Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział czterdziesty piąty,
w którem opisano czułe spotkanie Samuela Wellera z jego rodziną. Pan Pickwick zwiedza mały świat, który zamieszkuje, i postanawia w przyszłości nie zadawać się z nim.

W kilka dni po swem uwięzieniu, uporządkowawszy bardzo starannie pokój swego pana i zobaczywszy, że pan Pickwick siedzi nad swemi papierami, Sam wyszedł, by przepędzić jak można najlepiej jedną lub dwie godziny. Ponieważ ranek był piękny, Sam uznał, że flaszka porteru, wypita na świeżem powietrzu, rozjaśni jego egzystencję tak, jak każda inna rozrywka, na którą mógł sobie pozwolić.
Doszedłszy do tej konkluzji, skierował się do bufetu, kupił porter, dostał onegdajszą gazetę, wyszedł na dziedziniec do kręgielni i począł bawić się w sposób bardzo metodyczny i celowy.
Naprzód pociągnął łyk porteru i zwróciwszy oczy na jedno okno, spojrzał nader platonicznie na pewną młodą damę, zajętą skrobaniem ziemniaków. Potem wziął gazetę, rozkładając ją tak, by na wierzchu była kronika policyjna, ponieważ jednak jest to praca trudna i wytężająca, zwłaszcza podczas wiatru, więc gdy tego dokonał, pociągnął znów łyk porteru. Następnie przeczytał dwa wiersze gazety i zatrzymał się, by popatrzeć na grających w kręgle. Po ukończeniu partji krzyknął z uznaniem: „Bardzo dobrze!“ i spojrzał dokoła, by się przekonać, czy te uczucia podzielają inni widzowie. To pociągnęło za sobą potrzebę powtórnego spojrzenia w okno; a ponieważ młoda dama, która wciąż w niem stała, jeszcze skrobała ziemniaki, Sam, kierując się kanonami grzeczności, mrugnął do niej okiem i za jej zdrowie łyknął znów piwa. Rzuciwszy potem gniewne spojrzenie jakiemuś chłopcu, który temu postępowaniu Sama przypatrywał się szeroko otwartemi oczyma, założył wreszcie nogę na nogę i wziąwszy gazetę w dwie ręce, zagłębił się w czytaniu.
Zaledwie wprawił się w potrzebny mu teraz stan skupienia, gdy zdawało mu się, że z odległej galerji doszło go jego nazwisko. Nie było to złudzenie, gdyż niebawem poczęło ono przebiegać z ust do ust i w parę sekund całe powietrze drżało od słowa „Weller“.
„Tu!“ odpowiedział stentorowym głosem; „co tam takiego? Kto mię potrzebuje? Czy przybył umyślny posłaniec z doniesieniem, że spaliła się moja willa?“
„Wołają pana do mównicy“, odpowiedziano.
„Niech pan przypilnuje mojej gazety i kufla“, poprosił Sam. „Idę już. Jak Boga kocham, gdyby mnie wołano na sąd ostateczny, nie byłoby tyle wrzawy“.
Słowa te podkreślił lekkiem uderzeniem po głowie wspomnianego wyżej młodziana, który, nie spodziewając się, by wołana osoba była tak blisko, ze wszystkich sił wołał „Weller“. Sam przebiegł podwórze i po schodach wpadł do mównicy. Stanąwszy tu, ujrzał naprzód swego kochanego ojca u dołu schodów, który, trzymając kapelusz w reku, wrzeszczał co pół minuty: „Weller!“
„Czego tak ryczysz?“ zapytał Sam, gdy stary zawołał raz jeszcze, „poczerwieniałeś jak szklarz, wydmuchujący butelki. Co się stało?“
„A!“ odrzekł ojciec. „Obawiałem się, czyś nie wyszedł na przechadzkę do parku, Sammy“.
„No!“ odrzekł Sam, „nie drwij sobie tak z ofiary swego kutwiarstwa. I zabieraj się z tych schodów. Czego tu sterczysz? Przecież tu nie moje mieszkanie!“
„Chcę ci opowiedzieć wyborny kawał!“ zawołał Weller wstając.
„Czekaj“, rzekł. „Ubieliłeś się na plecach“.
„No, to oczyść mnie“, rzekł pan Weller, gdy syn czyścił go. „Byłby to niezwykły wypadek, gdyby tu ktoś miał na sobie coś białego — prawda Sammy?“ Ponieważ, mówiąc to, znów był bliski nowego napadu śmiechu, Sam pospieszył powściągnąć go i rzekł:
„Uspokój się! Takiego starego warjata jeszcze świat nie widział. Czego tam znowu nadrywasz się?“
„Sammy“, rzekł Weller, cofając się dwa kroki, otwierając usta i podnosząc brwi. „Zgadnij kto tu przybył ze mną, Samiwelu?“
„Pan Pell?“ rzekł Sam.
Weller potrząsł głową, a policzki wydęły mu się tłumionym śmiechem.
„Może centkowany?“ zgadywał Sam.
Pan Weller zaprzeczył głową.
„Więc któż?“
„Twoja macocha, Sammy“, zawołał otyły stangret, na swoje szczęście, bo gdyby nie był tego zrobił, policzki pękłyby mu niezawodnie, tak były wydęte. „Twoja macocha, Sammy, i czerwononosy! I czerwononosy! Ha, ha, ha!“
Po tych słowach pan Weller dostał spazmów ze śmiechu, a Sam patrzał na niego ze złośliwym uśmiechem, który powoli rozlał się mu po całem obliczu.
„Przybyli, by przemówić ci do sumienia, Sammy“, rzekł pan Weller, ocierając sobie oczy. „Tylko nic im nie wspominaj o wyrodnym wierzycielu“.
„Jakto? Nie wiedzą, kto nim jest?“
„Ani trochę“.
„Gdzież są?“ rzekł Sam, zaśmiewając się ze starym na wyścigi.
„W pokoju, koło kawiarni. Myślisz, że czerwononosy pójdzie gdzieś, gdzie niema trunków? Nigdy, mój drogi — nigdy. Odbyliśmy piękny spacer dziś rano“, mówił Weller dalej. „Zaprzągłem mojego starego siwka do starego wózka, który należał do pierwszego męża mej żony. Dla pasterza postawiono w nim fotel i niech mnie djabli wezmą“, tu pan Weller spojrzał z pogardą, „jeżeli nie przystawiono schodków, by się mógł na wóz wygramolić“.
„Nie może być!“
„Ba! Tak było! Chciałbym, abyś był widział, jak przy wsiadaniu trzymał się mocno poręczy, jakby się bał, by nie spaść z wysokości sześciu stóp i rozbić się w kawałki. Wreszcie wlazł jakoś szczęśliwie; ale obawiam się — obawiam się, Sammy — że go trzęsło mocno, zwłaszcza na zakrętach“.
„Pewno zawadziłeś o jeden i drugi słupek?“
„Zdaje mi się, że tak, Sammy; zdaje mi się, że zawadziłem o kilka nawet“, odrzekł Weller, mrugając okiem. „W ciągu podróży zlatywał parę razy z krzesła“.
Tu Weller począł poruszać głową od jednego ramienia ku drugiemu, wydając jakieś stłumione chrapanie, któremu towarzyszyło mocne wydęcie policzków; symptomata te mocno przeraziły jego syna.
„Nie przestraszaj się, Sammy, nie przestraszaj się!“ rzekł, gdy po różnych konwulsyjnych uderzeniach o ziemię odzyskał możność mówienia. „Jest to tylko rodzaj cichego śmiechu, do którego się wprawiam“.
„Jeżeli tak, to nie próbuj go zbyt często, bo zdaje mi się, że to niebezpieczny wynalazek“.
„Ach!“ odrzekł Weller, podczas gdy łzy mu spływały po twarzy, „byłoby mi to bardzo na rękę, gdybym mógł się do niego przyzwyczaić; uniknąłbym w ten sposób wielu kłótni z twoją macochą. Ale obawiam się, że masz słuszność; jest to zanadto bliskie apopleksji, zanadto, Samiwelu“.
Tak rozmawiając, weszli do pokoju koło kawiarni, gdzie Sam wszedł niebawem, przystanąwszy wprzód na chwilę, by przez ramie rzucić chytre spojrzenie na swego rodzica, który wciąż jeszcze chichotał.
„Bardzo jestem matce wdzięczny“, rzekł Sam, uprzejmie witając damę, „za te odwiedziny. Jak się macie, pasterzu?“
„Ach, Samuelu!“ zawołała pani Weller, „to okropność!“
„Wcale nie, matko; nieprawdaż, pasterzu?“
Pan Stiggins podniósł ręce do góry i przewrócił oczy, tak, iż widać było tylko białka, lub raczej żółtka, ale nie dał słownej odpowiedzi.
„Czy temu gentlemanowi źle się zrobiło?“ zapytał Sam macochy, rzucając na nią spojrzenie, prosząc o wyjaśnienie.
„Zacny człowiek martwi się tem, że cię tu widzi“, odpowiedziała pani Weller.
„Czy tylko to?“ rzeki Sam. „Jego postępowanie napawa mnie troską, czy też nie zapomniał przypadkowo ostatnich ogórków, jakie jadł, posypać pieprzem. Siadaj pan, za siedzenie nie płaci się, jak powiedział pewien król, gdy odprawił ministra“.
„Młodzieńcze“, rzekł pan Stiggins górnolotnie, „obawiam się, że nawet więzienie nie nauczyło cię jeszcze pokory“.
„Przepraszam bardzo“, odparł Sam, „ale co pan był łaskaw powiedzieć?“
„Obawiam się, młodzieńcze, że charakter twój nie stał się pokorniejszy wskutek tej próby“, rzekł Stiggins głośno.
„Bardzo pan łaskaw“, odparł Sam. „Mam wrażenie, że z natury nie należę do pokornych owieczek. Bardzo jestem panu zobowiązany za jego dobre mniemanie o mnie“.
W tem miejscu rozmowy dał się słyszeć głos, nieprzyzwoicie podobny do wybuchu śmiechu, od strony krzesła, gdzie siedział pan Weller, wskutek czego jego połowica, po szybkiem zorjentowaniu się w miejscowych warunkach, uznała za swój obowiązek zagrozić atakiem nerwowym.
„Weller!“ zawołała, „proszę tu!“ (Stary stangret siedział w kącie).
„Dziękuję ci, moja kochana, ale i tu mi dobrze“, odparł pan Weller.
Usłyszawszy tę odpowiedź, pani Weller zalała się łzami.
„Co się matce stało?“ zapytał Sam.
„O, Samuelu!“ odrzekła dama, „twój ojciec unieszczęśliwia mnie. Czy nic go już nie poruszy?“
„Słyszysz, ojcze!“ zawołał Sam. „Pani mówi, że nic cię już nie poruszy“.
„Bardzo dziękuję za tę czułą troskę, ale zdaje mi się, iż byłbym bardzo poruszony, gdybym mógł dostać fajkę. Czy znajdzie się tu jaka fajka, mój chłopcze?“
Słysząc to, pani Weller jeszcze obficiej zalała się łzami, a pan Stiggins jęknął.
„Oho! Nieszczęśliwemu gentlemanowi znów się źle zrobiło“, rzekł Sam. „Gdzie pana boli?“
„Zawsze w tem samem miejscu, młodzieńcze“, rzekł pan Stiggins, „zawsze w tem samem“.
„A gdzież to?“ zapytał Sam z głupia frant.
„Tu, w mojem sercu, młodzieńcze“, odrzekł pan Stiggins, przykładając parasol do kamizelki.
Na tę rozczulającą odpowiedź, pani Weller, nie mogąc opanować wzruszenia, wybuchnęła głośnem łkaniem, oświadczając, że czerwononosy jest człowiekiem świętym, na co pan Weller senjor stłumionym głosem ważył się powiedzieć, że musi być przedstawicielem połączonych gmin świętego Szymona od zewnątrz i świętego Walkera od wewnątrz.
„Obawiam się, droga matko“, rzekł Sam, „że ten gentleman z wykrzywioną gębą musiał poczuć pragnienie na ten smutny widok. Prawda matko?“
Zacna dama spojrzała na pana Stigginsa, czekając odpowiedzi; ten zaś wielokrotnie wywróciwszy oczami, ścisnął sobie gardło prawą ręką, dając tem do zrozumienia, iż czuje pragnienie.
„Samuelu“, rzekł ponuro pan Weller, „obawiam się, iż jego uczucia przyprawiły go o pragnienie“.
„Co pan najchętniej pije?“ zapytał Sam.
„O! Mój młody przyjacielu“, rzekł pan Stiggins, „napoje to tylko marność“.
„To prawda, wielka prawda!“ szepnęła pani Weller, potakując.
„Tak jest“, odrzekł Sam, „ale jaka z tych marności najwięcej przypada panu do smaku? Która jest pańską ulubioną marnością?“
„O! mój młody przyjacielu!“ odparł pan Stiggins, „ja gardzę wszystkiemi. Ale jeżeli jest jaka, mniej wstrętna od innych, to płyn, który nazywa się arakiem; gorący, mój przyjacielu, i z trzema kawałkami cukru na szklankę!“
„Przykro mi, panie, ale tej marności nie pozwalają sprzedawać w tym zakładzie“.
„O! Serca zatwardziałe!“ zawołał pan Stiggins. „O złośliwości ohydna nieludzkich prześladowców!“
To powiedziawszy, świątobliwy człowiek znowu począł przewracać oczyma, uderzając się parasolem w kamizelkę. Na jego usprawiedliwienie powiemy, że teraz oburzenie jego było szczere i nieudane. Gdy pani Weller i czerwononosy skończyli wyrzekania na ten nieludzki zwyczaj i na sprawcę jego rzucili całą masę pobożnych i świętych przekleństw, pan Stiggins wyraził zdanie, że byłby za butelką wina Porto, dobrze ogrzanego, z cukrem i korzeniami, gdyż według jego zdania, jest to mieszanina odpowiednia dla jego żołądka i mniej mająca posmaku marności, aniżeli inne. Podczas gdy przyrządzano tę miksturę, czerwononosy i pani Weller spoglądali na stangreta, wydając głębokie westchnienia.
„No, Sammy“, rzekł Weller, „spodziewam się, iż cię rozweseliła nasza wizyta. Bardzo pouczająca i wesoła rozmowa, prawda?“
„Jesteś bezbożnik“, rzekł Sam, „i proszę cię, byś się nie zwracał do mnie z takiemi bezwstydnemi uwagami“.
Niebardzo zbudowany tą odpowiedzią, tak bardzo odpowiadającą sytuacji, starszy pan Weller wykrzywił swą twarz w szerokim uśmiechu. Ponieważ to niczem niezmienione jego zachowanie skłoniło damę i pana Stigginsa do zamknięcia oczu i niespokojnego wiercenia się na krzesłach, pan Weller pozwolił sobie na inne jeszcze pantominy, wyrażające chęć rozbicia nosa wielebnemu pasterzowi, pragnienie, którego zaspokojenie bardzo ulżyćby potrafiło jego sercu. Gestów starego Wellera żadne zresztą z tych dwojga nie dostrzegło. Dopiero pan Stiggins, zrobiwszy poruszenie, gdy przyniesiono grzane wino, gwałtownie potrącił głową o zaciśniętą pięść stangreta, którą pan Weller przez kilka minut wywijał koło ucha pasterza w odległości dwóch cali.
„Cóż to ojciec wysuwasz rękę po szklankę jakby jaki dziki człowiek!“ zawołał Sam z wielką przytomnością umysłu. „Nie widzisz, żeś potrącił gentlemana?“
„To nienaumyślnie, Sammy“, odrzekł Weller, nieco zmieszany tem zdarzeniem.
„Panie“, rzekł Sam do wielebnego Stigginsa, rozcierającego sobie głowę, „użyjno pan raczej wewnętrznego lekarstwa. Co pan sądzi o tej gorącej marności?“
Pan Stiggins nie dał odpowiedzi słownej, ale za to czyny jego były wymowne; skosztował zawartość szklanki, którą Sam postawił przed nim, położył parasol na ziemi, znów przełknął trochę płynu, dwa lub trzy razy, posuwając z zadowoleniem ręką po żołądku; wreszcie wypił wszystko odrazu, mlasnął językiem i podsunął szklankę, by otrzymać drugą porcję.
Pani Weller również niezaniedbała zająć się tą mieszaniną. Zacna dama zaczęła od oświadczenia, iż nie może wypić ani kropelki, potem wypiła małą kropelkę, potem wielką kroplę, potem znaczną ilość kropel; a ponieważ czułość jej była widocznie z tego rodzaju substancyj, które łatwo rozpuszczają się w spirytusie, więc po każdej kropli gorącego wina roniła jedną łzę, aż uczucia jej tak się rozpłynęły, że wkońcu nic z nich nie pozostało.
Starszy pan Weller okazywał w rozmaity sposób swój wstręt do tym podobnych oznak i wypowiedzi. Gdy więc pan Stiggins, po drugiej szklance o tej samej treści, zaczął smutno wzdychać, pan Weller dał wyraz swemu niezadowoleniu w sposób bardzo otwarty zapomocą całej serji różnych gniewnych pomruków i uwag.
„Samiwelu, mój chłopcze“, szepnął nakoniec do syna, po długiej i uważnej obserwacji swej żony i pana Stigginsa, „czy się też coś nie popsuło w twej macosze i panu Stigginsie?“
„Jak to rozumiesz?“
„Myślę, że wszystko, co piją, zdaje się, nie idzie im na dobre, ale natychmiast przemienia się w ciepłą wodę i wypływa oczami. Wierz mi, Sammy, iż to jest jakaś wada organiczna.“
Wypowiedziawszy to uczone zdanie, Weller począł mrugać i wykonywać głową rozmaite ruchy, które na nieszczęście zostały spostrzeżone przez jego żonę. Ponieważ dama ta nie wątpiła, że odnoszą się one albo do niej, albo do pana Stigginsa. albo do nich obojga, poczuła się bardzo słaba, i kto wie, coby się było stało, gdyby pan Stiggins nie podniósł się jak mógł i nie zaczął prawić kazania dla zbudowania obecnych a zwłaszcza Sama. Wzywał go w słowach pełnych wzruszenia, by był ostrożny w tem miejscu potępionem. By wyrzekł się wszelkiej hipokryzji i dumy, i by we wszystkiem naśladował jego (Stigginsa), wtedy bowiem, wcześniej czy później, dojdzie do konkluzji takiej, do jakiej doszedł pan Stiggins, a mianowicie, że jest on najzacniejszą i najszlachetniejszą istotą, natomiast wszyscy jego przyjaciele — to beznadziejne łajdaki i nicponie! Które to przeświadczenie, dodał, nie mogło nie budzić w nim najgłębszego zadowolenia!
Zaklinał go nadewszystko, by wystrzegał się pijaństwa, które upodabnia człowieka do świni, bowiem zatrute opary napojów spirytusowych odbierają człowiekowi pamięć i mącą myśli. Na nieszczęście, w tem miejscu kazania wielebnemu i czerwononosemu gentlemanowi zaplątał się język, a oratorskie ruchy zmusiły do chwycenia za poręcz krzesła, z obawy stracenia równowagi.
Pan Stiggins nie prosił swoich słuchaczy, by mieli się na baczności przed tymi fałszywymi prorokami i przeklętymi kpiarzami z religji, którzy, nie mając dość rozumu, by pojąć pierwsze jej zasady, ani dość serca, by odczuć jej kanony, są bardziej niebezpieczni dla społeczeństwa od zwykłych zbrodniarzy. Żerując na najciemniejszych i najmniej oświeconych, bluźniąc temu, co najświętsze, deprawują najlepsze sekty, do których należą najlepsi ludzie. Ponieważ jednak leżał jakiś czas na krześle, oparty o poręcz, zamknąwszy jedno oko i zmrużywszy drugie, jest rzeczą prawdopodobną, że myślał to wszystko, tylko poprostu nie chciał tego mówić.
W czasie tego kazania pani Weller płakała rzewnemi łzami; Sam, usiadłszy na krześle jak na koniu i umieściwszy ramiona na oparciu, spoglądał na kaznodzieję wzrokiem słodkim i łagodnym, od czasu do czasu zerkając porozumiewawczo na ojca, który z początku był zachwycony, ale potem usnął w połowie przemówienia.
„Brawo! Doskonale!“ zawołał, widząc, że pasterz po skończonej mowie naciąga swe dziurawe rękawiczki a w trakcie tego zajęcia palce wychodzą mu przez dziurawe końce aż po same kostki, „doskonale!“
„Spodziewam się, że ci to wyjdzie na dobre“, rzekła pani Weller.
„I ja się tego spodziewam“, odrzekł Sam.
„Chciałbym, by taki sam skutek wywarło to i na twego ojca“, rzekła pani Weller.
„Dziękuję ci, moja droga“, odrzekł Weller. „Jakiż skutek wywarło to na tobie, moja kochana?“
„Bezbożnik!“ zawołała pani Weller.
„Człowiek zbłąkany“, dodał pan Stiggins.
„Jeżeli nie będę miał lepszego światła, jak to wasze księżycowe“, rzekł pan Weller starszy, „to obawiam się, że wiecznie będę jechał nocnym dyliżansem, aż na zawsze wezmę rozbrat z drogą żywota. Ale teraz, moja droga, jeśli siwek dłużej będzie stać przy żłobie, to w powrotnej drodze nie będzie się na mnie oglądać i być może, zrzuci fotel razem z pasterzem za jakiś płot“.
Usłyszawszy to, pan Stiggins wstał, wziął kapelusz i parasol i począł przeć do odjazdu, wobec czego pani Weller wstała również a Sam, odprowadziwszy ich aż do bramy więziennej, pożegnał z wielkiem uszanowaniem.
„Adio, Samiwelu“, rzekł stary pan.
„Co znaczy: adio?“ zapytał Sam.
„Tyle co: bądź zdrów!“
„Nic ci lepszego nie przyszło do głowy?“ zapytał Sam. „No bywaj, stary gracie“.
„Sammy“, rzekł stary Weller na odchodnem do syna, oglądając się na wszystkie strony, „moje uszanowanie gubernatorowi, i poradź mu, niech się namyśli nad tem, co ci powiem i da mi potem znać. Ja i pewien stolarz ułożyliśmy plan, jak go stąd wydobyć. Fortepian, Sammy! Fortepian!...“ powtórzył raz jeszcze, trącając syna ręką w piersi i cofając się parę kroków.
„Co chcesz przez to powiedzieć?“
„Fałszywy fortepian, Samiwelu“, odrzekł Weller jeszcze bardziej tajemniczo. „Fortepian, który gubernator wynajmie, ale który nie będzie grać“.
„Na cóż to się przyda?“
„Każe powiedzieć memu przyjacielowi, stolarzowi, by go sobie zabrał“, wyjaśniał pan Weller. „Teraz rozumiesz?“
„Nie“, zapewnił Sam.
„Nic przytem nie ryzykuje“, szeptał ojciec. „Może położyć się do fortepianu razem z butami i kapeluszem a oddychać może przez nogi, bo będą próżne. Mamy dla niego przygotowany okręt wprost do Ameryki. Rząd amerykański nie wyda go, gdy zobaczy, że on ma pieniądze. Gubernator zostaje tam do śmierci pani Bardell, albo dopóki Dodsona i Fogga nie powieszą, co pewno prędzej nastąpi niż to pierwsze; wtedy powróci, napisze dzieło o Amerykanach, którem opłaci koszta podróży, i jeszcze mu się coś może okroi, jeżeli tylko należycie obrobi Amerykanów“.
Weller skreślił ten ogólny zarys spisku namiętnym szeptem, potem jednak, jakby się obawiał, że dalsza rozmowa osłabi wrażenie, jakie sprawi ta niesłychana wiadomość, pożegnał syna pozdrowieniem stangretów i zniknął.
Zaledwie zdołał Sam odzyskać zwykły swój spokój po tajemniczych zwierzeniach swego ojca, gdy wtem ukazał się pan Pickwick.
„Samie“, rzekł filozof, „mam zamiar przejść się po więzieniu i chciałbym, byś mi towarzyszył. Ale, patrzno“, dodał uśmiechając się, „oto nadchodzi więzień, którego znamy“.
„Który, panie? Czy ten gentleman brodaty, czy ten interesujący jegomość w niebieskich pończochach?“
„Ani jeden, ani drugi. Ktoś z twoich starych przyjaciół“.
„Z moich przyjaciół?“
„O! Pewny jestem, że go dobrze pamiętasz, bo inaczej miałbyś o wiele gorszą pamięć, niżbym przypuszczał. Ale cicho!... Ani słowa!... Otóż i on“.
Podczas tej rozmowy nadszedł pan Jingle. Nie miał już tak nędznej powierzchowności jak przedtem: ubrany był w suknie nawpół tylko podszarzałe, wykupione, dzięki panu Pickwickowi, z niewoli lombardu. Włosy miał podcięte a bieliznę czystą; ale jeszcze był bardzo blady i chudy. Wlókł się powoli, opierając się na lasce, i łatwo było domyśleć się, że bieda i choroba mocno mu się dały we znaki i że wciąż jeszcze bardzo był osłabiony. Gdy pan Pickwick witał się z nim, Jingle zdjął kapelusz i gdy ujrzał Sama, wydawał się bardzo upokorzony i zawstydzony.
Tuż za nim szedł Hiob Trotter, który w katalogu swych wad nie miał przynajmniej braku wierności i przywiązania do swego pana. Był jeszcze brudny i w łachmanach, ale policzków nie miał już tak zapadłych, jak przed kilkoma dniami, przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem. Zdejmując kapelusz przed naszym dobroczynnym starym przyjacielem, wypowiedział parę urywanych słów o wdzięczności i wymamrotał coś o uratowaniu od głodowej śmierci.
„Dobrze, dobrze!“ odrzekł filozof, przerywając mu niecierpliwie. „Idź za mną Samie. Chcę pomówić z panem Jingle. Czy może pan iść bez mojej pomocy?“
„O tak; sługa pana. Ale niebardzo prędko; nogi chwieją się; głowa oszołomiona; wszystko w kółko, rodzaj trzęsienia ziemi“.
„No, podaj mi pan ramię“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, nie, niemożliwe... sam pójdę“, rzekł pan Jingle.
„Dzieciństwo! Wesprzyj się pan na mnie, chcę tego“, odparł pan Pickwick.
Widząc że pan Jingle, zmieszany, nie wie co robić, pan Pickwick sam wziął go pod rękę i powiódł ze sobą, nie tracąc próżnych słów.
Przez cały ten czas, twarz Sama wyrażała największe zdumienie, jakie tylko wyobrazić sobie można. Spoglądając kolejno w najgłębszem milczeniu to na pana Jingle, to na Hioba, cicho powiedział w końcu przez zęby: „to być nie może!“ Powtórzywszy te słowa kilkanaście razy, jakby od tego ćwiczenia oniemiał i z gniewem, zmieszaniem i zdumieniem począł znów patrzeć to na jednego, to na drugiego.
„No, Samie“, rzekł pan Pickwick, oglądając się.
„Idę, panie“, odparł pan Weller, idąc mechanicznie za swym panem, wciąż jednak nie odwracał oczu od Hioba Trottera, który w milczeniu szedł koło niego.
Hiob przez jakiś czas oczy miał spuszczone, a Sam, którego wzrok wprost przylgnął do twarzy Trottera, wpadał na ludzi, których spotykał, przewracał małe dzieci, potykał się o schody i barjery, jakby niedowidział, aż Hiob spojrzał zpodełba i powiedział:
„Jak się pan ma, panie Weller!“
„To on!“ zawołał Sam i doszedłszy do tego przeświadczenia, uderzył się rękami po udach i wyraził swe uczucia długiem i donośnem gwizdnięciem.
„Bardzo się zmieniłem, panie Weller!“ rzekł Hiob.
„I mnie się tak zdaje“, odrzekł Sam, z nieukrywanem zdziwieniem przypatrując się łachmanom Hioba. „Ale to zła zamiana, jak powiedział chłop, gdy dwa podejrzane szylingi i sześć pensów drobnemi dostał za dobre pół korony“.
„Ma pan słuszność“, zawołał Hiob, pochyliwszy głowę. „Ale minął czas udawania. Łzy, panie Weller“, dodał z wyrazem chwilowej złośliwości, „łzy, to nie jedyny i nie najlepszy dowód nieszczęścia i bólu“.
„O, pewno!“ zauważył Sam dobitnie.
„Można wywołać sztucznie“, ciągnął Trotter.
„Bardzo słusznie. Są osoby, które mają zawsze łzy w pogotowiu i mogą wyciągnąć czop od nich, kiedy im to na rękę“.
„Tak, ale są rzeczy, których udać nie łatwo, panie Weller, a zbyt bolesny to proces, gdy się je chce sztucznie wywołać “.
To mówiąc, Hiob wskazał na swe blade, zapadłe policzki i odsunąwszy rękaw, odkrył ramię tak wychudzone, iż zdawało się, iż złamie się za lada dotknięciem.
„Cóżeś ty robił?!“ zawołał Sam, cofając się.
„Nic“, odparł Hiob.
„Nic!“
„Już od wielu tygodni nic nie robię... a jem i piję niemal tyleż“.
Sam powiódł wzrokiem po przezroczystej twarzy Trottera i po całej tej nieszczęśliwej postaci, a potem, pochwyciwszy go za rękę, począł ciągnąć żywo za sobą.
„Gdzie mię pan ciągnie!“ jęknął Hiob, napróżno usiłując wyrwać się z potężnych rąk swego niegdyś nieprzyjaciela.
„Chodź! Chodź!“ powtórzył Sam, nie dając innych wyjaśnień, a po chwili, gdy stanęli przed bufetem, zamówił kufel porteru.
„Teraz“, powiedział, „wypij mi to do ostatniej kropli i przewrócić kufel do góry dnem, bym się przekonał, żeś zużył całe lekarstwo“.
„Ależ, kochany panie Weller“, sprzeciwiał się Hiob.
„Pij!“ krzyknął Sam rozkazująco.
Wezwany w ten sposób, Trotter przyłożył kufel do ust i wychylił go małemi, ledwo widocznemi łykami aż do dna. Raz tylko, ale tylko raz, zatrzymał się, by odetchnąć, ale ust nie odejmował od kufla, który w parę chwil potem trzymał odwrócony w wyciągniętej ręce. Nic nie spadło na podłogę prócz kilku kropel szumowin, które odrywały się od brzegu i leniwie kapały.
„Dobrze!“ zawołał Sam; „jakże ci teraz?“
„Lepiej! Daleko lepiej!“ odparł Hiob.
„Naturalnie“, rzekł Sam z głębokiem przeświadczeniem, „to tak, jakbyś wpuszczał gaz do balonu. Gołem okiem widzę, ze ci po tej operacji lepiej się zrobiło. Cóż powiesz o drugim kuflu tych ziółek?“
„Bardzo panu dziękuję, ale powiem, że źleby mi zrobił“.
„No, a co powiesz o czemkolwiek pożywniejszem?“
„Dzięki pańskiemu godnemu gubernatorowi, mamy na obiad pieczeń baranią z ziemniakami, tak, że gotowanie zostało nam oszczędzone“.
„Co? Gubernator opiekuje się wami?“ zawołał Sam ze zdumieniem.
„Tak, panie Weller. I więcej jeszcze: gdy mój pan był bardzo chory, gubernator wziął dla nas pokój — przedtem mieszkaliśmy w jakiejś psiej budzie — i opłacił go. Co nocy przychodził odwiedzać mego pana, aby nikt tego nie widział. Panie Weller“, mówił dalej Hiob, tym razem z prawdziwemi łzami w oczach, „takiemu człowiekowi gotówbym służyć, dopókibym nie zdechł u jego nóg“.
„No, no, mój kochany, obejdzie się bez tego!“ krzyknął Sam.
Hiob Trotter spojrzał na niego zdziwiony.
„Powiadam ci, że obejdzie się bez tego, mój chłopcze“, powtórzył Sam bardzo stanowczo. „Nikt mu nie będzie służył prócz mnie; a ponieważ doszliśmy do tego“, ciągnął dalej, płacąc za piwo, „wyjawię ci pewien sekret. Nigdy nie słyszałem, ani w żadnej książce historycznej o tem nie czytałem, ani nie widziałem na żadnym obrazie anioła w kamaszach i z okularami; nie, nawet w teatrze, o ile sobie przypominam, chociaż tam z innych względów możnaby to zrobić; ale pomimo to, Hiobie, powiadam ci, że jest to anioł czystej krwi... i niech mi kto ośmieli się utrzymywać, że widział kogoś lepszego!“
Wygłosiwszy to wyzwanie, które stwierdził licznemi ruchami rąk i głowy, Sam włożył wydane pieniądze do kieszeni i poszedł szukać przedmiotu swego panegiryku.
Pan Pickwick stał wciąż jeszcze z panem Jingle na „placu balowym“ i żywo z nim rozmawiał, nie zwracając uwagi na otaczające ich wielobarwne grupy, choć zasługiwały na to, by przynajmniej z ciekawości przyjrzeć im się nieco.
„Dobrze“, powiedział wkońcu, widząc, że Sam i Trotter nadchodzą; „zobaczy pan, jak się ułoży z pańskiem zdrowiem, a w międzyczasie zastanowi się pan. Gdy będzie się pan czuł dość mocny, zrób mi pan obliczenie; pomyślę o tem i potem omówię to z panem. Teraz proszę iść do swego pokoju, bo jest pan znużony i nie powinien pan narażać wątłego jeszcze zdrowia“.
Pan Alfred Jingle, który nie miał już w sobie ani iskry dawnej żywości, ani nawet owej ponurej wesołości, jaką udawał przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem, ukłonił się bardzo nisko, nie mówiąc ani słowa, i zwolna oddalił się, skinąwszy na Hioba, by szedł za nim.
„Samie!“ powiedział pan Pickwick, spoglądając dokoła z zadowoleniem. „Prawda, że to bardzo dziwna scena?“
„Bardzo!“ odpowiedział Sam. „Cuda jeszcze się nie skończyły!“ dodał do siebie. „Jeżeli się nie mylę, Jingle również użyje sikawki!“
W tem miejscu, gdzie stał pan Pickwick, między murami, była przestrzeń akurat takiego obszaru, że można było na niej grać w palanta. Jeden bok tworzył oczywiście mur, drugi ta część wiezienia, która wyglądała (raczej wyglądałaby, gdyby nie przeszkadzał mur) na katedrę św. Pawła. Mnóstwo dłużników wałęsało się po tym placyku, lub siedziało w rozmaitych pozach. Większość z nich czekała na wiadomość z Trybunału Bankrutów, że „mogą odejść“. Inni byli skazani na ściśle określone terminy, które starali się w rozmaity sposób skrócić. Jedni byli ubodzy, drudzy zamożni, większość — brudni, nieliczni — czyści. Ale wszyscy chodzili z kąta w kąt. Męczyli się, pragnęli wydostać się z więzienia z równym skutkiem i energją, jak zwierzęta w menażerji.
Przez okno, wychodzące na promenadę, wyglądało kilkanaście osób, niektóre z nich rozmawiały ze swoimi znajomymi tam w dole, inne bawiły się w piłkę z awanturnikami, stojącymi nazewnątrz więzienia, inne patrzały na grających w palanta i przysłuchiwały się okrzykom chłopców. Brudne kobiety w rozdeptanych pantoflach szły w tę i tamtą stronę, przeważnie od kuchni, umieszczonej wgłębi. Dzieci wrzeszczały, bawiły się i biły. Krzyki graczy mieszały się z wieloma innemi dźwiękami. Wszędzie panował zgiełk i hałas — za wyjątkiem nędznej szopy w głębi dziedzińca, gdzie w spokoju spoczywało nieruchome ciało nieszczęśliwego więźnia kanclerstwa, zmarłego poprzedniej nocy, w oczekiwaniu śledztwa, którem go mamiono. Ciało! Jest to określenie prawne na nigdy nieznający spokoju, wirujący splot trosk, nadziej, rozczarowań, miłości, które tworzą żywego człowieka. Prawo miało jego ciało. Oto leżało spowite w śmiertelne prześcieradło, straszne świadectwo tkliwego miłosierdzia.
„Chce pan zobaczyć pokój świstaków?“ spytał Hiob Trotter.
„Co to znaczy?“ odpowiedział pan Pickwick.
„Pokój świstaków?“ wtrącił pan Weller.
„Co to, Samie?“ spytał pan Pickwick. „Czy to ptaszarnia?“
„Niech Bóg zachowa!“ zawołał Hiob. „To tam, gdzie sprzedają spirytus!“ Tu pan Trotter wytłumaczył pokrótce, że wobec tego, iż w więzieniach surowo zabraniano handlować napojami wyskokowemi które tak bardzo cenią gentlemani i damy tam zamknięte, więc kilku sprytnych dozorców wpadło na ten znakomity pomysł, by pozwolić niektórym więźniom, oczywiście za odpowiedniem wynagrodzeniem, zaopatrywać się w gin na własne ryzyko i własny użytek.
„Zwyczaj ten powoli zakradł się do wszystkich więzień za długi!“ powiedział pan Trotter.
„Ma to tę dobrą stronę, że dozorcy wyłapują każdego, kto uprawia ten handel bez pozwolenia, nie opłacając się, a kiedy wiadomość o tem dostanie się do gazet, jeszcze ich chwalą za spryt! Dwie pieczenie na jednym rożnie: odstrasza się innych od handlu i podnosi własną godność“.
„Czytasz pan jak z nut, panie Weller!“ powiedział Trotter.
„Czyż nigdy nie robią rewizyj w tych pokojach? Nigdy nie znajdują napojów?“ pytał pan Pickwick.
„Naturalnie!“ powiedział Sam. „Ale dozorcy zawsze się przewiedzą o tem i dają znać komu potrzeba. I pan dostanie, jak pan odpowiednio zagwiżdże“.
Tu Hiob zastukał w pewne drzwi i natychmiast ukazała się w nich rozczochrana głowa. Właściciel wpuścił naszych przyjaciół i zaraz zamknął drzwi, przyczem uśmiechnął się. Sam uśmiechnął się również, Trotter także. Pan Pickwick, myśląc, że tak widocznie wypada, śmiał się już do końca wizyty.
Gentleman z rozczochraną głową wydawał się bardzo zadowolony z tego sposobu załatwienia interesu „na milcząco“. Wyjął z pod poduszki płaską flaszkę, zawartości mniej więcej ćwierci litra, nalał dwie szklanki, które Hiob i Sam wysuszyli w sposób bardzo zręczny.
„Jeszcze?“ zapytał świstający gentleman.
„Nie!“ odpowiedział Hiob.
Pan Pickwick zapłacił, otworzono drzwi i wszyscy wyszli. Rozczochrany jegomość uśmiechnął się przyjacielsko do pana Rokera, który właśnie nadchodził.
Następnie pan Pickwick błąkał się dość długo po wszystkich schodach i korytarzach oraz obszedł raz jeszcze całe podwórze. Na każdym kroku, w każdej osobie zdawało mu się, że widzi albo Mivinsa, albo Smangle, albo duchownego, albo rzeźnika; gdyż cała ludność więzienna złożona była po większej części z indywiduów tego rodzaju. Po wszystkich kątach, najlepszych i najgorszych, te same wspólne cechy, ten sam brud, ten sam nieład, ten sam hałas. Wszędzie gwarne i nieustanne krzątanie się; ludzie cisnący się i przewalający, jak cienie w jakimś złym śnie.
„Dość się już napatrzyłem“, rzekł filozof, gdy powrócił do siebie i rzucił się na krzesło. „Głowa mię boli od tych scen, a serce niemniej. Odtąd będę więźniem we własnym pokoju“.
I pan Pickwick wytrwał niezłomnie przy tem postanowieniu. Przez całe trzy miesiące nie ruszył się nigdzie poza swój pokój, a tylko w nocy, gdy większość współwięźniów spała albo zapijała się w swych pokojach, wymykał się, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Zdrowie jego poczęło widocznie cierpieć od tego ścisłego zamknięcia się. Ale ani wielokrotne prośby Perkera i przyjaciół, ani jeszcze liczniejsze ostrzeżenia i napomnienia Samuela Wellera nie zdołały ani na jotę zmienić jego niezłomnego postanowienia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.