nie patrząc na nikogo, pomieszany dostał się do drzwi i wyszedł do sieni. W milczeniu wszyscy mu towarzyszyli, nie odzywając się więcej pobiegł do konia, siadł i nie skłoniwszy się nikomu, wyjechał.
W ganku zostali gospodarz z rękami w kieszeniach zadumany, Wikary osmutniały przeciw zwyczajowi i Zygmuś gniewny. Popatrzeli za odjeżdżającym.
— Wiesz co podsędku, odezwał się Zygmuś — zdaje ci się żeś popełnił cnotliwy uczynek, odmawiając mu pieniędzy — a no, jeśli się utopi, albo sobie w łeb palnie — będziesz go miał na sumieniu.
— Ech! ech! rzekł Kalasanty — z miłości już w XIX wieku nikt takiego głupstwa nie robi! — Nie boję się. — Miałem mu dawać na rozwód, o czemby cały świat wiedział? — ale? aby mi Fantecki dom wymówił, a Marszałkowa na wieki ze mną rozbrat wzięła!!
Wikary dorzucił. — Niech się troszkę pokręci, pobieduje... a bez grosza do domu powrócić musi skruszony, nie ma jak golizna żeby do skruchy doprowadzić: probatum est! Ręką w której chustkę ogromną karmazynową trzymał machnął w powietrzu, a Zygmunt żywo począł:
— Fałszywe kałkuły, mosterdzieju! Pieniędzy chłopiec dostanie — Fantecka uciekła, rzecz rozbębniona, nic już nie pomoże, po cóż go męczyć? Na to nie ma rady! Lepiej koniec przyspieszyć, aby zgorszenia mniej było...
— Jaki koniec? co się asanu śni? oparł się Wikary — rozwodu nasz Biskup nie da! ja go znam! z tego nie będzie nic... Fantecki nie dopuści, Konsystorz ślubów nie rozwiąże... Co najwięcej jeśli seperacyę dostaną, a jejmość w klasztorze osadzą... Więc cóż?
Seperatka za mąż nie pójdzie — a jeśli Bernard i ona psom oczy sprzedadzą, to muszą się świata wyrzec całego, bo się ich nasz poczciwy ludek wyprze jak trędowatych...
Wikary mówił z zapałem — Zygmuś się śmiał.
— Mój ojczulku — rzekł — czy to lepiej gdy się otwarcie rozwodzą, czy jak pani Franciszka która męża porzuciła i żyje z leśniczym na swojej wiosce, albo hrabina, do której jako przyjaciel domu dojeżdża pan Salezy.
— I to złe i to nie dobre! wybuchnął Wikary — zepsucie! rozpusta, zbytki... szkarada... których tolerować się nie godzi... Tak! tak! powtórzył gniewnie...
— Pan Kalasanty święcie zrobił, że pomocy odmówił, matka, że o synu słyszeć nie chce... wy tylko młokosy protegujecie te romanse... boście sami po uszy w błocie — a to błoto! błoto!
Zygmunt w śród tego zapału zbliżył się do ks. Wikarego, obie ręce mu położył poufale na ramionach i coś na ucho szeptać zaczął, a potem buchnął śmiechem wielkim. Znać się pomścił, bo Wikary zarumienił się, odepchnął go i czapki zaczął szukać aby odjechać.
Gospodarz go napróżno wstrzymywał, pojechał nasępiony i gniewny.
Zygmunt też świszcząc rzucił się na swoją bryczkę i kazał ruszać żywo... Pan Kalasanty pożegnawszy ich wszystkich pozostał w ganku markotny z rękami w kieszeniach.
Bernard nie bardzo się namyślając dokąd pojedzie, wyruszył ze dworu, koń go prowadził więcej, niż on nim kierował. Myśli najdziwaczniejsze chodziły mu po głowie.
Zaraz za tą wioską z drzew ogołoconą, za parowem na wzgórzu stał lasek brzozowy, po połowie do pana Kalasantego, a w znaczniejszej do Skalskiego należący. Chłody jesienne już go odziały w żółtą barwę, która poprzedza liści upadek. Gdzieniegdzie tylko ciemniejsza zieloność wytrzymalsze drzewa okrywała, a osiki postroiły się czerwono. Las stał w tych złotych kolorach... wdzięcząc się oczom, ale nasz jeździec, ani tej piękności, ani nawet lasu samego nie widział tak był w sobie pochłonięty. Niewysłowiony stan duszy jego bliskim go czynił obłąkania... W młodości wszystko się czuje gwałtowniej, pierwsze wrażenia głęboko ryją się w piersi. Bernard nie miał doświadczenia, nie nawykł był do samoistnego kierowania samym sobą — umysł jego błąkał się nie wiedząc na czem spocząć, bił się między ostatecznościami. Jedno tylko wiedział, że ta kobieta go kochała, że dla niego dom i męża rzuciła, narażając się na pogardę, że obowiązanym był nie zdradzić jej i wszystko dla niej poświęcić.
Największą z ofiar już spełnił dla niej, miłość matki jej poświęcił... Na każde wspomnienie domu i jej — dreszcz go przebiegał. Czuł że popełnił winę — a wiedział iż postąpić inaczej nie mógł.
Jechał tak zadumany i koń go już w las wprowadził, gdy usłyszał obok siebie tentent drugiego i zwrócił głowę nieco przelękły... Drogą nieco opodal jechał spokojnie Skalski, koniowi puściwszy cugle, a koń liście z gałęzi obrywał.
— Dobry wieczór panu Marszałkowiczowi — odezwał się, zbliżając się nieco — dobry wieczór.
Bernard ledwie na powitanie mruczeniem odpowiedział.
— Byłem u Kalasantego gdy Marszałkowicz przyjechał — mówił dalej — pan mnie pewno nie zauważył. Wysunęłem się, ale wiem o co chodziło.
Że też pan znając Kalasantego, do niego się mógł udać o pożyczkę!
Bernard się obejrzał.
— To człek nieużyty, nie ujmuję mu, ale żeby tak przyjacielowi w potrzebie wygodzić, to się po nim nie okaże.
— A cóż począć miałem! mruknął wzdychając Bernard.
— Co? uśmiechnął się Skalski — co? Ja sum wielkich nie mam to pewno, na długą metę pożyczyć nie mogę ale — pan wie — spekuluję, handelkami się łatam, mam stosuneczki. Toby się i znalazło... nie u mnie ale przezemnie.
Bernard zwrócił się cały ku niemu. Nie był z nim poufale, ledwie go znał zdala, w domu go nawet nigdy nie odwiedzał — lecz w tej chwili aniołem mu się wydał i zbawcą.
— A! panie! jeżeli to podobna...
— Naprzód zjedźmy z gościńca... bo nie należy aby nas razem widziano i o sekret proszę... rzekł Skalski. Est modus in rebus.
Zwrócili konie w gąszcze, na ścieżkę przez bydło wydeptaną.
Skalski oglądając się prowadził i kilkadziesiąt kroków ujechawszy przystanął na łączce, która już do niego należała.
— Wszystko zrobimy — rzekł — ale w sekrecie — ja pieniędzy nie mam, dostać ich jednak mogę na mój kredyt.
Prawda że żydzi zedrą — a no w takim razie się nie rachuje.
— A! panie, na wszelkie warunki przystanę — przerwał lżej oddychając Bernard, którego twarz się ożywiła.
— Ja pana Marszałkowicza obedrzeć nie dam — dodał Skalski... Wiele panu potrzeba?
— Wiele! jak najwięcej! jak najwięcej panie Skalski — ja nie wiem... ile tylko można.
Skalski się namarszczył.
— Przecież dwa, trzy tysiące rubli, tymczasowo dostateczne będą — rzekł namyśliwszy się — ale z żydami sprawa... Jeźli dadzą trzy, pewnie na roczny weksel sześć zażądają mieć.
— Jakto? sześć...
— Mogliby i dziesięciu zażądać — rzekł Skalski — a cóż? Marszałkowa nie zapłaci, czekać może będą musieli i dwa i trzy lata, a taki, mosanie żydek, gdy pieniędzmi obraca, może zarobić i tyle gdy się powiedzie. My to lichwą nazywamy, u nich to co innego.
Bernard nieco się zasępił.
— Spuszczam się na pana — ratuj jak możesz...
— Naprzód sekret zamawiam...
— Daję słowo...
— Bo by mnie tu ludzie oczy wykłuli żem panu w nieszczęściu dopomógł. To pierwsze, kończył Skalski... Teraz pojedziemy do mnie, spoczniesz pan. U mnie pana nikt nie zobaczy, bo tak jak nikt nie bywa. Odemnie wiorst dziesięć do Konstantynowa, pojadę dziś wieczorem z pańskim blankietem, a jutro powrócę do domu.
Bernard milcząco się zgodził na wszystko. Ruszyli więc z łączki dróżyną małą, uboczną ku wiosczynie Skalskiego, która już nieopodal była. Wyjechawszy z lasu zobaczyli ją w dolinie nad stawkiem zarosłym trzcinami i sitowiem.
Dworek mały stał w bzach, wiśniach, i wierzbach z dachem trzciną pokrytym i niezgrabnemi kominami, do których wiodły dwie drabiny sterczące. Za dworem zwykłe towarzyszki jego, ciągnęły się szopy i stodoły niskie i liche, a po nad ich dachy wyglądały żółte nagromadzone sterty, nieźle mówiące o urodzaju. Z roku przeszłego ogromne stożysko miętej słomy, stało także niespożytkowane.
We wsi cicho było jeszcze, bo wieczór nie nadszedł, Bernard spojrzawszy dopiero teraz na niebo i rozrachowawszy się z czasem, pomiarkował że przed nocą z Konstantynowa wrócić było można. Koń i on był zmęczony, lecz nie szło mu ani o siebie ani o wierzchowca, zaproponował więc że sam ze Skalskim jechać może. Skalski się oparł temu.
— Gdy się pan tam pokażesz, możesz popsuć interes, więc lepiej odpocznij u mnie. Konia popaść trzeba — a pan jadłeś co? zapytał.
— Nie — od wczoraj nic — rzekł obojętnie Bernard, żyję gorączką, która mnie karmi.
Skalski popatrzył nań i konie poszły kłusem. Minęli tak część wsi, groblę i dostali się do dworu w którego ganku, czekając na gospodarza stały dzieci z guwernantką panną Balbiną. Były to dwie córeczki, najmłodszy chłopczyk jeszcze w sukience jak one.
Panna Balbina była guwernantką tanią, nie zdaleka sprowadzoną i nie wykwintną. Brat jej w okolicy trzymał małą dzierżawę, ale że się z nim i jego żoną pogodzić nie mogła, zdecydowała się przyjąć obowiązki wychowawcze u Skalskiego. Naturalnie jako córka obywatelska, niegdyś do rodziny zamożnej należąca, dbała wielce o to aby ją szanowano i Skalski grzecznością, a poważaniem jej okazywanem część honorarjów wypłacał. Panna Balbina nie miała wiele więcej nad lat trzydzieści, twarzyczkę nieszpetną, i nie była bez nadziei że wdowiec w końcu poda jej rękę do ołtarza. W domu też uważała się już niemal panią i grała rolę gospodyni. Była to osóbka szczupła, żywa, czarnooka i z chudemi rączkami, ze spiczastemi łokciami, mówiąca szybko, żywo, nieustannie i znajdująca że nikt nie znał się lepiej na dobrych manierach i salonowym tonie, jak ona. Mimo szczebiotliwości była poważną bardzo — a stan jej panieński i położenie w cudzym domu, nieżonatego człowieka, czyniło ją nader surową na każde swobodne słowo.
Zmieszała się panna Balbina widząc przybywającego obcego młodzieńca, w którym się domyśliła i poznała zdala widzianego gdzieś na chwilę Marszałkowicza. Z rana arędarz ze wsi na ucho jej przywiózł wieść krążącą po sąsiedztwie, która ją zgorszyła niezmiernie i lice jej rumieńcem wstydu okryła. W pierwszej więc chwili nie wiedziała nawet jak się znaleść w obec takiego zbrodniarza, którego że Skalski do domu wprowadzał, miała mu straszliwie za złe. Pomiarkowała jednak że nie będąc jeszcze całkowitą gospodynią domu, tylko jej zastępczynią, musiała to ścierpieć i wpadła na myśl szczęśliwą zupełnego ignorowania wypadków: to ją uratowało.
Skalski zaprezentował Marszałkowicza i poprosił o jedzenie. Dzieci z panną Balbiną wyszły. Tymczasem zawołał zaraz o bryczkę i konie — i Bernarda w ganku siedzącego zostawiwszy, sam poszedł dla narady z guwernantką.
Co tam między nim a surową moralności obserwatorką zaszło — nie wiemy, lecz Skalski powróciwszy uczynił wniosek by zmęczony Bernard poszedł do gościnnego pokoju i tam sobie spoczął do powrotu gospodarza, który mu jedzenie i herbaty przysłać obiecał.
Dla Bernarda nic nie mogło być pożądańszego nad tę chwilę spoczynku po bezsenności całonocnej i jeździe. Ruszył zaraz do owego pokoju gościnnego, w którym w prawdzie schła mięta i rumianek, ale to sprzątnięto zaraz i przyjemna tylko woń po nich została, dla orzeźwienia młodzieńca.
Tu rzucił się na sofkę Bernard. Nie wiedział sam co mu jeść dano i czy jadł nawet, chociaż łapczywie się nakarmił, potem jak stał, a raczej jak siedział zasnął na sofie i przetrwał tak do północy, to jest do powrotu Skalskiego. Ten przyniósł mu trzy tysiące rubli w podartych papierkach, z westchnieniem wyznał, że sześć za nie dać musiał i z uprzejmością, wielką, wierzchowca jeszcze kupiwszy choć mu był niepotrzebny, za trzecią część jego wartości, nocą do pierwszej stacyi pocztowej, spieszącego się, ale orzeźwionego Marszałkowicza wyprawił.