Klub Pickwicka/Rozdział szesnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Klub Pickwicka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Posthumous Papers of the Pickwick Club
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Rozdział szesnasty.
Opisujący zbyt wiele wypadków, by je tu można było streścić.

W całym roku niema miesiąca, w którymby natura była tak urocza, jak w sierpniu. Wiosna ma wiele ponęt i wesoły kwietny maj jest niewątpliwie bardzo piękny, ale wdzięk jego podnosi kontrast z niedawnemi mrozami. Sierpień nie ma tych zalet; gdy nadchodzi, zmysły nasze są już przyzwyczajone do jasnego nieba, zieloności łąk, balsamicznego zapachu kwiatów; mgły, śniegi i lody znikły z naszej pamięci, jak i z powierzchni ziemi. A jednak, jakaż to urocza pora! Pola i ogrody ożywia tysiące głosów pracującego ludu; drzewa uginają się pod ciężarem owoców; zboże, które pozłaca krajobraz, potrząsa kłosami pod najlżejszym wietrzykiem, jaki się nad niem chwieje, jakby tęskniło do sierpa, niby oblubienica do oblubieńca. Łagodny spokój unosi się nad całą ziemią. Nawet niski wóz ze snopami posuwa się bezgłośnie po ściernisku, i tylko oko zauważa go.
Gdy dyliżans toczy się szybko wśród pól i sadów, grupy kobiet i dzieci, wiążące snopy lub zbierające do koszów owoce, zatrzymują się na chwilę, ręką osłaniają opalone twarze i ciekawie spoglądała na jadących; kilku silniejszych chłopczyków, za młodych jeszcze, by pracować, ale zanadto niespokojnych, by można ich było pozostawić w domu, wygląda z koszów, gdzie ich osadzono; żniwiarz zatrzymuje kosę, wyprostowuje się, zakłada ręce i patrzy także na powóz, przebiegający tuż koło niego. Konie zaprzężone do woza rzucają ospałe spojrzenie na piękny zaprząg powozu. Wzrok ich mówi, jak tylko wzrok koński powiedzieć potrafi: „Przyjemnie na to opatrzeć! Ale wolę iść powolutku po polu, niż pędzić do siódmego potu po zapylonym gościńcu!“ Odwracasz się na zakręcie drogi; kobiety i dzieci powracają do pracy, żniwiarz chwyta za kosę, konie zaprzężone do woza ruszają z miejsca, wszystko znowu wre życiem.
Podobna scena nie mogła nie wywrzeć wpływu na delikatny a wrażliwy umysł pana Pickwicka. Zajęty postanowieniem zdemaskowania pana Jingle i wykrycia jego prawdziwego charakteru, zrazu był nasz filozof milczący i zamyślony, zastanawiał się bowiem nad tem, jakich ma użyć sposobów; ale powoli uwagę jego poczęły zajmować przedmioty, które widział dokoła, i wkońcu nabrał tak dobrego humoru, jakgdyby przedsiębrał podróż w najprzyjemniejszym celu.
„Śliczny krajobraz, Samie“, rzekł do swego służącego.
„Niech się schowają dachy i kominy“, odrzekł Sam, dotykając ręką kapelusza.
„Sądzę“, zaczął znowu pan Pickwick z uśmiechem, „że przez całe twe życie nie widziałeś nic innego, tylko kominy i dachy, cegły i wapno“.
„Nie zawsze, panie, byłem służącym w oberży“, odrzekł Sam, potrząsając głową; „dawniej byłem woźnicą“.
„Kiedyż to?“
„Jak tylko na zbity łeb wyrzucono mnie na świat, bym grał w ciuciubabkę z kłopotami. Otóż najpierw byłem chłopcem u gospodarza na wsi, potem u furmana, potem byłem komisjonerem, a potem służącym w oberży. Teraz jestem sługą gentlemana. Może kiedy sam zostanę gentlemanem, z fajką w ustach i altanką w ogrodzie. Kto wie? Mnieby to nie zdziwiło“.
„Jesteś prawdziwym filozofem, Samie“, zauważył pan Pickwick.
„To już, panie, jest coś takiego w całej naszej rodzinie. Mój ojciec ma także ku temu skłonności. Kiedy macocha zaczyna zrzędzić, on zaczyna gwizdać; macocha burzy się jak zupa mleczna i tłucze mu fajkę, ojciec najspokojniej bierze drugą. Wtedy macocha wrzeszczy ile ma sił i dostaje ataku nerwowego; ojciec nie rusza się i najspokojniej pali fajkę, aż dopóki macocha nie przyjdzie do siebie. To, panie, filozofja!“
„Albo przynajmniej doskonały jej równoważnik“, odrzekł, uśmiechając się, pan Pickwick. „Takie zasady musiały ci wychodzić na dobre w twojem koczowniczem życiu?“
„Spodziewam się. Uciekłszy ze wsi, nim wstąpiłem do furmana, przez parę tygodni sypiałem w niemeblowanym apartamencie“.
„W niemeblowanym apartamencie?“
„Tak, pod arkadami mostu Waterloo. Piękna sypialnia; dziesięć minut drogi od centrum miasta. Jeżeliby można jej co zarzucić, to chyba to, że zanadto jest przewietrzana. Dziwne tam widziałem rzeczy“.
„Domyślam się“, odrzekł pan Pickwick z zainteresowaniem.
„Rzeczy, któreby przeszyły czułe serce pana i wyszły drugą stroną. Nie znajdzie pan tam żebraków z zawodu — ci umieją sobie radzić — a tylko młodych nędzarzy, mężczyzn i kobiety, dopiero początkujących; wogóle są to biedacy, bez przytułku, zmęczeni, umierających z głodu i tarzający się z bólu po kątach tego smutnego miejsca; biedacy, których nie stać nawet na miejsce w sznurku dwupensowym“.
„Cóż to jest sznurek dwupensowy?“
„Oberża, panie, w której za łóżko płaci się dwa pensy za noc...“
„Dlaczegóż takie łóżko nazywa się sznurkiem?“
„Ach, jakiż pan jeszcze niedoświadczony! Gdy gentlemani, utrzymujący te hotele, otworzyli swoje bazary, urządzali łóżka na podłodze; ale w ten sposób nie robili interesów. Zamiast spać tyle, ile należy się za dwa pensy, lokatorowie barłożyli się tam przez pół dnia. To też teraz właściciele mają sznurki i zawieszają łóżka na trzy stopy nad podłogą, a same łóżka są płócienne“.
„No?“
„A no! Korzyść widoczna. Co rano, o szóstej, spuszczają sznurki — i bęc! wszyscy lokatorowie już na ziemi. To doskonale budzi: wszyscy nabierają dobrego humoru i wynoszą się jak przyzwoici ludzie... Za pozwoleniem Pana“, rzekł Sam, przerywając swe opowiadanie, „czy to nie Bury?“
„Tak jest“, odparł pan Pickwick.
Wkrótce potem dyliżans potoczył się po czystych ulicach schludnego miasteczka i stanął przed oberżą przy szerokiej ulicy, prawie naprzeciw starego opactwa.
„To oberża pod „Aniołem“, rzekł pan Pickwick, spoglądając na szyld. „Tu wysiądziemy, Samie. Ale musimy postępować ostrożnie. Zażądaj osobnego pokoju i nie wymieniaj mego nazwiska, rozumiesz mnie?“
„Jak wyrocznię, panie“, odrzekł Sam, mrugając znacząco. Potem zabrał rzeczy pana Pickwicka, które w pośpiechu rzucił do tylnej skrzyni, gdy wsiadali do eatanswillskiego dyliżansu, i znikł, by spełnić dane mu polecenia. Osobny pokój łatwo się znalazł a pan Pickwick bezzwłocznie został doń wprowadzony.
„Teraz, Samie“, rzekł filozof, „trzeba przedewszystkiem...“
„Zamówić obiad“, dorzucił Sam; „już późno“.
„Masz słuszność“, odrzekł pan Pickwick, spoglądając na zegarek. „.Masz słuszność, Samie“.
„Gdybym był na miejscu pana, tobym po tem wszystkiem wyspał się należycie przez całą noc i dopiero wtenczas zaczął zasięgać wiadomości o tym filucie. Nic tak nie orzeźwia umysłu, jak sen, mówiła jedna służąca, połykając kieliszek anyżówki“.
„Sądzę, że masz słuszność; ale przedewszystkiem, chciałbym upewnić się, czy ten łotr znajduje się w tym hotelu i czy nie ma zamiaru wyjeżdżać“.
„Niech pan mnie to zostawi. Pójdę zamówić panu porządny obiad i rozpytam się w kuchni. W pięć minut dowiem się o wszystkiem od tutejszego czyścibuta“.
„Bardzo dobrze“, rzekł pan Pickwick, poczem Sam oddalił się.
W pół godziny potem filozof siedział już przy bardzo smacznym obiedzie, a po upływie kwadransa Sam zaraportował mu, że pan Fitz-Marshall zatrzymał osobny pokój do dalszego rozporządzenia; że obecnie pojechał na wieczór w sąsiestwo, kazał czekać na siebie i zabrał ze sobą swego służącego.
„Teraz, panie“, mówił dalej Sam, „gdybym mógł pomówić z tym jego służącym, dowiedziałbym się wszystkiego“.
„A to w jaki sposób?“
„O, jaki pan jeszcze młody! Wszyscy służący obgadują panów!“
„Zapomniałem o tem“.
„Wtenczas będzie pan wiedział, co należy przedsięwziąć i podług tego postąpimy“.
Ponieważ plan taki wydał się najlepszy, został więc przyjęty. Sam oddalił się za pozwoleniem swego pana, by przepędzić wieczór, jak się mu spodoba. Zwrócił więc swe kroki do bufetu i wkrótce potem przez zgromadzonych w sali został obwołany prezydującym. Doszedłszy do tego zaszczytnego stanowiska, rozwinął tyle zdolności, że huczne śmiechy zebranych dolatywały aż do sypialni pana Pickwicka i skróciły prawie o trzy godziny zwykłe rozmiary jego snu.
Nazajutrz rano Sam Weller zajął się uspakajaniem gorączkowego wzruszenia, będącego pozostałością po wczorajszym wieczorze, i zaaplikował sobie tusz, umówiwszy się za jednego penny z pewnym gentlemanem ze stajni, iż ten będzie mu pompował wodę ze studni na twarz i głowę, aż do zupełnego odrestaurowania zdolności umysłowych. Podczas tego medycznego zabiegu, uwagę jego zajął młody człowiek, siedzący w dziedzińcu na ławce. Ubrany był w fjoletową liberję i czytał księgę, podobną do modlitewnika, co mu jednak nie przeszkadzało od czasu do czasu zerkać na Sama, jakby go zajmowała niesłychanie operacja, której się ten poddawał.
„A to jakiś oryginał, sądząc z wyglądu“, pomyślał Sam, gdy oczy jego po raz pierwszy spotkały się z oczami nieznajomego w fjoletowej liberji, odznaczającego się bladą, szeroką i płaską twarzą, zapadłemi oczami i ogromną głową, z której spadały pukle czarnych, połyskujących włosów.
„A to oryginał“, pomyślał Sam Weller i począł myć się dalej, nie myśląc o nim więcej.
Tymczasem człowiek w fjoletowej liberji spoglądał ciągle to na Sama, to na modlitewnik, jakgdyby miał ochotę rozpocząć rozmowę. Wkońcu, by mu to ułatwić, Sam przemówił pierwszy, familiarnie kiwnąwszy głową:
„Jak się masz, kochaneczku?“
„Szczęśliwy jestem, iż mogę powiedzieć, że nieźle“, odpowiedział fjoletowy człowiek mierzonym głosem i starannie zamknął swą księgę. „Spodziewam się, że i pan ma się nieźle“.
„Eh! Byłoby mi jako tako, gdybym się nie czuł, jak chodząca butelka wódki“, odparł Sam. „Czy mieszkasz tutaj?“
Fjoletowy człowiek odpowiedział twierdząco.
„Dlaczego więc nie byłeś wczoraj razem z nami?“ zapytał Sam, wycierając sobie twarz ręcznikiem. „Wydaje mi się, że się lubisz pobawić; wyglądasz jak pstrąg w koszu“, dodał ciszej nieco.
„Wyjeżdżałem z moim panem“.
„A jak się twój pan nazywa?“ zapytał żywo Sam Weller, którego twarz poczerwieniała pod podwójnym wpływem: zdziwienia i tarcia ręcznikiem.
„Fitz-Marshall“, odrzekł fjoletowy człowiek.
„Podaj łapę!“ zawołał Sam, podchodząc ku niemu. „Mam ochotę zaznajomić się z tobą; twoja fizjonomja podoba mi się, mój ty czopie“.
„A to szczególne“, odrzekł fjoletowy człowiek z wielką prostotą. „Pańska tak mi się podobała, iż miałem ochotę przemówić do pana od pierwszej chwili, jak go ujrzałem pod pompą“.
„Czy być może?“
„Na honor! Czyż to nie szczególne, co?“
„Bardzo szczególne“, odrzekł Sam, ciesząc się w duchu z dobroduszności nieznajomego. „A jak ci na imię, mój patrjarcho?“
„Hiob“
„Piękne imię. Jedyne, o ile wiem, którego nie skrócono!... A nazwisko?“
„Trotter“, odrzekł nieznajomy. „A wy?“
Sam przypomniał sobie rozkaz swego pana i odpowiedział:
„Nazywam się Welker, a pan mój Wilkins. Czy nie łykniesz czego na śniadanie, mości Trotter?“
Trotter najzupełniej przychylił się do tej miłej propozycji i, włożywszy książkę do kieszeni, poszedł z Welkerem do bufetu. Tu zaczęła się dyskusja nad zaletami bardzo przyjemnej mieszaniny, zawartej w cynowej wazie, a składającej się z esencji kwiatu gwoździkowego i pewnej ilości holenderskiej jałowcówki, fabrykowanej w Anglji.
„Dobre masz miejsce?“ zapytał Sam, po raz drugi napełniając szklankę swego towarzysza.
„Złe“, odpowiedział Hiob oblizując się, „bardzo złe“.
„Naprawdę?“
„Tak jest. A co najgorsze, to mój pan chce się żenić“.
„Nie może być!“
„Tak, i jeszcze gorzej. Chce porwać bogatą dziedziczkę z pewnej pensji“.
„A to smok!“ rzekł Sam, znowu napełniając szklankę swego towarzysza; „pensja ta pewno jest w tem mieście?“
Zapytanie to postawione zostało najobojętniejszym tonem, jaki tylko można sobie wyobrazić. A jednak Hiob Trotter jasno okazał swem postępowaniem, iż zauważył, z jakim niepokojem nowy jego przyjaciel czekał na odpowiedź. Wypróżnił swą szklankę, spojrzał tajemniczo na Sama, kolejno mrugnął jednem i drugiem małem swem okiem i ostatecznie zrobił ręką znak, jakgdyby poruszał jakąś urojoną pompę, dając tem do zrozumienia, iż uważa swego towarzysza za wścibskiego, który bardzo chętnie wypompowałby z każdego jego sekrety.
„Nie, nie, takich rzeczy nie mówi się wszystkim. To tajemnica, wielka tajemnica“.
Wymawiając te wyrazy, fjoletowy człowiek przewrócił swą szklankę, w ten sposób dowcipnie dając do zrozumienia swemu towarzyszowi, że już nie pozostało nic dla ugaszenia pragnienia. Sam zrozumiał to napomknienie i, uznając jego delikatność, kazał po raz drugi napełnić cynową wazę. Rozkaz ten rozjaśnił radością małe oczki fioletowego człowieka.
„A więc to tajemnica?“ zaczął znów Sam.
„Coś takiego“, odrzekł Hiob, popijając.
„Twój pan musi być bogaty?“ zapytał Sam.
Trotter uśmiechnął się i, trzymając w lewej ręce szklankę, po czterykroć uderzył prawą ręką po kieszeniach swych fioletowych spodni, jakgdyby chciał dać tem do zrozumienia, że i pan jego może uczynić to samo, nie przestraszając nikogo dźwiękiem pieniędzy.
„A!“ zaczął znów Sam, „tak się rzeczy mają?“
Fjoletowy człowiek pochylił głowę w znaczący sposób.
„A czy nie pomyślałeś o tem, mój stary, że byłbyś wielkim łotrem, gdybyś pozwolił swemu panu porwać pannę?“
„Wiem o tem“, odparł Hiob Trotter, wzdychając głęboko, i zwróciwszy ku Samowi zmartwioną twarz, dodał: „wiem o tem i to mi właśnie cięży; ale cóż mam począć?“
„Co począć?“ zawołał Sam: „wyśpiewać wszystko przełożonej pensji“.
„Któż mi uwierzy? Młoda panna uchodzi za wzór rozsądku i skromności: powie, że nieprawda, mój pan powie to samo. Więc któż mi uwierzy? Stracę miejsce i będą mnie prześladować jako oszczercę, lub coś w tym rodzaju. Oto, co na tem zarobię!“
„Jest racja“, mruknął Sam, „jest racja w tem, co mówisz“.
„Gdybym znał jakiego porządnego gentlemana, któryby zechciał zająć się tą sprawą, mógłbym mieć nadzieję, że przeszkodzę memu panu w porwaniu. Ale i tu zachodzi trudność, panie Walker. Nie znam w tych stronach żadnego takiego gentlemana, a gdybym nawet znał, to można stawiać dziesięć przeciw jednemu, że i tenby mi nie uwierzył“.
„Chodź ze mną!“ zawołał Sam, zrywając się nagle i chwytając swego towarzysza za rękę. „Mój pan jest właśnie takim gentlemanem, jakiego potrzeba“.
Po lekkim oporze, Hiob Trotter został wprowadzony do pokoju pana Pickwicka i przedstawiony, po krótkiem streszczeniu rozmowy, którą przytoczyliśmy.
„Przykro mi bardzo, że zdradzam mego pana“, mówił fjoletowy człowiek, przykładając do oka czerwoną chustkę, wielkości około trzech cali kwadratowych.
„Uczucie to przynosi ci wiele zaszczytu“, odpowiedział pan Pickwick. „Ale to jest twoim obowiązkiem...“
„Wiem, że jest to moim obowiązkiem“, odparł Hiob, wielce wzruszony. „Wszyscy powinniśmy się starać spełniać nasze obowiązki, panie, i ja też staram się o to. Ale ciężka to próba, zdradzać swego pana, którego suknie się nosi, którego chleb się je, nawet gdy człowiek ten jest łotrem“.
„Zacny z ciebie chłopak“, rzekł pan Pickwick, bardzo rozczulony, „zacny chłopak!“
„No! No!“ zauważył Sam, z wielką niecierpliwością patrzący na łzy Trottera; „dość już tych wodotrysków, to na nic się nie zdało“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, tonem wyrzutu; „przykro mi, że tak mało masz szacunku dla uczuć tego młodego człowieka“.
„Bardzo to piękne uczucia, panie, tak piękne, iż szkoda nawet tak je rozpraszać; sądzę, że lepiejby zrobił, gdyby je zachował w sobie, zamiast przemieniać na ciepłą wodę, tembardziej, że do niczego to nie prowadzi. Łzami nikt nigdy nie nakręcił zegarka, ani też nie puścił w ruch maszyny. Następny raz, gdy przyjdziesz na świat, mój stary, nabij sobie łeb tą prawdą, a tymczasem wpakuj do kieszeni tę twoją czerwoną płachtę. Nie jest na tyle piękna, byś nią potrząsał w powietrzu, jakbyś był linoskokiem“.
„Sam ma słuszność“, zauważył pan Pickwick, zwracając się ku Hiobowi. „Sam ma słuszność, chociaż jego sposób wyrażania się jest nieco pospolity, a czasami niezrozumiały“.
„Ma najzupełniejszą słuszność, panie“, odrzekł Trotter, „więcej nie poddam się już tej słabości“.
„Bardzo dobrze“, odparł nasz mędrzec; „a teraz powiedz, która to pensja?“
„Jest to stary dom z czerwonej cegły, zaraz za miastem, panie“.
„A kiedy ten niegodziwy zamiar ma być przyprowadzony do skutku. Kiedy ma nastąpić porwanie?“
„Tej nocy, panie“.
„Tej nocy?“
„Tej jeszcze nocy. I to mię właśnie tak niepokoi.“
„Trzeba bezzwłocznie zapobiec temu. Pójdę zaraz zobaczyć się z damą, zawiadującą zakładem“, rzekł pan Pickwick.
„Przepraszam pana, ale to na nic się nie zda“, rzekł Hiob.
„Dlaczego?“
„Mój pan jest bardzo przebiegły“.
„Wiem o tem“.
„I tak się wkradł w łaski starej damy, iż ta niczemu nie uwierzy, coby na niego mówiono, choćby pan przysięgał na obu kolanach. Zresztą nie ma pan innych dowodów, oprócz zeznań służącego; mój pan nie omieszka powiedzieć, że mię oddalił i że ja w ten sposób chcę się zemścić“.
„Cóż zrobić?“ zapytał pan Pickwick.
„Nic nie zdoła przekonać starej damy, chyba to, że złapałaby mego pana na gorącym uczynku“.
„Ale“, zauważył pan Pickwick, „obawiam się, że złapać go na gorącym uczynku będzie nadzwyczaj trudno“.
„Zdaje mi się, panie“, rzekł Hiob po chwili namysłu, „zdaje mi się, że to rzecz bardzo łatwa“.
„A to jak?“
„Mój pan pozyskał sobie dwie służące, które dziś wieczorem, o dziesiątej godzinie, mają nas wpuścić do kuchni. Gdy wszyscy pokładą się spać, panna wyjdzie z sypialni, konie pocztowe będą w pogotowiu, i w drogę!“
„A więc?“ zapytał pan Pickwick.
„A więc, sądzę panie, że gdyby pan czekał na nas w ogrodzie sam...“
„Sam? Dlaczego sam?“
„Sądzę, że tej starej damie nie będzie w smak, gdy tak niemiłe odkrycie zostanie dokonane wobec wielu osób; a przytem młoda panna... wyobraź pan sobie, jej zmieszanie“.
„Masz najzupełniejszą słuszność. Uwaga ta przekonywa o delikatności twych uczuć. Mów dalej“.
„Otóż sądzę, panie, że gdyby zaczekał pan sam w ogrodzie, mógłbym potem wprowadzić pana do domu, równo o wpół do dwunastej; wtedy właśnie nadejdzie pora, by popsuć szyki temu złemu człowiekowi, który na moje nieszczęście omamił mnie“.
Tu Trotter westchnął.
„Nie martw się tem“, rzekł pan Pickwick.
Hiob ukłonił się bardzo nisko i, wbrew poprzednim przedstawieniom Sama, oczy jego znów napełniły się łzami.
„Nigdy nie widziałem takiego płaksy“, rzekł Sam. „Niech mię Bóg skarze, jeżeli w jego głowie niema zawsze odkręconego krana“.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick z wielką surowością, „trzymaj język za zębami“.
„Słucham pana“, odparł Sam Weller.
„Nie podoba mi się ten plan“, mówił dalej nasz filozof, po głębokim namyśle. „Dlaczegóżby nie porozumieć się z krewnymi tej panny?“
„Bo mieszkają, panie, o pięćdziesiąt mil stąd“.
„No, to sprawa skończona“, zauważył Sam na stronie.
„A przytem ten ogród...“ zaczął znowu pan Pickwick; „jak dostać się do niego?“
„Mur jest bardzo niski, panie; służący może pana podsadzić...“
„Służący może mnie podsadzić“, powtórzył machinalnie pan Pickwick, „a czy będziesz napewno przy drzwiach, o których mówiłeś?“
„Nie może się pan omylić. Tylko jedne drzwi wychodzą na ogród; zapukaj pan do nich; jak tylko wybije oznaczona godzina, ja odemknę natychmiast“.
„Nie podoba mi się ten plan“, znowu powtórzył pan Pickwick, „ale muszę go przyjąć, bo nie widzę innego; a tu idzie o los tej młodej osoby. Pójdę!“
W ten sposób, po raz drugi, wrodzona dobroć pana Pickwicka wplątała go w sprawę, której nie pochwalał jego zdrowy rozsądek.
„Jak się nazywa dom?“ zapytał.
„Westgate House, panie. Gdy wyjdzie pan za miasto, skręci pan trochę na prawo; dom odosobniony, stoi niedaleko drogi, a na drzwiach wypisana jest jego nazwa na miedzianej tablicy“.
„Wiem“, odpowiedział pan Pickwick, „zauważyłem ten dom, gdym po raz pierwszy zwiedzał to miasto. Możesz liczyć na mnie...“
Gdy Trotter ukłonił się i zabierał się do wyjścia, pan Pickwick wsunął mu gwineę w rękę.
„Porządny jesteś człowiek“, powiedział, „i podziwiam dobroć twego serca. Żadnych podziękowań. Pamiętaj, o pół do dwunastej!“
„Nie zapomnę, panie“, odrzekł Hiob Trotter i wyszedł.
„Słuchajno, kolego“, rzekł mu Sam, idący za nim, „to nie taka zła rzecz, ta płaczliwość. Za taką cenę ja sam gotów jestem płakać, jak rynna podczas deszczu. Jak ty to robisz?“
„To idzie z serca, panie Welker“, odrzekł Hiob uroczyście. „Żegnam pana“.
„A to ci dopiero płaksa!“ pomyślał Sam Weller, patrząc za odchodzącym. „Ale mniejsza o to, zawsze wyciągnęliśmy go na słowo“.
Nie możemy powiedzieć stanowczo, jakie myśli zajmowały Trottera, ponieważ nic o tem nie wiemy.
Tymczasem dzień minął, nastąpił wieczór. Przed dziesiątą Sam zaraportował swemu panu, że pan Jingle i Hiob wyszli razem, że rzeczy ich zostały spakowane i że zamówili powóz pocztowy. Widocznie zamach przechodził w stadjum wykonania, jak to przepowiedział Trotter.
Wybiło pół do jedenastej. Czas był już na pana Pickwicka, aby udał się na delikatną wyprawę. By nie mieć trudności przy przełażeniu przez mur, nie chciał wziąć płaszcza, jak mu proponował Sam, i wyszedł ze swym wiernym sługą. Była pełnia, ale księżyc zasłonięty był chmurami; noc była piękna i pogodna, ale nadzwyczaj ciemna; ścieżki, płoty, pola, domy i drzewa okrywał gęsty mrok; powietrze było ciężkie i gorące; od czasu do czasu błyskawice oświetlały chmury i to było jedynem światłem, rozdzierającem ciemności, w które wszystko było spowite. Żaden odgłos, z wyjątkiem odległego szczekania psów. nie mącił ciszy.
Awanturnicy nasi znaleźli dom, rozpoznali napis na miedzianej blasze, obeszli mur i zatrzymali się przed ogrodem.
„Samie“, rzekł pan Pickwick, „pomożesz mi przeleźć mur, a potem wrócisz do oberży“.
„Dobrze, panie“.
„I będziesz czekać na mnie“.
„Słucham pana“.
„Potrzymaj mi nogę, a gdy powiem — hop! podnieś mię lekko“.
„Jestem gotów, panie“.
Ułożywszy te punkty wstępne, pan Pickwick uchwycił się za wierzch muru i powiedział hop! Sam wykonał rozkaz jak najściślej; ale czy to dlatego, że ciało filozofa podzielało w pewnym stopniu elastyczność jego umysłu, czy też pojęcia Sama o lekkiem podniesieniu nie były identyczne z pojęciami jego pana, dość, że bezpośrednim skutkiem jego pomocy było to, że filozof przeleciał przez mur, po drugiej zaś stronie, rozgniótłszy trzy krzaki truskawek i jeden krzak róży, znakomity gentleman rozciągnął się na ziemi jak długi.
„Czy się pan nie skaleczył?“ zapytał Sam, gdy tylko przyszedł nieco do siebie ze zdumienia, spowodowanego nagłem zniknięciem filozofa.
„Nie, ja się nie skaleczyłem“, odpowiedział mu głos z za muru. „Przeciwnie, sądzę, że to ty mnie skaleczyłeś“.
„Spodziewam się, że nie“.
„Bądź spokojny“, odpowiedział nasz mędrzec, podnosząc się; „to nic... trochę podrapałem się. Odejdź, bo nas usłyszą“.
„Wszelkiej pomyślności, panie“.
„Bądź zdrów“.
Sam odszedł cicho, pozostawiając pana Pickwicka samego w ogrodzie.
W różnych oknach domu błyszczały jeszcze światła, lub też migały na schodach, jakby oznajmiając, że mieszkańcy udają się na spoczynek. Nie mając żadnej ochoty zbliżać się do domu przed oznaczoną godziną, pan Pickwick wcisnął się w kąt i czekał.
Znajdował się teraz w położeniu, któreby osłabiło odwagę niejednego bohatera. A jednak pan Pickwick nie czuł ani niepokoju, ani zniechęcenia; wiedział, że zamiary ma uczciwe i wierzył nieograniczenie w szlachetne uczucia Trottera. Położenie jego było nieszczególne, niewątpliwie, żeby nie powiedzieć przykre; ale umysł filozoficzny łatwo znajduje zajęcie w rozmyślaniu. Wskutek wytężenia władz umysłowych, pan Pickwick znalazł się w stanie pewnego rozmarzenia, z którego wyrwał go dźwięk zegara sąsiedniego kościoła; biło pół do dwunastej.
„Już czas“, pomyślał, podchodząc bliżej. Spojrzał na dom: światła znikły, okiennice pozamykano; niezawodnie wszyscy spali. Na palcach podszedł ku drzwiom i zapukał. Dwie czy trzy minuty upłynęły bez odpowiedzi. Zapukał powtórnie, nieco mocniej, potem po raz trzeci, jeszcze mocniej. Nakoniec na schodach dał się słyszeć odgłos kroków; przez dziurkę od klucza błysnęło światło świecy; odsunięto zwolna zasówki, drzwi otwierały się.
Drzwi otwierały się powoli, a w miarę jak się otwierały, pan Pickwick coraz bardziej cofał się za nie, ostrożnie wychylając głowę, by zobaczyć, kto idzie... Ale jakież było jego ździwienie, gdy, zamiast Trottera, ujrzał nieznaną sobie służącą ze świecą w ręku. Pan Pickwick cofnął głowę z szybkością, któraby zaszczyt przeniosła nawet magikowi.
„Saro!” zawołała służąca, zwracając się do kogoś w głębi domu, „to pewnie kot. Misiu! Misiu! Kić, kić, kić!
Gdy żadne zwierzę nie zjawiło się na to wezwanie, służąca zwolna zamknęła drzwi i zasunęła zasuwki, pozostawiając pana Pickwicka pod murem.
„To bardzo dziwne”, pomyślał smutno filozof. „Nie śpią dłużej, niż zazwyczaj. Źle, że to właśnie dzisiaj tak się stało, bardzo źle”.
Romyślając w ten sposób, pan Pickwick ostrożnie cofnął się do kąta, gdzie był przedtem ukryty, i postanowił czekać, dopóki nie będzie wskazane powtórzyć sygnału.
Zaledwie pięć minut upłynęło, gdy, po silnej błyskawicy, zahuczał grzmot, potem znów okropnie błysnęło i zagrzmiało jeszcze głośniej; wreszcie lunął deszcz, przykrzejszy niż błyskawice i grzmoty.
Pan Pickwick wiedział dobrze, że drzewo jest niebezpiecznym sąsiadem podczas burzy, a oto miał jedno drzewo po prawej swej stronie, drugie po lewej, trzecie przed sobą, czwarte ztyłu. Zostając w tem miejscu, mógł łatwo paść ofiarą pioruna, gdyby zaś wyszedł na środek ogrodu, mógłby się zdradzić i oddanoby go konstablom. Parę razy próbował przeskoczyć przez mur, ale ponieważ nie miał nikogo do pomocy, jedynym wynikiem tych wysiłków było sute zlanie potem całej jego osoby i nieskończona ilość odrapań i sińców na łokciach i kolanach.
„Co za okropne położenie”, powiedział sam do siebie, zaniechawszy tych ćwiczeń, by obetrzeć czoło i rozetrzeć kolana. Jednocześnie spojrzał na dom i, nie dostrzegłszy świateł, ucieszył się, że już wszyscy śpią; postanowił zatem powtórzyć sygnał.
Na palcach poszedł po rozmokłym piasku, zapukał do drzwi, zatrzymał oddech i począł słuchać, przyłożywszy ucho do dziurki od klucza. Żadnej odpowiedzi. To szczególne! Zastukał powtórnie. Znowu słucha: w głębi domu słychać szepty, a potem głos jakiś zapytał:
„Kto tam?“
„To nie Hiob“, pomyślał pan Pickwick, przyciskając się do ściany. „To głos kobiecy“. Zaledwie doszedł do lej konkluzji, gdy okno na pierwszem piętrze otworzyło się i trzy czy cztery kobiece głosy powtórzyły to samo pytanie.
Pan Pickwick nie śmiał się ruszyć. Widoczne było, że wszyscy w domu pobudzili się. Postanowił więc pozostać w miejscu, gdzie był ukryty, dopóki wszystko nie uspokoi się, następnie zaś chciał zrobić nadludzki wysiłek, by albo przeskoczyć przez mur, lub zginąć.
Jak wszystkie postanowienia pana Pickwicka, tak i to było najlepsze, jakie w obecnem położeniu mógł uczynić; ale, na nieszczęście, opierało się ono na przypuszczeniu, że mieszkańcy domu nie ośmielą się otworzyć drzwi. Jakże więc mocno rozczarował się nasz filozof, usłyszawszy, że odsuwają się zasuwki i, widząc, jak drzwi otwierają się zwolna ale coraz szerzej. Wykonał wtedy odwrót krok za krokiem, aż do swego kąta, ale napróżno tulił się do ściany: objętość jego osoby nie pozwoliła drzwiom się otworzyć całkowicie.
„Kto tam?“ krzyknął ze schodów liczny chór cienkich głosów. Składały się nań głosy: starej panny, przełożonej zakładu, trzech guwernantek, pięciu sług rodzaju żeńskiego i trzydziestu pensjonarek, nawpół ubranych i okrytych całym lasem papilotów.
Jak łatwo można się domyśleć, pan Pickwick nie odpowiedział na to: „kto tam?“, a wtenczas chór zaczął z innego tonu, zawodząc: „Boże! Boże! Ja się tak boję!“
„Kucharko!“ powiedziała stara panna z wielką godnością na najwyższym stopniu schodów, ztyłu za całą grupą. „Kucharko! Dlaczego nie wyjdziesz do ogrodu?“
„Ach, proszę pani! Nie mam najmniejszej chęci do tego!“
„Boże! Boże! Jaka ograniczona!“ krzyknęło trzydzieści pensjonarek.
„Kucharko!“ powtórzyła stara panna z wielką godnością, „proszę nie rezonować! Każę ci natychmiast zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie!“
Teraz kucharka poczęła płakać; jedna ze służących powiedziała, że nie godzi się tak postępować z ludźmi, i za taką buntowniczą uwagę natychmiast wymówiono jej służbę.
„Kucharko! Czy słyszysz?“ krzyknęła stara panna, tupiąc nogą.
„Kucharko! Czy słyszysz, co pani mówi?“ krzyknęły wszystkie trzy guwernantki.
„Co za nędzna istota!“ krzyknęło trzydzieści pensjonarek.
Nieszczęśliwa kucharka, wypchnięta naprzód, zrobiła parę kroków, trzymając świecę tak, iż nic nie była w stanie zobaczyć. Następnie oświadczyła, że w ogrodzie niema nikogo i że musiał to być wiatr. Wskutek tego drzwi miano już zamknąć, gdy wtem jedna ciekawska pensjonarka ośmieliła się spojrzeć przez szparę przy zawiasach i krzyknęła okropnie.
W mgnieniu oka kucharka, służąca i jeszcze parę odważniejszych cofnęło się ku schodom.
„Co się stało, panno Smithers?“ zapytała stara panna, podczas gdy rzeczona panna Smithers dostała ataku nerwowego o sile czterech młodych panien.
„Boże! Boże! Kochana panno Smithers!“ zawołało razem dwadzieścia dziewięć pensjonarek.
„Och! Człowiek! Człowiek za drzwiami!“ krzyknęła panna Smithers przerywanym głosem.
Gdy stara panna usłyszała te przerażające słowa, natychmiast wykonała odwrót aż do swego sypialnego pokoju, zamknęła drzwi na dwa spusty, poczem zrobiło się jej niedobrze. Tymczasem pomocnica jej, pensjonarki i służące rzuciły się ku schodom. Nigdy nie słyszano tyle krzyku, nie widziano tylu załamanych rąk i zemdleń. Wśród tego zamieszania pan Pickwick wyszedł ze swej kryjówki i stanął przed spłoszonemi gołębicami.
„Panie! Kochane panie!“ przemówił.
„Ach! Nazywa nas kochanemi paniami!“ krzyknęła najbrzydsza i najstarsza z guwernantek. „Boże! Co za nędznik!“
„Panie!“ wołał pan Pickwick, przyprowadzony do rozpaczy swem trudnem położeniem. „Wysłuchajcie mnie! Nie jestem złodziejem. Wszystko czego żądam, to przełożonej...“
„O! Co za potwór drapieżny!“ zawołała druga guwernantka, „chce panny Tomkins!“
Teraz jęki stały się powszechne.
„Uderzcie na alarm!“ zawołało z pół tuzina głosów.
„Nie! Nie!“ krzyknął pan Pickwick, „spojrzyjcie tylko na mnie. Czyż mam minę złoczyńcy? Drogie panie! Możecie mię związać, zamknąć, jeśli wam się podoba, ale wysłuchajcie co powiem, tylko wysłuchajcie!“
„Jak pan dostałeś się do ogrodu?“ zapytała jedna ze służących...
„Przywołajcie panią domu, a wszystko opowiem, wszystko!“ krzyczał dalej pan Pickwick z całych płuc. „Zawołajcie i uspokójcie się, wszystko usłyszycie!“
Czy to dzięki wyrazowi twarzy pana Pickwicka, czy jego wymowie, czy też nieprzezwyciężonej dla umysłów kobiecych chęci usłyszenia czegoś tajemniczego, tego nie wiemy; ale najrozsądniejsze niewiasty w zakładzie, w liczbie czterech czy pięciu, zdołały w końcu odzyskać względny spokój. Wezwały więc pana Pickwicka, by bezzwłoczna poddał się osobistemu aresztowi gwoli powszechnego bezpieczeństwa; filozof przystał na to i, by móc rozmówić się z panną Tomkins, wszedł do gabinetu, w którym przychodzące pensjonarki zawieszały swe kapelusze i okrycia. Gdy go starannie zamknięto, spłoszone owieczki poczęły zwola odzyskiwać odwagę. Pannę Tomkins ocucono z omdlenia, wyprowadzono z pokoju i konferencja rozpoczęła się.
„Powiedz pan, coś robił w moim ogrodzie?“ zapytała panna Tomkins słabym głosem.
„Przyszedłem tu, by uprzedzić panią, że jedna z jej uczennic ma uciec dzisiejszej nocy“, odpowiedział pan Pickwick z głębi gabinetu.
„Uciec!“ krzyknęła panna Tomkins, trzy guwernantki i trzydzieści uczenic i pięć służących. „A z kim?“
„Z przyjacielem pani, panem Fitz-Marshall.“
Moim przyjacielem! Nie znam żadnego pana Fitz-Marshall“.
„Więc z panem Jingle...“
„Nigdy w życiu nie słyszałam tego nazwiska“.
„A więc oszukano mnie!“ zawołał pan Pickwick. „Jestem ofiarą zmowy! Poślij pani do oberży pod „Aniołem“, jeżeli słowa moje nie znajdują u niej wiary. Zaklinam, poślij pani do oberży pod „Aniołem“ i każ przywołać służącego pan Pickwicka...“
„Zdaje mi się, że to jakiś porządny człowiek, kiedy trzyma służącego...“ rzekła panna Tomkins do nauczycielki kaligrafii i rachunków.
„Mnie się raczej zdaje“, odrzekła nauczycielka połączonej kaligrafii i rachunków, „że to służący jego trzyma. Zdaje mi się, że to warjat, a służący pilnuje go“.
„Może ma pani słuszność“, odpowiedziała stara panna. „Niech dwie służące pójdą do oberży pod „Aniołem“ a reszta niech zostanie i pilnuje nas“.
Wyprawiono więc dwie służące po Samuela Wellera, a trzy zostały dla ochrony miss Tomkins, nie licząc trzech guwernantek i trzydziestu pensjonarek. A pan Pickwick siedział w zamknięciu, za całą górą butersznytów, i z całym hartem i filozoficznym spokojem, na jaki stać go było, oczekiwał powrotu wysłanek.
W tem przykrem położeniu upłynęło mu półtorej godziny; gdy dwie służące powróciły, pan Pickwick, oprócz głosu Sama, rozpoznał jeszcze dwa inne głosy, jakby znane mu, do kogo jednak należały one, tego, mimo najlepszych chęci, nie mógł sobie przypomnieć.
Następnie krótka konferencja; drzwi otworzyły się, pan Pickwick wyszedł z zamknięcia i znalazł się wobec całego pensjonatu, Sama, starego Wardle i jego przyszłego zięcia.
„Drogi przyjacielu!“ zawołał pan Pickwick, rzucając się ku panu Wardle i chwytając go za ręce; „drogi przyjacielu! Na rany Boskie, zaklinam cię, wytłómacz tym paniom przykre, okropne położenie, w jakiem się znalazłem. Zapewne dowiedziałeś się o wszystkiem od mego służącego. Powiedzże im, że nie jestem ani zbójcą, ani szalonym“.
„Już powiedziałem, drogi przyjacielu, już powiedziałem“, odrzekł pan Wardle, ściskając prawą rękę filozofa, podczas gdy pan Trundle ściskał lewicę.
„A ci, którzy powiedzą, albo już powiedzieli, że pan jest tem“, zawołał Sam, występując naprzód, „ci nie powiedzieli prawdy, ale coś zupełnie przeciwnego. I jeżeli są tu mężczyźni, mniejsza o to, wielu, to dam im tego dowody najzupełniej przekonywające, tu, w tym samym pokoju, jak tylko te szanowne damy zechcą usunąć się i każą swym ludziom wystąpić jednemu po drugim!“
Wygłosiwszy tak rycerskie wyzwanie z wielkim zapałem, Sam Weller uderzył energicznie pięścią po dłoni i spojrzał na pannę Tomkins, z wielką uprzejmością mrugnąwszy okiem. Ale rycerskość Sama nie wywarła wielkiego wrażenia na tej cnotliwej osobie, która z oburzeniem usłyszała przypuszczenie, iż w domu jej mogą znajdować się mężczyźni.
Sprawę pana Pickwicka załatwiono prędko, lecz nie zdołano wydobyć z niego ani słowa, ani podczas powrotu do oberży, ani też gdy zasiadł ze swymi przyjaciółmi przy dobrym ogniu do wieczerzy, której wielce potrzebował. Zdawało się, że był oszołomiony i w najwyższym stopniu zdumiony. Raz tylko, raz jeden, zwrócił się do pana Wardle z zapytaniem:
„Skąd się pan tu wziąłeś?“
„Ułożyliśmy się z panem Trundle, że zapolujemy sobie pierwszego dnia tego miesiąca. Przybyliśmy tu dzisiaj w nocy i bardzo nas zdziwiła wiadomość, że pan się tu znajduje. Ale cieszy mię, że pana widzę“, mówił dalej wesoły starzec, uderzając pana Pickwicka po ramieniu, „bardzo mię to cieszy. Zapolujemy tu sobie doskonale i damy panu Winkle sposobność zrehabilitowania się, dobrze, stary?“
Pan Pickwick nic nie odpowiedział. Nie pytał nawet o swych przyjaciół w Dingley-Dell. Wkrótce potem poszedł spać, rozkazawszy Samowi, by przyszedł zabrać świecę, gdy zadzwoni.
Po niejakim czasie ozwał się głos dzwonka i Sam Weller stanął przed swym panem.
„Sam!“ zawołał pan Pickwick, poprawiając kołdrę.
„Słucham pana“, odpowiedział sługa.
Nastąpiło milczenie; Sam poprawił świecę.
„Sam!“ powtórzył pan Pickwick, jakby z rozpaczliwym wysiłkiem.
„Słucham pana“, powtórzył sługa.
„Gdzie jest ten Trotter?“
„Hiob, panie?“
„Tak“.
„Pojechał“.
„Ze swym panem, jak sądzę“.
„Z panem, czy kolegą, czy... już nie wiem z kim. Razem drapnęli. To dobra parka, panie!“
„Jingle zwietrzył mój projekt i wyprawił tego łotra, by nas wywieść w pole“, rzekł pan Pickwick, którego te wyrazy niemal dławiły.
„Akurat tak, panie“.
„Wszystko to było zmyślone“.
„Od początku do końca, panie. Wyfrycowano nas. W każdym razie, bardzo sprytnie“.
„Nie sądzę, by drugi raz potrafili nam się tak łatwo wymknąć, Samie?“
„I ja nie sądzę, panie“.
„Gdzie tylko spotkam tego Jingle“, zawołał pan Pickwick, podnosząc się i zadając poduszce straszliwy cios. „nietylko, że go zdemaskuję, jak na to zasługuje, ale ukarzę własnoręcznie. Tak! Zrobię to, albo nie nazywam się Pickwick!“
„A ja, jak pochwycę tego mazgaja z czarną czupryną, to, jeżeli mu nie wydobędę rzeczywistej wody z jego ślepiów, nie nazywam się Weller. — Dobranoc panu!“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.