Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział czterdziesty czwarty,
opisuje różne zdarzenia w więzieniu Floty, oraz tajemnicze postępowanie pana Winkle; mówi również, w jaki sposób nieszczęśliwy więzień kanclerstwa odzyskał wolność.

Pan Pickwick był zanadto wzruszony przywiązaniem Sama, by mu wyrazić swe niezadowolenie z nieoględnego kroku, jakim było dobrowolne pójście do więzienia na nieokreślony czas. Jedynym punktem, przy którym wytrwale obstawał, było to, że żądał nazwiska wierzyciela; ale Sam uparł się i za nic w świecie nie chciał mu tego powiedzieć.
„To się na nic nie przyda“, powtarzał; „to istota złośliwa, mściwa, skąpa, z sercem, którego niema sposobu zmiękczyć, jak się wyraził pewien cnotliwy wikary o gentlemanie, cierpiącym na wodną puchlinę, który wolał zapisać swój majątek żonie, aniżeli oddać na kościół“.
„Doprawdy, Samie, kwota jest tak mała, że nic łatwiejszego, jak ją zapłacić; ponieważ postanowiłem zatrzymać cię przy sobie, powinieneś był zwrócić uwagę na to, iż byłbyś mi nierównie przydatniejszy, gdybyś mógł wychodzić poza te mury“.
„Bardzo jestem panu wdzięczny, ale nie przystałbym na to“.
„Na co nie przystałbyś, Samie?“
„Za nic w świecie nie upokorzyłbym się, by prosić o łaskę takiego niemiłosiernego nieprzyjaciela, jak mój wierzyciel“.
„Ależ to nie jest żadna łaska, kiedy mu się oddaje jego pieniądze“, osądził pan Pickwick.
„Przepraszam pana, ale byłoby dla niego wielką łaską, gdybym mu zapłacił żądaną sumę, na co nie zasługuje. Tak się ma rzecz, proszę pana“.
Tu pan Pickwick ze zmieszaną miną zaczął drapać się w nos, a Sam uznał, że postąpi rozsądnie, gdy zmieni temat rozmowy.
„Trzymam się swego postanowienia dla zasady“, zauważył Sam. „Podobnie jak pan! To przypomina mi tego jegomościa, który popełnił samobójstwo dla zasady — musiał pan o tem naturalnie słyszeć!“ Tu pan Weller przerwał i spojrzał wesoło na swego pana.
„Niema w tem nic naturalnego, Samie“, powiedział pan Pickwick, mimowoli uśmiechając się, chociaż nie uwolnił się jeszcze od zmieszania, w jakie go wprawiło wyznanie Sama. „Opowiadanie o tym gentlemanie nigdy nie doszło do moich uszu!“
„Nie?!“ zawołał Sam. „To mnie dziwi, proszę pana! Był to urzędnik w jakiemś biurze!“
„Urzędnik?“ powtórzył pan Pickwick.
„Tak“, potwierdził Sam. „I do tego bardzo przyjemny jegomość. Jeden z tych schludnych i miłych gentlemanów, którzy w słotę wsadzają nogi w kalosze i których jedynym przyjacielem od serca jest kamizelka na zajęczem futrze! Oszczędzał pieniądze z zasady, kładł codziennie czystą koszulę z zasady, nigdy nie rozmawiał z żadnym ze swoich krewnych — też z zasady, a także z obawy, by nie pożyczyli od niego pieniędzy! A pozatem był to naprawdę niezwykle miły charakter! Z zasady strzygł się co dwa tygodnie, i z zasady znaszał zawsze tę samą ilość garniturów rocznie: trzy; stare odsyłał krawcowi! Ponieważ był bardzo systematyczny, jadał dzień w dzień obiad w tej samej jadłodajni, zawsze to samo i zawsze wybierał najlepsze kąski, na co nieraz skarżyła się gospodyni! Wchodząc mówił: „Post, jak tylko tamten pan skończy! Poszukaj no dla mnie Times, Tomaszu! I obejrzyj no się za Morning Herald! A nie zapomnij zamówić Chronicle!“ A potem siedzi i patrzy na zegar jak sroka w gnat i zrywa się na jaki kwadrans przed tem, nim chłopiec przynosi gazety, aby pierwszy mu je zabrać, i czyta je z takiem przejęciem i zapałem, że to aż gości drażniło, zwłaszcza jednego kłótliwego jegomościa, z którego nawet garson nie spuszczał oka, bo się bał, że kogoś nożem dźgnie! No i co pan powie? Zajmował najlepsze miejsce na jakie trzy godziny, i zamawiał tylko obiad, a potem drzemał i szedł do kawiarni na następna uliczkę, gdzie wypijał filiżankę kawy i zjadał cztery racuszki, poczem szedł do siebie na Kensington i kładł się spać. Pewnej nocy schwyciły go boleści, wezwał lekarza. Lekarz przyjeżdża w zielonym wehikule, z pewnego rodzaju drabiną à la Robinzon Kruzoe, a to dlatego, by lekarz mógł wysiąść a stangret nie potrzebował złazić z kozła, bo wszyscy by widzieli, że ma tylko liberyjną kurtkę, a portki zwykłe! „Co panu?“ pyta lekarz. „Bardzo jestem chory!“ mówi pacjent. „Co pan jadł?“ pyta znów lekarz. „Wołowinę!“ mówi pacjent „A co pan zjadł ostatnio?“ pyta lekarz. „Racuszki!“ mówi pacjent. „A, jesteśmy w domu!“ powiada lekarz. „Zaraz przyszlę panu pudełko pigułek, i żeby mi się pan nie ważył jadać ich więcej!“ „Czego nie jadać?“ pyta pacjent. „Pigułek?“ „Nie, racuszków!“ „Dlaczego?“ pyta pacjent i aż siada na łóżku. „Codziennie, z zasady, od piętnastu lat zjadam wieczorem po cztery racuszki!“ „No, to radzę panu zmienić zasady!“ powiada lekarz. „Racuszki są bardzo zdrowe“, powiada pacjent. „Racuszki nie są zdrowe!“ powiada lekarz z wściekłością. „Ale bardzo tanie“, powiada pacjent. „I bardzo sytne, jeżeli weźmie się pod uwagę ich cenę!“ „Ale panu wypadną drogo!“ powiada lekarz. „Bardzo drogo, jeżeli będzie je pan jadał! Cztery racuszki co wieczór i będzie z panem koniec za pół roku!“ Pacjent patrzy mu prosto w twarz i powiada: „Jest pan tego pewien?“ „Stawiam na kartę moją zawodową reputację!“ woła lekarz. „Ile racuszków na jednem posiedzeniu zabiłoby mię?“ „Nie wiem!“ powiada lekarz... „Myśli pan, że racuszków za pół korony wystarczy?“ „Chyba!“ odpowiada lekarz. „A za trzy szylingi napewno?“ „Naturalnie!“ odpowiada lekarz. „Dobranoc!“ Następnego dnia chory wstaje, każe zapalić na kominku, sprowadza sobie racuszków za trzy szylingi, zjada je wszystkie i idzie na piwo do Abrahama!“
„I pocóż to zrobił?“ zawołał pan Pickwick bardzo poruszony tragicznem zakończeniem tego opowiadania.
„Poco to zrobił, proszę pana?“ odrzekł Sam. „Ależ dla poparcia swojej zasady, że racuszki są zdrowe, i żeby pokazać, że nikomu nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę!“
Takiemi to anegdotkami i opowiadaniami odpowiadał Sam na troskę swego pana, kłopocącego się, gdzie Sam przepędzi noc? Wreszcie, widząc, że wszystkie jego uwagi są bezskuteczne, pan Pickwick przystał na to, by Sam ulokował się u pewnego łysego łatacza butów w małym pokoiku na trzeciem piętrze.
Do tego skromnego apartamentu Sam zaniósł materac, kołdrę i poduszkę, wynajęte u pana Rokera, a gdy się wyciągnął na tem improwizowanem łóżku, tak mu było dobrze, jakby był wychowany w więzieniu i jakby cała jego rodzina wegetowała tam od trzech generacyj.
„Czy zawsze palicie fajkę, gdy się kładziecie spać, stary kogucie?“ zapytał Sam swego gospodarza, gdy obaj ułożyli się na swych łóżkach do snu.
„Zawsze, młody kochinchińczyku“, odrzekł szewc.
„Czy można zapytać was, dlaczego ścielicie sobie pod tym stołem sosnowym?“
„Bo nim się tu dostałem, byłem przyzwyczajony sypiać pod baldachimem, a stół oddaje mi taką samą usługę“, odparł szewc.
Podczas tej rozmowy, Sam leżał wyciągnięty na swoim materacu w jednym kącie pokoju, a szewc, na swoim, w drugim. Pokoik był oświetlony jedną świeczką i fajką szewca, błyszczącą pod stołem, jak rozżarzony węgiel. Rozmowa powyższa, chociaż tak krótka, usposobiła Sama przychylnie dla gospodarza. Wskutek tego Sam wsparł się na łokciach i począł mu się przypatrywać uważniej.
Był to człowiek blady — wszyscy zresztą szewcy są bladzi — miał brodę rozczochraną — wszyscy łatacze butów mają takie brody — ale twarz jego, chociaż pomarszczona i wykrzywiona, znamionowała dobry humor, a oczy musiały niegdyś mieć bardzo wesoły wyraz, gdyż i teraz jeszcze iskrzyły się. Szewc miał ze sześćdziesiąt lat życia i Bóg wie ile lat więzienia; dziwnem więc było, gdy się widziało w jego rysach dotąd jeszcze pewne ślady wesołości. Wzrostu był niewielkiego; w ustach trzymał dużą fajkę a paląc ją, spoglądał na gorejącą świecę z zadowoleniem prawdziwie godnem zazdrości.
„Czy dawno już tu jesteście?“ zapytał Sam po kilku minutach milczenia, które od pewnego czasu zaczęło mu ciężyć.
„Dwanaście lat“, odrzekł szewc, żując zębami ustnik fajki.
„Zapewne dlatego, żeście zlekceważyli rozporządzenie sądu?“ zapytał Sam.
Szewc skinął głową.
„Dobrze“, odparł Sam poważnie; „dlaczego trwacie przy tem tak uparcie i pozwalacie, że to drogie życie mija wam w tym lombardzie na ludzi? Dlaczego nie ustąpicie i nie oświadczycie kanclerstwu, że żałujecie, iż zlekceważyliście sąd; chyba nie chcecie tego zrobić jeszcze raz?“
Szewc z uśmiechem przesunął fajkę w kąt ust, potem sprowadził ją na dawne miejsce i nic nie powiedział.
„Dlaczego nie zrobicie tego?“ pytał Sam natarczywie.
„Ach“, rzekł szewc, „nie rozumiesz tego. No, jak myślisz, co mię zniszczyło?“
„Ba!...“ rzekł Sam, poprawiając światło. „Sądzę, żeście narobili długów, prawda?“
„Nigdy nie byłem dłużny ani szeląga“, odparł tamten, „zgaduj dalej“.
„No to możeście kupowali domy, co, mówiąc delikatnie, dowodzi pomieszania zmysłów; a możeście budowali nowe domy, co w języku medycyny, oznacza nieuleczalną chorobę?“
Szewc potrząsł głową i powiedział: „Zgaduj pan dalej!“
„Nie sądzę, byście się bawili w procesy?“ mówił Sam dalej.
„Nigdy w życiu“, odparł szewc. „Zostałem zrujnowany wskutek otrzymania spadku“.
„O, ba, ba! Na to mię nie złapiecie! Ja sam chciałbym mieć jakiego bogatego nieprzyjaciela, któryby chciał mnie w ten sposób zgubić. Niechby zgubił“.
„Byłem pewny, że nie będziesz mi wierzyć“, odrzekł szewc, paląc fajkę z filozoficznym spokojem; „I jabym także nie wierzył, gdybym był na twojem miejscu; a jednak tak jest“.
„Jakże to mogło stać się?“ zapytał Sam, nawpół już przekonany spojrzeniem, które rzucił mu szewc.
„Było to tak. Pewien stary gentleman, dla którego robiłem buty na prowincji i z którego krewną ożeniłem się, (już umarła, Bogu dzięki; niech ją Bóg błogosławi), dostał apopleksji i wyniósł się“.
„Dokąd?“ zapytał Sam, którego liczne zdarzenia tego dnia uczyniły trochę sennym.
„A czy ja wiem?“ odparł szewc, który delektując się teraz fajką, mówił przez nos. „Umarł“.
„A! Cóż dalej?“
„Dalej? Zostawił pięć tysięcy funtów szterlingów“.
„To bardzo pięknie z jego strony“.
„Mnie zapisał tysiąc, gdyż byłem mężem jego krewnej. Rozumiesz?“
„Bardzo dobrze“, mruknął Sam.
„A ponieważ otoczony był przez mnóstwo synowców i synowic, ciągle kłócących się między sobą, więc gentleman ten mnie uczynił wykonawcą swej ostatniej woli i mnie oddał wszystko do rozporządzenia, abym to potem legalnie rozdzielił pomiędzy nich“.
„Co rozumiecie przez słowa: do rozporządzenia?“ zapytał Sam, budząc się. „Jeśli nie była to gotówka, to poco to?“
„To jest takie prawnicze określenie, nic więcej“, odparł szewc.
„Nie pomyślałem o tem“, rzekł Sam, potrząsając głową. „W tym lokalu niema wiele do rozporządzenia. No, jedź dalej“.
„Otóż“, ciągnął szewc, „gdym się zabierał do legalizowania testamentu, synowcy i synowice, którzy byli bliscy rozpaczy, że nie dostaną wszystkiego, wyrobili caveat“.
„Co to takiego?“
„To taki instrument prawniczy, który tyle znaczy, jakby kto powiedział: nie damy!“
„Rozumiem, pewno z tej familji co i habeas corpus. Dalej“.
„Ale widząc, że nie zdołają porozumieć się między sobą i że wobec tego nie będą mogli obalić testamentu, cofnęli caveat a ja wypłaciłem każdemu jego część. Zaledwie to zrobiłem, gdy oto jeden z synowców zażądał obalenia testamentu. W kilka miesięcy potem sprawa przychodzi przed pewnego głuchego gentlemana, w małym pokoiku w oficynie, niedaleko Pauls church-yard; gdy czterej adwokaci wpadli na niego i jeszcze sztucznie go oszołomili, namyślał się następnie dwa tygodnie nad dokumentami, tworzącemi sześć grubych tomów i wydał wyrok, iż testator nie miał dobrze uporządkowanego mózgu i że ja powinien wszystko wypłacić powtórnie, z dołączeniem kosztów. Apeluję. Sprawa przechodzi przed trzech czy czterech bardzo zaspanych gentlemanów, którzy przysłuchiwali się już rozprawie w pierwszej instancji, gdzie grali rolę adwokatów. Cała różnica polegała na tem, że tu nazywali się doktorami, i w innym sądzie delegatami, co dość trudno zrozumieć. Ci z całym szacunkiem zatwierdzają wyrok, wydany przez gentlemana głuchego. Wskutek tego znalazłem się w tym lokalu, gdzie jesteśmy teraz i gdzie pozostanę do końca życia. Moi adwokaci dawno już weszli w posiadanie całego mego tysiąca funtów, co się zaś tyczy zasady, jak oni to nazywają, i kosztów, to siedzę tu za dziesięć tysięcy, i będę tu siedział, aż załatam ostatnie me buciki. Kilku panów mówiło, że poruszą moją sprawę w parlamencie, i myślę, że zrobiliby to, ale nie mieli chęci, by przyjść do mnie, a ja nie miałem pozwolenia, by pójść do nich. A moje długie listy znudziły ich i tak sprawa moja upadła. To jest cała prawda, jak na sądzie Bożym, ani joty mniej ani więcej, jak to wie bardzo dobrze z pięćdziesiąt osób w tych murach i poza niemi“.
Szewc zamilkł, by zobaczyć, jakie wrażenie wywarło opowiadanie jego na Samie. Ten już spał. Więc szewc wytrząsnął popiół z fajki, postawił ją koło siebie, westchnął, nakrył się kołdrą i zasnął.
Na drugi dzień rano, gdy Sam żwawo czyścił ubranie i obuwie swego pana w pokoju szewca, a pan Pickwick siedział sam przy śniadaniu, zapukano lekko do jego drzwi. Zaledwie miał czas powiedzieć: „Proszę wejść“, gdy ukazała się głowa okolona włosami i okryta wełnianą czapeczką, w której bez trudu rozeznać można było osobistą własność pana Smangle.
„Jak zdrowie pańskie?“ zapytała ta godna osoba przy towarzyszeniu jednego lub dwóch tuzinów ukłonów. „Czy oczekuje pan kogo dziś rano? Trzech panów bardzo gentlemańsko ubranych na dole pyta o pana i puka do wszystkich drzwi tak, że członkowie tutejszego kolegium, którzy musieli otwierać, bardzo się na nich rzucali“.
„Mój Boże, jacy niemądrzy“, rzeki pan Pickwick powstając. „Tak, to są zapewne moi przyjaciele, na których wczoraj czekałem“.
„Przyjaciele pana?“ zawołał Smangle, chwytając za rękę Pana Pickwicka. „Dość tego! Od tej chwili są oni i moimi przyjaciółmi... I Mivinsa także... Ten Mivins to djabelnie miły i gentlemański człowiek, co?“ z uczuciem kończył Smangle.
„Doprawdy“, rzekł pan Pickwick z pewnem wahaniem, „tak mało znam tego pana, że...“
„Wiem“, odrzekł Smangle, klepiąc go po ramieniu. „Z czasem pozna go pan lepiej; będzie pan nim zachwycony. Ten człowiek, panie“, mówił dalej pan Smangle z uroczystą miną, „ma talent komiczny, któryby przyniósł zaszczyt nawet teatrowi Drury-Lane“.
„Czy tak?“
„Tak, na Jowisza! Gdybyś go pan słyszał jak naśladuje cztery koty w beczce! To są niebywałe cztery koty; daję słowo honoru. Przytem nadzwyczajnie przystojny. Nie można nielubić człowieka, posiadającego takie cnoty. Jedną ma tylko wadę — słabostkę raczej, o której wspominałem już panu“.
W tem miejscu pan Smangle począł kiwać głową w sposób bardzo poufały i oczekujący potwierdzenia. Pan Pickwick czuł, że powinien coś powiedzieć, spoglądając więc z niecierpliwością na drzwi, zawołał; „A“.
„O, tak!“ podchwycił pan Smangle z głębokiem westchnieniem, „człowiek ten, to najmilszy towarzysz — poprostu niema milszego. Ma tylko tę drobną wadę: gdyby mu się zjawił cień jego dziadka, to pożyczyłby od niego osiemnaście pensów“.
„Czy być może?!“ zawołał pan Pickwick.
„Tak, panie; a gdyby miał możność wywołać ten cień powtórnie, to po upływie dwóch miesięcy i trzech dni poprosiłby powtórnie o taką sumę“.
„Dziwny rys charakteru“, rzekł pan Pickwick; „ale my tu rozmawiamy, a przyjaciele moi szukają mnie i nie wiedzą, co z sobą począć“.
„Zaraz ich panu sprowadzę“, odrzekł pan Smangle, idąc ku drzwiom. „Żegnam pana, nie będę panu przeszkadzał, gdy tu przyjdą... A propos...“
Wyrzekłszy ten ostatni wyraz, pan Smangle zatrzymał się nagle, znów zamknął drzwi, już nawpół otwarte, i powracając na palcach, rzekł cicho do ucha panu Pickwickowi:
„Czy nie zrobiłoby to panu trudności, gdybyś mi pożyczył pół korony do końca przyszłego tygodnia?“
Pan Pickwick zaledwie mógł powstrzymać uśmiech, zachował jednak zwykłą swą powagę, wyjął pół korony i położył ją na rękę panu Smangle, który, wykonawszy cały szereg gestów i ruchów, zalecających utrzymanie w tajemnicy tego misterjum, znikł, i wkrótce powrócił z trzema przyjaciółmi pana Pickwicka. Następnie odkaszlnąwszy trzykrotnie i tyleż razy skinąwszy głową na znak, że nie zapomni o swym długu, uścisnął przybyłym ręce, w sposób niebywale uprzejmy, i wyniósł się.
„Moi drodzy przyjaciele“, rzekł pan Pickwick, witając kolejno panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa, gdyż oni to byli, „cieszę się bardzo, iż was widzę“.
Triumwirat był bardzo rozczulony. Pan Tupman pochylił głowę żałośnie, pan Snodgrass wydobył chustkę z nieukrywanem wzruszeniem; pan Winkle podszedł do okna i głośno westchnął.
„Dzień dobry panom“, rzekł Sam, który właśnie wszedł w tej chwili z sukniami i obuwiem. „Precz z melancholją, jak powiedział pewien uczeń, gdy umarła mu nauczycielka. Witam panów w tej akademji“.
„Ten szaleniec Sam“, rzekł pan Pickwick, klepiąc go po głowie, gdy Sam ukląkł i zapinał mu kamasze, „ten szaleniec kazał się aresztować, by być razem ze mną“.
„Co?“ zapytali razem trzej przyjaciele.
„Tak, panowie“, rzekł Sam, „jestem... niech pan spokojnie siedzi... jestem uwięziony, moi panowie“.
„Uwięziony!“ zawołał pan Winkle z ogromnem zdumieniem.
„No, panie“, rzekł Sam, spoglądając w górę. „Co tam nowego?“
„Spodziewam się, Samie... to jest... nic, nic...“ rzekł szybko pan Winkle.
Było coś tak dziwnego w zachowaniu pana Winkle, iż pan Pickwick spojrzał po dwóch swych przyjaciołach, jakby żądając od nich wyjaśnienia.
„Nic nie wiemy“, odpowiedział głośno pan Tupman, na to nieme zapytanie. „Winkle od dwóch dni jest bardzo wzburzony i zupełnie nie ten co zwykle. Obawiamy się, iż mu się coś musiało stać, ale on stanowczo temu zaprzecza“.
„Nic“, rzekł pan Winkle, rumieniąc się, „doprawdy, iż nic mi się nie stało, niech mi pan wierzy, że nic; będę tylko musiał na jakiś czas wyjechać w prywatnym interesie a spodziewałem się, iż pozwoli mi pan zabrać Sama.
Twarz pana Pickwicka wyrażała teraz jeszcze większe zdziwienie.
Sądzę“, mamrotał dalej pan Winkle, „że Sam przystałby na to, ale teraz jest to niemożliwe, ponieważ jest uwięziony. Będę musiał sam pojechać“.
Podczas gdy pan Winkle mówił to, pan Pickwick czuł, że palce Sama drżały, gdy mu przypinał kamasze, jak gdyby był zdziwiony lub wzruszony. Gdy pan Winkle przestał mówić, Sam podniósł głowę by spojrzeć na niego, i chociaż wymiana spojrzeń trwała tylko chwilę, obaj widocznie porozumieli się.
„Samie!“ zawołał żywo pan Pickwick, „czy wiesz, co to wszystko znaczy?“
„Nic nie wiem“, odrzekł Sam, który począł znów zapinać kamasze z wielką gorliwością.
„Czy napewno, Samie?“
„To pewna, że aż do tej chwili o niczem nie słyszałem. Jeżeli czynię pewne przypuszczenia“, mówił Sam dalej, spoglądając na pana Winkle, „to nie mam prawa mówić o nich, gdyż mogę być w błędzie“.
„A ja nie mam prawa wtrącać się w interesa mego przyjaciela, chociaż jesteśmy na tak poufałej stopie“, rzekł pan Pickwick po krótkiem milczeniu. „Powiem tylko, że nic nie rozumiem. No, dajmy temu pokój“.
Następnie pan Pickwick sprowadził rozmowę na inny temat, a pan Winkle zaczął być powoli coraz swobodniejszy, choć wciąż był daleki od dawnej swej beztroski. Przyjaciele nasi mieli sobie tyle rzeczy do powiedzenia, że ranek szybko minął, a gdy około trzeciej Sam zastawił na stole pieczeń baranią i ogromny pasztet, nie mówiąc nic już o mnóstwie rozmaitych jarzyn i kuflach z porterem, poustawianych na krzesłach, na łóżku i w innych miejscach, każdy poczuł się przy dobrym apetycie. Chociaż jadło było sporządzone w obmierzłej kuchni więziennej, gdzie kupowano mięso i pieczono pasztet.
Po porterze postawiono parę butelek doskonałego wina, które pan Pickwick kazał przynieść z kawiarni w Doctor Commons. Prawdę powiedziawszy, owa para butelek oznaczała co najmniej trzy pary, gdyż, zanim je wypróżniono, dzwonek dawał już znać, że obcy muszą się wynosić z więzienia.
Jeżeli postępowanie pana Winkle było niezrozumiałe rano, to potem, gdy pod naporem wezbranych uczuć i pod wpływem swej części w wypitem winie żegnał się z panem Pickwickiem stało się wprost nienaturalne. Pozostał wtyle, aż panowie Tupman i Snodgrass znikli, a potem, ściskając rękę filozofa z wyrazem twarzy, w którym spokój rozpaczliwego postanowienia walczył z bólem, powiedział przez zęby:
„Dobranoc, drogi panie“.
„Niech cię Bóg prowadzi, kochany chłopcze“, odrzekł pan Pickwick, serdecznie ściskając rękę swego młodego przyjaciela.
„Czekamy!“ zawołał pan Tupman z galerji.
„Zaraz, zaraz!“ odrzekł pan Winkle. „Dobranoc!“
„Dobranoc“, powtórzył pan Pickwick.
Powiedziano już sobie pół tuzina „dobranoc“, a pan Winkle ciągle jeszcze trzymał rękę filozofa i wpatrywał mu się w twarz z dziwnym wyrazem twarzy.
„Co się panu stało?“ zapytał wkońcu pan Pickwick, którego ręka bolała od potrząsania.
„Nic, nic“.
„Więc, dobranoc“, powtórzył raz jeszcze, usiłując uwolnić rękę.
„Mój przyjacielu, mój dobroczyńco, mój zacny towarzyszu“, szeptał pan Winkle, powtórnie chwytając jego dłoń; „nie sądź mię pan zbyt surowo, gdy dowiesz się, do jakich ostateczności zmusiły mnie nieprzezwyciężone przeszkody...“
„No, i cóż?“ zawołał pan Tupman, ukazując się we drzwiach. „Jeżeli nie wyjdziemy, to nas tu zamkną“.
„Idę, już idę!“ powtórzył pan Winkle i jakby zadając sobie gwałt, wyrwał się z pokoju pana Pickwicka.
Nasz filozof z niemem zdziwieniem biegł za nim wzrokiem wzdłuż korytarza, gdy wtem Sam ukazał się na schodach i chwilę poszeptał z panem Winkle.
„Nie zapomni pan?“ powtórzył głośno.
„O, nie!“
„Życzę wszelkich pomyślności. Bardzobym chciał pojechać z panem, ale, naturalnie, gubernator przedewszystkiem“.
„Masz słuszność; to ci przynosi zaszczyt“, rzekł pan Winkle. Tak rozmawiając, obaj zeszli ze schodów.
„To dziwne!“ pomyślał pan Pickwick, powróciwszy do swego pokoju; „co się stało temu młodemu człowiekowi?...“
Myślał nad tem jakiś czas, gdy nagle głos dozorcy więziennego, pana Rokera, zapytał czy wolno wejść?
„Naturalnie!“ powiedział pan Pickwick.
„Przyniosłem panu bardziej miękką poduszkę — zamiast tamtej, którą pan miał poprzedniej nocy!“
„Dziękuję!“ powiedział pan Pickwick. „Pozwoli pan szklaneczkę wina?“
„Bardzo pan uprzejmy!“ powiedział pan Roker, przyjmując szklankę. „Za pańskie!“
„Dziękuję!“ odrzekł pan Pickwick.
„Przykrą wiadomość mam panu oświadczyć, proszę pana“, powiedział pan Roker. „Źle jakoś z pańskim gospodarzem!“ Potem odstawił szklankę i począł oglądać rondo swego kapelusza, jakby miał zamiar włożyć go z powrotem na głowę.
„Co?! Więzień kanclerstwa?“ zawołał pan Pickwick.
„Niedługo on już będzie więźniem kanclerstwa!“ powiedział Roker, obracając kapelusz w taki sposób, jakgdyby chciał koniecznie przeczytać w nim firmę.
„Pańskie słowa mrożą mi krew w żyłach!“ powiedział Pan Pickwick. „Co pan chce przez to powiedzieć?!“
„Oddawna ma już suchoty!“ powiedział pan Roker, ważąc kapelusz na jednym palcu. „Sądzę, że wszędzieby go to spotkało — tu czy gdzie indziej! Zabrano go dziś do infermierji. Doktór powiada, że trzeba podtrzymać w nim siły. A dyrektor kazał mu od siebie posłać wina, chleba i t. d. Przecież nie wina dyrektora, sam pan wie!“
„Naturalnie!“ szybko odpowiedział pan Pickwick.
„Ale się boję“, mówił pan Roker, kiwając głową, „że to już koniec. Założyłem się z Neddy o trzy półpensówki, ze kipnie, ale cofnął się i słusznie! Dziękuję panu! Dobranoc!“
„Zaraz!“ zawołał pan Pickwick. „Gdzie jest infirmerja?“
„Nad pańskim pokojem“, powiedział pan Roker. „Zaprowadzę pana“. Pan Pickwick zerwał się szybko i bez słowa poszedł za nim.
Dozorca wskazywał mu drogę w milczeniu. Ostrożnie otworzył ostatnie drzwi i wpuścił pana Pickwicka. Był to obszerny, pusty, nagi pokój, w którym stał szereg łóżek. Na jednem z nich leżał cień człowieka: blady, upiorny, wycieńczony. Oddech jego był ciężki, krótki, i jakiś chrapliwy. Przy łóżku siedział krótki, otyły człowieczek w fartuchu łatacza butów; człowieczek ten przy pomocy okularów w rogowej oprawie czytał Biblję na głos.
Chory położył dłoń na ręku swego pielęgniarza i dał mu znak, by przestał czytać. Tamten odłożył książkę na łóżko.
„Otwórz okno!“ prosił chory.
Otworzył okno. Hałas przejeżdżających wozów i karet, turkot kół, krzyki mężczyzn i chłopców, cały ów gwar wielkiego tłumu, przejętego i życiem i własnemi interesami, wpadł do pokoju. Czasami gwar ten tłumił głośny śmiech. Gdzieś zrywała się wesoła piosenka, by potem zginąć w szumie kroków i głosów. Uderzenie potężnych fal życia, przepływającego tuż obok. Melancholijnie brzmiały te dźwięki w uszach cichego słuchacza, o ileż jednak melancholijniej w uszach czuwającego przy łożu konającego!
„Niema tu nic powietrza!“ jęczał ochryple i cicho. „Powietrze jest tu skażone. A takie było świeże, kiedy przed laty przechadzałem się! Przed laty! Ale staje się ciężkie i nie do zniesienia, w tych murach! Nie mam czem oddychać!“
„Razem oddychaliśmy niem, już oddawna!“ mówił stary. „I jakoś się żyło!“
Zapanowała krótka cisza. Pan Pickwick i Roker podeszli do łóżka. Chory ujął obydwoma rękami dłoń swego towarzysza niedoli i ściskając ją mocno i serdecznie:
„Mam nadzieję“, powiedział wreszcie tak cicho, że trzeba było nachylić się nad samem łóżkiem, by zrozumieć ruch jego bladych warg, „mam nadzieję, że mój Sprawiedliwy Sędzia nie zapomni, co przecierpiałem tu na ziemi! Dwadzieścia lat, mój przyjacielu, dwadzieścia lat w tym okropnym grobie! Serce mi pękało gdy umarło moje dzieciątko, a ja nie mogłem go nawet ucałować w jego małej trumience! Odtąd samotność moja w tym nieustannym zgiełku straszna była i potworna! Niech Bóg mi przebaczy! On patrzał na moją samotną, smutną śmierć!“
Splótł ręce i szepcząc coś, czego już nie zdołali posłyszeć, zapadł w sen — z początku tylko w sen, gdyż widzieli, że się uśmiecha.
Poszeptali coś ze sobą, potem dozorca pochylił się nad poduszkami i szybko odskoczył.
„Wolny już, na Boga!“ powiedział.
Wolny. Ale taki był podobny do umarłego za życia, że nie zauważyli kiedy umarł...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.