Klub Pickwicka/Rozdział piętnasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Sumienie pana Pickwicka wyrzucało mu, iż zaniedbał cokowiek swoich przyjaciół pod „Srebrnym pawiem“. Właśnie gdy rano, na trzeci dzień po wyborach, zamierzał ich odwiedzić, wszedł jego wierny sługa i wręczył mu bilet wizytowy, na którym znajdował się następujący napis gotyckiemi literami:
Pieczara. Eatanswill
„Osoba czeka“, rzekł Sam lakonicznie.
„Czy tylko o mnie pyta?“
„O pana, osobiście i bez zastępstwa, jak mówił tajny sekretarz djabła, gdy przyszedł po doktora Fausta“, brzmiała odpowiedź Sama Wellera.
„A więc to gentleman?“ zapytał pan Pickwick.
„Jeżeli to nie jest gentleman, to przynajmniej bardzo staranne jego naśladownictwo“, odparł Sam.
„Ależ to bilet wizytowy damy“.
„A pomimo to wręczył mi go mężczyzna. Czeka w salonie i mówi, że musi widzieć się z panem, choćby miał czekać cały dzień“.
Dowiedziawszy się o tem postanowieniu, pan Pickwick zeszedł do salonu. Siedział tam człowiek o dostojnej minie, który, ujrzawszy naszego filozofa, wstał i przemówił tonem głębokiego szacunku:
„Pan Pickwick, jak sądzę?“
„Tak jest, panie“.
„Pozwól mi pan na ten zaszczyt, że uścisnę jego rękę. Pozwól mi pan ją uścisnąć“, rzekł dostojnie wyglądający mężczyzna.
„Z przyjemnością“, odrzekł pan Pickwick.
Nieznajomy, uścisnąwszy podaną mu rękę, tak mówił dalej:
„Panie! Sława mówi o panu, jako o uczonym badaczu starożytności. Rozgłos jego odkryć obił się o uszy pani Hunter, żony mojej, panie; ja jestem mąż, także Hunter“.
Tu poważny człowiek zatrzymał się, sądząc, że wiadomość ta sprawi ogromne wrażenie na panu Pickwicku; ale widząc, że filozofa najzupełniej nie wyprowadza to z równowagi, ciągnął dalej:
„Moja żona, panie, pani Hunter, dumna jest z tego, iż liczy pomiędzy swymi znajomymi wszystkich znakomitych podróżników i ludzi geniuszu. Pozwól mi pan na tej liście umieścić także nazwisko pana Pickwicka i członków klubu, który został przezeń założony“.
„Bardzo mi będzie miło poznać damę o takich przymiotach ducha“, odparł pan Pickwick.
„Jutro rano dajemy wielkie śniadanie, urządzamy wiejską zabawę dla wielkiej liczby osób, które wsławiły się swemi dziełami i talentem. Zrób pan tę przyjemność pani Hunter, by mogła pana jutro oglądać u siebie“.
„Z wielką chęcią“.
„Pani Hunter daje często podobne śniadania, uroczystości rozumu i uczty duszy, jak się z wielką oryginalnością wyraził jeden z jej gości, który napisał i dedykował jej sonet o tych śniadaniach“.
„Czy osoba ta wsławiła się swemi dziełami, czy też talentami?“ zapytał pan Pickwick.
„I jedno i drugie. Wszyscy znajomi pani Hunter są sławni; ambicja jej polega na tem, by nie mieć innych znajomości“.
„Bardzo to szlachetna ambicja“, zauważył pan Pickwick.
„Gdy powiem pani Hunter, że uwaga ta wyszła z ust pana, żona moja będzie dumna z tego. W towarzystwie pana znajduje się gentleman, który podobno napisał kilka małych poematów wielkiej piękności?“
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass ma wielki zmysł dla poezji“.
„To tak, jak pani Hunter. Ona, panie, uwielbia poezję; szaleje za nią. Mogę powiedzieć, iż cała jej dusza, cały umysł przesiąknięty jest poezją. Sama napisała kilka prześlicznych rzeczy. Zapewne czytał pan jej odę: „Do konającej żabki?“
„Nie zdaje mi się“, odparł pan Pickwick.
„Zdumiewa mię pan“, rzekł pan Hunter. „Oda ta wywarła ogromne wrażenie. Ukazała się pierwotnie w „Magazynie dla Dam“ i podpisana była literą L. z dziewięcioma gwiazdkami. Początek jej brzmi:
„Ach, czy mogę bez żałości
Patrzeć, jak — ofiara złości —
Giniesz w pierwszej swej młodości,
Mała, biedna, drżąca —
Żabko konająca!“
„Ładne“, zauważył pan Pickwick.
„Piękne“, rzekł pan Hunter; „i takie proste“.
„Bardzo“, odparł pan Pickwick.
„Następna strofa jest jeszcze bardziej wzruszająca; pozwoli pan, że ją wygłoszę“.
„Jak pan sobie życzy“, odparł pan Pickwick.
„Brzmi ona tak“, mówił dostojny pan coraz dostojniej:
„Powiedz, czy cię chłopcy dzicy
Z błota na środek ulicy
Psem wyszczuli, okrutnicy?
O boleści wrząca —
Żabko konająca!“
„Bardzo piękne“, rzucił pan Pickwick.
„I jakie trafne, mój panie“, rzekł pan Hunter. „Ale usłyszy pan samą panią Hunter, jak deklamuje ten utwór. Ona jedna potrafi nadać temu właściwy wyraz. Jutro będzie go deklamowała w stylowym kostjumie“.
„Jako co?“
„Jako Minerwa. Ach, zapomniałem panu powiedzieć — wszyscy mają być w kostjumach“.
„O nieba“, rzekł pan Pickwick, spojrzawszy po sobie, „niemożliwe“.
„Niemożliwe? Bynajmniej; to się da łatwo zrobić“, rzekł pan Hunter. „Salomon Lucas, Żyd przy ulicy Wielkiej, ma tysiące najrozmaitszych kostiumów. Może pan wybrać ubiór najbardziej mu odpowiadający: Platon, Zenon, Epikur, Pitagoras — wszyscy byli założycielami klubów“.
„Wiem o tem; ale ponieważ nie mogę porównywać się do tych znakomitości, więc też nie powinienem przywłaszczać sobie ich ubioru“.
Dostojny pan zamyślił się głęboko, a po kilku minutach powiedział:
„Zastanowiwszy się należycie, nie wiem, czy pani Hunter nie będzie przyjemniej, gdy będzie mogła przedstawić swym gościom osobę, tak jak pan znakomitą, raczej w ubiorze, który zwykle nosi, aniżeli w szatach jej niewłaściwych. Sądzę, iż mogę wziąć na siebie odpowiedzialność za to i przyrzec panu w imieniu pani Hunter, iż zrobi wyjątek dla pana. Tak jest, panie, jestem pewny, iż mogę mu to przyrzec“.
„W takim razie bardzo mi będzie przyjemnie skorzystać z zaproszenia“, odparł pan Pickwick.
„Ale ja panu czas zajmuję“, rzekł nagle dostojny gentleman. „Znam wartość czasu i nie chcę go panu zabierać. Powiem więc pani Hunter, iż z pewnością może liczyć na pana, jak również na pańskich znakomitych przyjaciół. Dumny jestem z poznania tak sławnej osobistości. Ani słowa, panie! Ani słowa!“
I nie dając panu Pickwickowi czasu na odpowiedź, pan Hunter poszedł dostojnie ku drzwiom.
Filozof wziął kapelusz i udał się pod „Srebrnego pawia“, ale pan Winkle już tam opowiedział o śniadaniu kostiumowem.
„Pani Pott będzie także!“ To były pierwsze słowa, któremi powitał swego mistrza.
„A!“ odparł pan Pickwick.
„W postaci Apollina. Tylko pan Pott nie zgadza się na tunikę“.
„Ma słuszność! Ma zupełną słuszność“, rzekł uczony mąż uroczyście.
„Tak; to też weźmie białą, atłasową suknię w złote muszki“.
„Ale czy, w takim razie, nie będzie trudno poznać kogo przedstawia?“ zapytał pan Snodgrass.
„Dlaczego?!“ zawołał pan Winkle z oburzeniem. „Przecież będzie trzymała lirę!“
„Prawda! Zapomniałem o lirze“, rzekł pan Snodgrass.
„A ja“, rzekł pan Tupman, „przebiorę się za bandytę“.
„Co?!“ krzyknął pan Pickwick, podskakując.
„Za bandytę“, powtórzył łagodnie pan Tupman.
„Pan nie ma chyba zamiaru“, rzekł pan Pickwick, przypatrując się swemu przyjacielowi z uroczystą surowością, „nie ma pan chyba zamiaru, panie Tupman, powiedzieć, że chcesz przywdziać zieloną kurtkę aksamitną, z połami na dwa cale?“
„Właśnie mam taki zamiar“, odrzekł z ogniem pan Tupman; „i dlaczegóżby nie? Pytam pana?“
„Ponieważ“, odpowiedział pan Pickwick, wielce wzburzony, „ponieważ jest pan za stary“.
„Za stary!“ krzyknął pan Tupman.
„A jeżeli potrzeba jeszcze jednego powodu: ponieważ jesteś pan za otyły!...“
Twarz pana Tupmana poczerwieniała.
„Panie!“ zawołał, „pan mnie obraża!...“
„Panie!“ odparł pan Pickwick, tym samym tonem. „Jeżeli pan stanie przede mną w zielonej aksamitnej kurtce, z połami na dwa cale, będzie to dla mnie obrazą nierównie większą“.
„Panie! Jest pan impertynent!“ rzekł pan Tupman.
„To określenie odpowiada przedewszystkiem panu“, odparł pan Pickwick.
Pan Tupman zrobił parę kroków naprzód i spojrzał na pana Pickwicka wzrokiem wyzywającym. Pan Pickwick odpowiedział takiem samem spojrzeniem, skoncentrowanem w pałające ognisko za pomocą okularów. Jego twarz wyrażała mężne wyzwanie. Panowie Snodgrass i Winkle stali nieruchomi, jakby skamienieli, na widok takiej sceny między takimi ludźmi.
Po krótkiej przerwie, pan Tupman zaczął znowu tonem znacznie zniżonym, ale wielce dobitnym:
„Pan nazwał mię starym?“
„Tak“.
„I otyłym?“
„Powtarzam to“.
„Dobrze“.
Nastąpiła chwila straszliwego milczenia.
„Przywiązanie moje do osoby pana“, zaczął pan Tupman, drżąc ze wzruszenia i jednocześnie zataczając rękawy, „przywiązanie moje do osoby pana jest wielkie, bardzo wielkie, ale muszę na tej samej osobie natychmiast zemścić się“.
„Występuj pan!“ odparł pan Pickwick.
Pod wpływem wzburzającego djalogu, nieśmiertelny ten człowiek stanął w postawie człowieka chorego na żołądek, przekonany niewątpliwie, tak, jak to samo przypuszczali dwaj świadkowie tej sceny, że była to postawa odporna.
Na szczęście pan Snodgrass rzucił się między dwóch zapaśników, z narażeniem się na otrzymanie jednocześnie policzków od obu.
„Co?“ zawołał, odzyskując nagle dar słowa, którego pozbawił go był na chwilę nadmiar zdumienia. „Co? Panie Pickwick! Pan? Pan, na którego zwrócone są oczy świata? Panie Tupman! Pan? Uświetniony jego imieniem, jak my wszyscy? To wstyd, panowie, to wstyd!“
Jak ślady ołówka ustępują łagodnemu naciskowi elastycznej gumy, tak samo niezwykłe zmarszczki, które zebrały się na gładkiem i otwartem czole pana Pickwicka, znikały stopniowo podczas przemówienia jego młodego przyjaciela. Jeszcze mówił, a już fizjonomja przybrała swój zwykły błogi wyraz.
„Zanadto się uniosłem“, powiedział. „Tupman! Podaj mi pan rękę!“
Czarna chmura, okrywająca twarz pana Tupmana znikła przy tych słowach, gorąco uścisnął więc rękę swego przyjaciela, mówiąc:
„Zanadto uniosłem się“.
„Nie, nie!“ odparł pan Pickwick; „ja to jestem winien: włożysz dziś zieloną kurtkę aksamitną“.
„Za nic! Za nic!“ Zawołał pan Tupman.
„Dla mnie to zrobisz, że włożysz“, rzekł pan Pickwick.
„Jeżeli tak, to zgoda“.
Ułożono się więc, iż panowie Tupman, Winkle i Snodgrass przywdzieją kostjumy fantastyczne. Tak to namiętność doprowadziła pana Pickwicka do postępowania sprzecznego z jego zdrowym rozsądkiem. Trudnoby znaleźć bardziej przekonywujący dowód łagodności jego charakteru, choćby wszystkie zdarzenia, o których mowa w tym rozdziale, były zmyślone.
Pan Hunter nie przesadził w opisie zasobów Salomona Lucasa. Kostjumów miał on wiele, bardzo wiele; być może, iż nie były ściśle klasyczne, ani zupełnie nowe, nie przedstawiały też ubiorów żadnego wieku ani kraju, ale zato były mniej więcej suto wyszywane złotem, a cóż jest świetniejszego nad złoto? Możnaby im też zarzucić, że nie sprawiały wiele efektu przy świetle dziennem, — ale cały świat wiedział, iż tem świetniej błyszczeć będą przy świecach. Jeżeli więc kto daje bal kostjumowy w dzień, wskutek czego kostjumy nie błyszczą, jakby błyszczały przy świecach, wina tego nie spada na naszycia i galony, ale najzupełniej na osoby, dające bal w dzień. Takie było rozumowanie Salomona Lucasa. Pod jego wpływem, panowie Tupman, Winkle i Snodgrass przystali na wzięcie kostjumów, jakie zalecił im jego gust i doświadczenie.
W zajeździe pod „Herbem miejskim“ wynajęli pickwickiści powóz; inny powóz z tego samego zakładu miał zawieźć państwo Pott do miejsca pobytu pani Hunter. Delikatnie wywdzięczając się za otrzymane zaproszenie, pan Pott przepowiedział z góry w „Gazecie eatanswillskiej“, że rezydencja pani Hunter przedstawiać będzie niezwykle czarowny widok, urozmaicony i miły, świetne zebranie piękności i talentów, ujmujący obraz uprzejmości, a przedewszystkiem przepychu, miarkowanego najwykwintniejszym smakiem, zbytku, upiększonego doskonałą harmonią i najlepszym tonem, obok których bajeczne cuda „Tysiąca i jednej nocy” wydadzą się tak mroczne i ponure, jak umysły grubijańkich osobistości, ośmielających się jadem zazdrości kalać przygotowania do zabawy, robione przez znakomitą i cnotliwą damę, na której ołtarzu, składa się ten skromny hołd uwielbienia. Ostatni ten frazes był ostrym sarkazmem, wymierzonym przeciw „Niepodległości”, która, jako niezaproszona na śniadanie, w ostatnich swych czterech numerach usiłowała wydrwić całą uroczystość, drukując większemi literami dowcipy swe na ten temat.
Nadszedł poranek. Wspaniale wyglądał pan Tupman, w aksamitnej kurtce, niesłychanie obcisłej. Górne części nóg jego zawarte były w aksamitnych spodniach, dolne ujęte w bardzo skomplikowane bandaże, do jakich wszyscy bandyci mają szczególne a niepojęte zamiłowanie. Miło było widzieć jego wąsy, podkręcone do góry i wielki wykładany kołnierz od koszuli, z którego wyglądały jego pełne policzki; rozkosz sprawiał jego kapelusz, podobny do głowy cukru i przewiązany wstążkami wszystkich kolorów, który to kapelusz bandyta musiał umieścić na kolanach, gdyż żaden śmiertelnik nie utrzymałby go na głowie w powozie. Wygląd osoby pana Snodgrassa był również przyjemny i ujmujący. Miał on kaftan atłasowy i jedwabną tunikę, a głowę ocieniał mu grecki hełm; był to, jak wiadomo całemu światu (a jeżeli nie całemu światu, to panu Salomonowi Lucas), zwyczajny i autentyczny ubiór trubadurów, od czasów najdawniejszych aż do chwili, gdy ostatecznie znikli z powierzchni ziemi. Wszystko to było miłe, ale nic nie da się porównać a wrzaskiem pospólstwa, kiedy powóz ruszył za powozem pana Potta, kiedy powóz pana Potta zatrzymał się przed drzwiami jego mieszkania, kiedy drzwi tego mieszkania otworzyły się i ukazały wielkiego dziennikarza, ubranego w mundur rosyjskiego policjanta, z ogromnym knutem w ręku. Był to taktowny symbol surowej i silnej władzy, posiadanej przez „Gazetę Eatanswillską“, i okropnej kary, jaka zagrażała jej przeciwnikom politycznym.
„Brawo!“ zawołali panowie Tupman i Snodgrass ujrzawszy tę ruchomą allegorję.
„Brawo!“ odezwał się głos pana Pickwicka z głębi sieni.
„Hu! hu! Pott! Chi! Chi! Pott!“ wrzeszczał tłum.
Podczas tych powitań, redaktor wsiadł do powozu, uśmiechając się z pewnego rodzaju uprzejmą godnością, dowodzącą, iż czuł swą władzę i umiał ją sprawować.
Po redaktorze ujrzano jak wyszła z domu pani Pott, któraby najzupełniej była podobna do Apollina, gdyby nie miała na sobie sukni. Prowadził ją pod rękę pan Winkle, którego, dzięki jego czerwonemu ubiorowi, nie można było wziąć za kogo innego, jak za strzelca, gdyby nie był podobny równocześnie do listonosza londyńskiego. Nakoniec ukazał się pan Pickwick, przy oklaskach uliczników, równie hałaśliwych jak poprzednie, ponieważ jego spodnie i kamasze wydawały się im także zabytkami starożytności.
Oba powozy skierowały się ku posiadłości pani Hunter: na koźle tego, który zawierał pana Pickwicka, siedział Samuel Weller, mający dopomagać służbie.
Cały tłum, mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta, dzieciaki i starcy, zgromadzeni, by przypatrzeć się kostjumom, doznali największej rozkoszy, ujrzawszy pana Pickwicka pod rękę, z jednej strony, z bandytą, z drugiej zaś z trubadurem. A gdy pan Tupman, chcąc wystąpić w całej okazałości, począł czynić wysiłki, by osadzić na głowie swój kapelusz, powstał hałas tak niesłychany, jakiego nigdy ani przedtem ani potem nie słyszano.
Ogromne a pyszne przygotowanie do uroczystości, najzupełniej sprawdziły prorocze pochwały pana Potta, o bajecznych cudach „Tysiąca i jednej nocy“, a jednocześnie zadawały kłam, przewrotnym insynuacjom jadowitej „Niepodległości“.
Ogród, zajmujący przeszło pół morga przestrzeni, pełen był gości. Nigdy nie błyszczała piękność, elegancja i literatura takim blaskiem! Młoda dama, pisująca poezje do „Gazety eatanswillskiej“, była ubrana, lub raczej rozebrana za odaliskę. Opierała się na ręku gentlemana, pisującego artykuły krytyczne, który bardzo właściwie przywdział mundur feldmarszałka, wyjąwszy palone buty. Mnóstwo było tu genjuszów tej samej siły i wszyscy rozsądni ludzie uważali się za szczęśliwych, że mogli ich tu spotkać. Więcej jeszcze! Było tam z pół tuzina lwów londyńskich, autorów, prawdziwych autorów, którzy ponapisywali już całe księgi i wydrukowali je. Można było ich widzieć jak przechadzali się, niczem prości śmiertelnicy, uśmiechali się, rozmawiali, a nawet prawili niedorzeczności, ożywiane niewątpliwie tym pełnym przychylności zamiarem, by ich zrozumieli ludzie, wśród których się znajdowali. Prócz tego była tu orkiestra w kartonowych złoconych kapeluszach, czterech śpiewaków, tak zwanych włoskich, w odpowiednich ubiorach, i około tuzina wynajętych lokajów, także w odpowiednich ubiorach, mówiąc nawiasem, bardzo brudnych. Nakoniec a zarazem przedewszystkiem była tu pani Hunter w stroju Minerwy, przyjmująca gości i jaśniejąca dumą i zadowoleniem, iż mogła zgromadzić tylu znakomitych ludzi.
„Pan Pickwick!“ wygłosił służący, i znakomity filozof podszedł ku prezydującej bogini, trzymając pod rękę bandytę i trubadura.
„Co? Gdzie?“ zawołała pani Hunter z udanym zachwytem.
„Tu, pani“, rzekł pan Pickwick słodkim głosem.
„Czy być może. że rzeczywiście oglądam pana Pickwicka we własnej osobie?!“
„We własnej osobie, pani“, odrzekł filozof, kłaniając się bardzo nisko. „Pozwól pani, przedstawić autorce „Konającej żabki“, przyjaciół moich: panów Tupmana, Winkle i Snodgrassa“.
Niewiele osób, które same na sobie tego nie wypróbowały, pojmie, jak trudno jest kłaniać się w obcisłych, zielonych, aksamitnych spodniach, za ciasnej kurtce i kapeluszu, podobnym do głowy cukru, lub też w błękitnym jedwabnym kaftanie, zwłaszcza, gdy wszystkie te przedmioty robione były nie na tego, kto je nosi, i włożone bez najmniejszej uwagi na stosowne rozmiary ubioru i ubranego. Nigdy nie widziano takich wykrętasów, jakie wykonywał pan Tupman, by się okazać zwinnym; nigdy nie widziano tak szczególnych sytuacyj, jak u jego towarzyszy kostjumowych.
„Panie Pickwick“, rzekła pani Hunter, „musi mi pan przyrzec, iż pozostanie pan przy mnie przez cały dzień. Jest tu ze sto osób, którym koniecznie muszę pana przedstawić“.
„Pani tak łaskawa“, odrzekł pan Pickwick.
„Najpierw, oto moje córeczki; prawie zapomniałam o nich“, rzekła Minerwa, niedbale wskazując na dwie panny, doskonale rozwinięte, mogące mieć od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat, obie w dziecinnych sukienkach, ale czy to dla wybitniejszego wykazania ich skromności, czy też dlatego, by mama wydała się młodsza, pan Pickwick niejasno mówi o tem.
„Prześliczne!“ zawołał pan Pickwick, gdy dwoje miłych dzieci oddaliło się po przedstawieniu.
„Panie!“ zauważył pan Pott, z majestatyczną miną, „to dlatego, że podobne są jak dwie krople wody do swej matki“.
„Milcz pan, szkaradny człowieku!“ zawołała wesoło pani Hunter, uderzając redaktora wachlarzem. (Minerwa z wachlarzem).
„Tak jest, droga pani Hunter“, zaczął znowu pan Pott, będący urzędową trąbą Pieczary. „Wiesz pani dobrze, iż zeszłego roku, gdy portret pani znajdował się na wystawie, wszyscy zapytywali: czy to portret pani, czy też jej młodszej córki; tak trudno było dopatrzeć się różnicy“.
„Ale choćby i tak było, dlaczego powtarza pan to przed obcymi?“ odparła Minerwa, powtórnie uderzając wachlarzem redaktora.
„Hrabio! Hrabio!“ zawołała następnie na jakieś indywiduum, przechodzące niedaleko, w cudzoziemskim uniformie i z ogromnemi wąsami.
„A! pani kce od mnie?“ rzekł hrabia podchodząc.
„Chcę zaznajomić ze sobą dwie znakomitości. Panie Pickwick, miło mi jest przedstawić panu hrabiego Smorltork“; pani Hunter szepnęła do ucha filozofowi: „Znakomity cudzoziemiec, zbierający materjały do dzieła o Anglji. — Hrabio Smorltork, pan Pickwick“.
Pan Pickwick skłonił się hrabiemu z całem uszanowaniem, przynależnem tak znakomitej osobie; hrabia wyjął swoją książkę notat.
„Jak pani powiedzial?“ zapytał, uprzejmie uśmiechając się do zachwyconej damy. „Pan Pig-wig, co?? Czy Big-wig... jak ja nazywała adwokat? Czy tak? Adwokat? Zapisuję Big-wig[1]“.
Właśnie hrabia miał zapisać pana Pickwicka w swych notatkach, jako gentlemana, zajmującego się cudzemi sprawami, którego nazwisko pochodziło od profesji, gdy wstrzymała go pani Hunter, mówiąc:
„Nie, panie hrabio: Pick-wick“.
„A! Rozumi! Pick, imię, Fig, nazwisko. Barso dobre. Jak sie pan ma, pan Fig?“
„Dziękuję hrabiemu, bardzo dobrze“ odpowiedział pan Pickwick, z właściwą sobie uprzejmością. „Jak długo przebywa pan w Anglji?“
„Długi, bars długi: piętnaście dni... więcej...“
„A długo jeszcze hrabia tu zostanie?“
„Siedem dni“.
„Musi pan mieć wiele zajęcia“, mówił dalej pan Pickwick z uśmiechem, „jeżeli w tak krótkim czasie chce pan zgromadzić wszystkie potrzebne materjały“.
„O! Już zgromadził“, odrzekł hrabia...
„Czy tak?“ zawołał pan Pickwick.
„Materiał tu“, dodał hrabia, uderzając się w czoło „W mój ojczyzna... pisuje gruba książka... angielski muzik poezi, nauka, politik, wszystko...“
„Już sama polityka, panie hrabio“, zauważył pan Pickwick, „wymaga wielkich i głębokich studjów“.
„Ach!“ zawołał hrabia, wyjmując swoją książkę notat, „bars piekne! Ladne słowa do początku rozdzial: Kapitel siedem i czterdzieści: Polityka sama pomaga...“
I uwaga pana Pickwicka została zanotowana w książce hrabiego Smorltork, z dodatkami i wariantami, wynikłemi z jego ognistej wyobraźni i niedokładnej znajomości języka.
„Hrabio!“ rzekła pani Hunter.
„Pani Hunt?“ odrzekł hrabia.
„Oto pan Snodgrass, przyjaciel pana Pickwicka i poeta“.
„Zaras!“ zawołał hrabia, znowu wyjmując swą książkę. „Poesi, kapitel: przyjaciele literaccy: nasfisko Znowgrasz. Bars dobrze. Przedstawiony do poeta Znowgrasz, przyjaciel Pika Figa, przez pani Hunt, która inne delikatne poezia robiła: Konająca żabka. Bars piekne“.
I hrabia schował książkę notat, przekonany, iż znakomicie wzbogacił swe wiadomości o Anglji.
„To zdumiewający człowiek!“ zawołała Minerwa.
„Głęboki filozof“, dodał pan Pott.
„Umysł nadzwyczaj przenikliwy!“ dorzucił pan Snodgrass.
Chór gości rozniósł pochwały hrabiego Smorltork.
Entuzjazm dla hrabiego Smorltork, wzrastając z każdą chwilą, mógłby był trwać do końca uroczystości, gdyby trzej tak zwani włoscy śpiewacy nie byli ugrupowali się dokoła solisty, by wyglądać malowniczo, i nie rozpoczęli swych narodowych śpiewów. Przyznać trzeba, iż śpiewy te nie przedstawiały wielkich trudności w wykonaniu; cała bowiem tajemnica ich polegała na tem, że trzej tak zwani śpiewacy włoscy warczeli, podczas gdy czwarty miauczał. Gdy zajmujący ten występ zakończył się, ku powszechnemu zadowoleniu, natychmiast wystąpił jakiś młodzian, który przewijał się przez nogi wybranego w tym celu krzesła, przeskakiwał przez nie, przełaził pod niem, padał z niem razem, słowem, robił z krzesłem wszystko, tylko nie to, do czego jest ono przeznaczone. Po tych sztukach zrobił sobie krawat z jego nóg, owinął go sobie dokoła szyji, dając tem praktyczny dowód, iż łatwo jest z człowieka stać się najzupełniej podobnym do ropuchy — same czyny, budzące w zgromadzonych widzach niebywały zachwyt i zadowolenie.
Potem słabym piskiem rozbrzmiewał głos pani Pott, a słuchacze jej, pełni ugrzecznienia, wyobrażali sobie, że słyszą śpiew najzupełniej klasyczny i najzupełniej odpowiadający jej kostjumowi, ponieważ Apollo był kompozytorem, a kompozytorowie rzadko śpiewają swe własne utwory i niemniej rzadko utwory innych. Nakoniec wystąpiła pani Hunter i przedeklamowała swoją nieśmiertelną odę do „Konającej żabki“. „Brawo“, i „jeszcze“ dało się słyszeć zewsząd, pani Hunter przedeklamowała więc odę po raz drugi i miała już deklamować po raz trzeci, ale większość gości, sądząc, że pora już co przekąsić, poczęła wołać, że niegodzi się nadużywać uprzejmości pani Hunter. Napróżno pani Hunter zapewniała, że gotowa jest przedeklamować odę swoją raz jeszcze; przyjaciele jej byli zanadto grzeczni, zanadto dyskretni, zanadto dbali o jej zdrowie, by pozwolić na to. — Otworzono więc salę, w której zastawione było śniadanie, i wszyscy, którzy już przedtem bywali u pani Hunter, rzucili się tam tłumnie, by pierwsi stanąć w szeregu. Wiedziano bowiem, iż znakomita ta dama miała zwyczaj przyrządzać śniadanie na pięćdziesiąt osób, a zapraszać po trzysta, czyli innemi słowy: karmić znakomite lwy, pozostawiając drobniejsze zwierzęta ich własnemu przemysłowi.
„Gdzie jest pan Pott?“ zapytała pani Hunter, sadowiąc wyżej rzeczone lwy koło siebie.
„Jestem!“ zawołał z najodleglejszego końca pokoju redaktor, nie mający żadnego widoku na zjedzenie czegokolwiek, chyba gdyby gospodyni sama się nim zajęła.
„Zechce pan może przyjść tu?“
„O! Niech pani nie troszczy się o niego“, odezwała się Pani Pott możliwie najsłodszym głosem. „Jemu jest tam bardzo dobrze. Nieprawdaż, mój drogi, że ci tam dobrze?“
„Dobrze, mój aniele“, odrzekł nieszczęśliwy pan Pott ze smutnym uśmiechem.
Niestety! Nacóż mu się przydał jego knut? Potężne ramię, które z olbrzymią siłą karciło nim ludzi stojących na świeczniku, sparaliżowane zostało jednem spojrzeniem wszechwładnej pani Pott.
Pani Hunter z triumfem spoglądała dokoła. Hrabia Smorltork zajęty był zapisywaniem nazw potraw; pan Tuprman, z gracją, jakiej nigdy nie okazywał żaden włoski bandyta, podawał damom sałatę z morskich raków; pan Snodgrass wysadził młodego człowieka kierującego żądłem krytyki w „Gazecie Eatanswillskiej“, i zajęty był teraz namiętną rozprawą z młodą damą, która uosabiała poezję; nakoniec pan Pickwick. był uniwersalnie przyjemny. Niczego, zdawało się, nie braknie temu wyborowemu towarzystwu, gdy wtem, pan Hunter, którego czynność w takich razach polegała na staniu przy drzwiach i rozmawianiu z gośćmi mniejszej wagi, krzyknął z całej siły do Minerwy:
„Moja droga! Pan Karol Fitz-Marshall“.
„Nakoniec!“ zawołała pani Hunter. „Z jakąż niecierpliwością wyglądałam go! Panowie! Pozwólcie przejść panu Fitz-Marshall. — Mój kochany! Poproś pana Fitz-Marshall, by zaraz tu przyszedł; muszę go wyłajać za to, że się spóźnił“.
„Jestem, droga pani“, odezwał się czysty głos. „Jak można najprędzej — tłum ogromny — pokoje pełne — trudno przecisnąć się — bardzo trudno“.
Nóż i widelec wypadły z rąk panu Pickwickowi. Spojrzał na pana Tupmana, któremu także wypadł z rąk nóż i widelec i który wyglądał teraz tak, jakby chciał ukryć się pod ziemią.
„Ach!“ odezwał się głos, podczas gdy jego właściciel torował sobie przejście pomiędzy turkami, oficerami, kawalerami z czasów Karola II., tworzącymi ostatnią barykadę pomiędzy nim a tłumem.
„Całe moje ubranie wyprasowane — warto wziąć patent na ten wynalazek — ani jednej fałdy na fraku — znakomity ścisk — ha! ha! — dobra myśl — dziwny to pomysł — prasować ubranie na człowieku — operacja nużąca — bardzo nużąca“.
Wymawiając ostatnie oderwane frazesy, młody człowiek w mundurze oficera marynarki dotarł już do stołu i ukazał zdumionym oczom pickwickistów postawę i autentyczne rysy pana Alfreda Jingle.
Zaledwie miał czas ująć rękę, podaną mu przez panią Hunter, gdy oczy jego spotkały oburzone źrenice pana Pickwicka.
„Ach! Ach!“ zawołał; „zapomniałem — nie dałem rozkazów pocztyljonom — sam pójdę — wrócę za chwilę“.
„Służący, albo i pan Hunter, powie im, co trzeba, panie Fitz-Marshall“, rzekła pani domu.
„Nie! Nie! — Ja sam — to nie potrwa długo — powrót w oka mgnieniu“, odrzekł pan Jingle i znikł w tłumie.
Pan Pickwick wstał, pełen oburzenia.
„Pani“, powiedział, „pozwól pani zapytać, kto jest ten młody człowiek i gdzie mieszka?“
„Jest to bardzo bogaty gentleman, którego pragnę przedstawić panu. Hrabiemu także miło będzie poznać go.“
„Tak, tak, bądź pani pewna“, odrzekł pan Pickwick żywo. „Gdzie on mieszka?“
„W Bury, w hotelu pod „Aniołem“.
„W Bury?“
„Tak, stąd kijka mil... ale mój Boże! Panie Pickwick, pan nas nie opuści? pan nas nie może opuścić!“
Pierwej nim pani Hunter wymówiła te wyrazy, pan Pickwick wpadł już między tłum i znalazł się w ogrodzie. Wkrótce przybył tam i pan Tupman, który powiedział:
„To się na nic nie zdało — już pojechał“.
„Wiem“, odrzekł pan Pickwick z zapałem, „pojadę za nim!“
„Za nim! Ale dokąd?“
„Do Bury. Czyż nie możemy przypuszczać, że i tam wyprowadza kogoś w pole? Raz oszukał zacnego człowieka, i myśmy byli mimowolną tego przyczyną; drugi raz to mu się nie uda, jeżeli potrafimy przeszkodzić! Chcę zedrzeć z niego maskę. — Sam! Gdzie jest mój służący?“
„Jestem tu panie“, rzekł Sam, wychodząc z ustronnego miejsca, gdzie właśnie zajęty był badaniem wnętrza butelki madery, którą na parę godzin przedtem zwędził ze stołu. „Oto jest pański sługa — dumny z tego tytułu, jak mówił do publiczności żywy szkielet, którego pokazywano za trzy pensy“.
„Chodź ze mną natychmiast!“ zawołał pan Pickwick. „Tupman! Jeżeli zabawię dłuższy czas w Bury, przyjedziesz tam, gdy ci napiszę. Teraz bądź zdrów!“
Próżne były wszelkie perswazje: pan Pickwick był wzburzony i powziął postanowienie nieodwołalne.
Pan Tupman powrócił do swych towarzyszy, a w godzinę potem utopił całkiem wspomnienie o panu Alfredzie Jingle, czyli Fitz-Marshallu, w butelce wina szampańskiego i wesołym kontredansie.
Tymczasem pan Pickwick i Samuel Weller, siedząc na wierzchu dyliżansa, widzieli, jak co chwila zmniejszała się odległość między nimi a starem, poczciwem miastem Bury.