Kniaź Patiomkin/Akt Piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Kniaź Patiomkin
Wydawca Księgarnia D. E. Friedleina
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIĄTY.
(Rafa wśród morza w mroku fosforyzującego lazurowemi głębiami. Fala grzywiasta wzburzona przepływa — za nią ukazuje się łupina łodzi. — Leży z pokrwawionem czołem na głazach lejt. Szmidt, nad nim widmo olbrzymie które zgęszcza się do rozmiarów zwykłych człowieka — Wilhelm Ton, — w ręce trzyma pochodnie płonącą).

Lejt. Szmidt: Kiedy widział Chrystusa po śmierci, Tomasz uwierzył — ja widzę Ciebie i nie wierzę, abyś Ty istotnie żył. Dla przekonania, że Ty nie jesteś sennem widziadłem — nakłuwam się tym kindżałem — czuję ból —
lecz myślę wciąż, że Ty i wiedza Twoja magiczna jesteście marą —
straszne są te ogniki nad bezdennym moczarem Niewiadomego.
(Milczenie).
Pamiętasz z Mateusza: „Nie chcę ich opuścić głodnych, aby nie ustali w drodze?...“ Daj mi nieco nektaru Twego, bo zginę. I tyle światów ze mną... Lub choćby opowiedz mi coś z Twej wędrówki pośmiertnej — jeśli Ty istotnie —
(targnąwszy się) O jakież marne liche pojęcia! jedyną rzeczywistością tu jest Morze! Morze złe — co płynie od wieczności, w jego szarych mętnych źrenicach kryje się nuda.
Wilhelm Ton: Świeć!
Lejt. Szmidt: Widzisz, że jestem zmiażdżony miękkimi głowonogimi mackami życia. Nie wierzę już w nic.
Wilhelm Ton: Ja, który zabijałem w Tobie wiary Twoje — wydobędę teraz wiedzę Twą.
(podnosi go — kładnie mu dłoń na głowie — opiera plecyma o skałę i trzyma nad nim pochodnię; schodzą się dziwne morskie potwory do światła).
Lejt. Szmidt: O — daleko — niemożliwie daleko — w Azyi środkowej płaskowzgórze olbrzymiej przestrzeni, jak Rosya, — podnoszące się 4100 metrów w średniem nad powierzchnią Oceanu. Ograniczone na północy i na południu takimi wspaniałymi łańcuchami gór jak Kuń-Łuń i Himalaje, wykazuje na wschodzie i na zachodzie też alpejską krainę charakteryzującą się wysokiemi górami, najgłębszemi otchłaniami i niedostępnemi dolinami, w których lśnią jeziora gorzko słone.
Dróg niema — tylko wysokie ścieżyny, przecięte głębokimi burzliwymi potokami — mosty z paru żerdzin bambusowych. Trzeba iść nieraz po spadzistych upłazach, dosięgających 5000 metrów i wyżej, których zbocza pokryte grubemi warstwami śniegu. W innem miejscu perć ta wąską wstęgą — nie więcej, jak na stopę — wije się po gzymsach skały nawisłej nad przepaścią i nadto okrytej lodem lub ślizgą grzęzawą.
Po takich drogach przechodzą tylko jaki — mongolskie byki, nieokiełznane, ciężkie i ogromne.
W dolinach lasy pomarańczowe — buki, dęby i magnolie.
Idąc błotnistymi brzegami przez gąszcze rododendronów, wypędzam stada zielonych bażantów z ostrogami na łapkach i jaskrawą linią czerwoną dokoła oczu. A potem znów ciągną się dzikie pustynie, wiodące do jezior z wodnymi kwiatami, jak utpala — lotus błękitny indyjski.
Jedna przełęcz o dziwnym wirchu, przypominającym z barwy i z formy rozpostarte skrzydła orła — przejmuje nielicznych wędrowców uczuciem strachu.
Z wierzchołka góry rozkoszuję się wspaniałością widoku. Żaden poeta nie mógłby w pełni wyrazić piękności przyrody w tym kącie nieznanym świata — żaden pędzel nie wymalowałby demonicznych krajobrazów. Tam błyszczy Pani białego śniegu, najwyższa góra świata na 9900 metrów — Czoma Kańkar: najpierw potworny czarny mur lasów wznoszący się jak zasłona śmierci; błękitnieje druga zasłona gór wyższych jeszcze, gdzie kłębią się chmury od rozbryzgujących szalonych wodospadów, lecących w niezmierzone otchłanie po stokach poszarpanych lawowych gór, zwanych Zbiorem kaskad.
Z za modrych olbrzymów wyglądają wierzchołki lodowcowe wryte w otchłań ołowianego nieba — jest to jakby miejsce, w którem odbyły się tysiące zabójstw.
(Z nad morza wznoszą się miraże olbrzymich Himalajskich gór).
Schodząc po śniegach, natrafiam na ślady tybetańskiego z długim ogonem lamparta — dziwne, jak zwierzę to mogło przejść po miękkim śniegu, ani razu nie zapadłszy weń?
Idący w dali ludzie przypisują zwierzowi nadziemną moc, mówiąc — że jest to dyabeł w postaci lamparta.
(z przekonaniem) I zaiste dyabeł!
Wilhelm Ton: Nie przerywaj wędrówki swej —
Lejt. Szmidt: Trafiam na klasztor, gdzie jest wielka biblioteka z 3000 ksiąg i rękopisów, dotyczących zagadnień zaświatowych. Tam żyje wcielenie bóstwa — kobieta w kontemplacyi — piękna i szlachetnych rysów. W jeziorze u stóp jej migotają żmijowate półbogi, mający klucze od nieba.
Nad brzegami stoją grabarze i wrzucają trupy, aby służyły w pałacu kryształowym.
(Z morza występują nieforemne wzdęte kształty topielców i zawodzą czarodziejską melodyę. — Kobieta w stroju mniszki indyjskiej, a z twarzą liny ukazuje lejt. Szmidtowi brylantowe klucze i wabi go.
Lejt. Szmidt: Nawet jako świętej — nie chcę już! (kobieta kryje się za skałę).
Błądzę daleko stepami, aż w końcu alei drzew ogromnych, widzę święty tajemniczy gród — Lhassę. Promienie zachodzącego słońca oświecają jego złocone dachy —
(w dali na chmurach widać miasto złociste)
To jest wspaniały widok, jakiego nigdy nie widziałem. Z lewej strony jest zamek Dalajlamy z wysokiemi nadmiernie budowlami — przed nami okrążone zielonym majdanem leży miasto ze swymi wieżycowymi białymi domami i chińskiemi pagodami z błękitnej emalii.
Długie festony różnobarwnych łachmanów przeciągnięte są od jednego gmachu do drugiego i rozwiewają się przy wietrze.
Tam idąc, natrafiam na cmentarz, gdzie kasta wyklętych rozcina i pali trupy:
(miasto uznaje za grożący nieszczęściem dzień, w którym nie było nieboszczyka.)
Z oddali przybliża się Czerwony Dalajlamy Pałac, zasłony ze złocistego jedwabiu; kościelne naczynia złote, a freski na ścianach wysokiej piękności. Atłasowy baldachim nad tronem, podłoga woskowana, lecz okna i drzwi czerwone grubej roboty, na dywanach zasiedli rzędami dostojnicy, pielgrzymi i mnisi.
Wielki Lama — to dziecię około 7 lat. Piękna i zajmująca twarz, a zachowanie proste, niewymuszone, dobrze wychowanego królewskiego pacholęcia.
(Tuż nad morzem widać siedzące pacholę w bogatych wschodnich szatach.)
Jego twarz wydaje mi się poetyczną i nadzwyczaj piękną. Oczy wielkie i przenikliwe.
Chudość jego postaci jest zapewne rezultatem męczących dworskich ceremonij, religijnych obowiązków i asketycznego życia.
Na głowie ma on mitrę, żółty płaszcz okrywa go siedzącego z podgiętymi nogami na tronie z rzeźbionych lwów! na mnie wywiera niezwykle silne wrażenie — widzenie małego Boga!
Niektórzy płaczą od nieznanego im wzruszenia. Mówią modlitwy. I otrzymawszy błogosławieństwo, piją aromatyczną herbatę w czarkach — rozdano im ryż.
Jego świętość zanucił dziecinnym ledwo dosłyszalnym głosem hymn, który jest powtórzony silnymi głosami lamów.
Widma kapłanów (śpiewają): Om mani padme chum!
Widmo małego Dalajlamy: Sarwa mangalam!
(Unoszą go do kaplicy — góry napływają, tumany i lodowe jaskinie — a w nich rozpięte trupy, szubienice i narzędzia tortur.)
Lejt. Szmidt: Dalajlama nigdy ma nie umierać — tylko rozgniewany złym światem odchodzi, porzucając śmiertelne swe ciało na ziemi.
Świat cały tworzy dokoła mnie kształt kaplicy — na ścianach są obrzędy tortur sądowych, niesłychana nędza wierzeń i kopalnia dzikich przesądów. Widzę wciąż twarz tego dziecka.
Wilhelm Ton: To jest dusza Twoja — dziecko nieistniejącego już Boga, Możemy płynąć dalej.
Lejt. Szmidt: Lecz słyszę zaiste głos czyjś, wzywa pomocy — nie mogę odgadnąć kierunku.
Wilhelm Ton: Świeć — bo oto płynie człowiek tonący.
Lejt. Szmidt: Wiedza moja nie jest już miłością.

(Zanurza w morzu pochodnię — która gaśnie. W oddali krzyk — Braacia! po chwili słychać głosy niewidzialnych ludzi płynących na powierzchni wirującego morza.)
Feldman (w mroku): Wypiliśmy aż do dna czarę naszej hańby.

Sołdaci wystrzałami z karabinu odpędzili pancernik i ten haniebny popłoch nie pozwoli nam spodziewać się żadnego ratunku. Żeby choć znaleźć resztkę rozbitej od granatu łodzi!
Koszuba (w mroku): Niezadługo wzejdzie słońce!
Feldman: Nim wzejdzie — ja utonę.
Koszuba: Ja Ciebie wezmę, bracie.
Feldman: Ty sam raniony — i utonęlibyśmy razem.
Koszuba: Straszna jest groza tych głębin, gdzie musimy zatonąć —
Feldman: — i my — i wszystko, zanim powstaną twórcy! chwyciłem odłam drzewa — masz — ratuj się!...
Koszuba: Coś uczynił — weź sam — ale wir mię porywa — z biegu fal można było sądzić, że tu są skały — nie mogę zwyciężyć prądu — ty mnie uratowałeś — żegnaj mi — na wieki!
Feldman (sam): Jestem sam — nie świeci mi żaden wschód słońca — niema Jutrzni nademną, ale tonąc, iskrzę wszystkimi słońcami Salomona w mej duszy — o Jehowo, modlę się mymi stygnącymi słowami za ludzkość!
(Zapada w toń).

Lejt. Szmidt: Nie mam światła, żeby mu rozjarzyć — nie mam sił, aby go wydobyć!
Wilhelm Ton: Chciałeś, żeby utonął ten Miłujący!
Lejt. Szmidt: Chciałem sprawdzić słowa Pawła, że Miłość nigdy nie umiera — choć słońca zagasną!...
Wilhelm Ton: Tu leci pancernik — rozbije się na tej rafie!
Lejt. Szmidt: Wola nasza bywa niecofniona — zgasiłem płomień.
(Widać w mroku krwawy reflektor Kniazia Patiomkina).
Muszą się rozbić o tę rafę. Jakież imię jej?
Wilhelm Ton: Niewiadome.
Lejt. Szmidt: Widzę w tej skale migające światło — to jest mały Bóg Dalajlama — jakie jest imię jego?
Wilhelm Ton: Sumienie.
Lejt. Szmidt: Wschodzi ono znów nad mrokami —
(rozjarza się Dziecię Bóg w kontemplacyi — na okręcie powstaje głuchy krzyk: Baczność! Okręt wykręca i omija rafę).
Krzyk: Nie będziemy bandytami — nie mogąc dźwignąć Nowej Wolnej Rosyi — zostańmy choć ludźmi.

(pancernik znika, zostawiając brylantową smugę).

Lejt. Szmidt: A jednak zwyciężył Promień!
Wilhelm Ton: Idź teraz już za tem, co widzisz —
Lejt. Szmidt: Nie mogę iść sam. Widzę tę ciemną postać pełną namiętnej obietnicy.
Tina: To ja księżyc Twój — a teraz chcę być ziemią Twą —
Lejt. Szmidt: Namiętność moja! ha!
(W żmijowych splotach zaplątawszy się runął głową w dół — w śmiertelnej bladości twarz. Milczenie długie — huk rozbijanych fal morza).
Wilhelm Ton: (odchodząc z pochodnią): Jam jest Myśl Twoja — a tam jest Twoja Śmierć!
Zostawiam Cię — zanim się ujrzymy — na gwiazdach!
Zanim ten Mały Bóg stanie się Dziecięciem ludzkości całej!
(Wśród skał widać leżące ciało Lejt. Szmidta, nad którym Tina w postaci Śmierci milcząc ostrzy kosę.)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.