Kniaź Patiomkin/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kniaź Patiomkin | |
Wydawca | Księgarnia D. E. Friedleina | |
Data wyd. | 1906 | |
Druk | Drukarnia Literacka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Ilustrator | Stefan Filipkiewicz | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
TADEUSZ MICIŃSKI
KNIAŹ PATIOMKIN
KRAKÓW 1906. — NAKŁADEM KSIĘGARNI D. E. FRIEDLEINA.
RYSUNEK ART. STEFANA FILIPKIEWICZA. — CZCIONKAMI DRUKARNI LITERACKIEJ, POD ZARZĄDEM L. K. GÓRSKIEGO |
Zwenigorodzki (czyta): „Wasze prawo, wasza prawda, wasza sprawiedliwość nie są naszemi...“
Kilku naraz: Praw Gorkij! My inni! I między nami jest mogiła. Tam żyją uciskiem i krzywdą, my chcemy dla wszystkich szczęścia!
(Wchodzi niewidzialnie feldwebel Tisaewskij.)
Feldwebel: Chciała wrona przez morze, ale utonęła!
(Milczenie przykre, chowają broszury i gazety.)
Majtek: Uh, żar jaki!
Palacz Mitienko: Spróbuj podrzucić węgla!
(Majtek otwiera wielkiemi cęgami piec i gdy żar buchnął, ucieka z wrzaskiem.)
Majtek: Ach. ty Gehenna paliuszczaja!
Mitienko: Gołębiu wędrowny — tobie na masztach siadywać, na skrzydłach żagli bujać, na wodzie odpoczywać.
Majtek: Ta gdzie gołąb, powiedzmy — niewolnik!
Mitienko: Oczyma choć spoczywasz na wodzie, a my tu w piecach 16 gorzej niż w tych, gdzie płonęli Daniel i młodzieńcy. Mnie nic. Lubię ogień — żar. (Staje przy otwartym piecu.) Tak świeci jakby z rąk dopiero-co Bożych wyszedł. Bieda tylko, że ot wzrok pociemniał. Was to już nie widzę. Ale mi za to wschodzą jakieś krwawe ogromne stepy, — wodospady zielone jak gaj, — fontanny, w których pełno jest pereł, — a teraz — o! leci jakiś deszcz, gdzie każda kropla jest to miłość.
Feldwebel (śmieje się): Isz ty jaki — to na ten deszcz i bez parasola lubo!
Maszynista Rjeśniczenko: Mówcie dalej Mitienko! Słuchamy was, a czyja dusza leży jak świnia pod niechlujnym parasolem rządu — to niech tam czeka sądu!
Feldwebel: Oho!!...
Mitienko: Ten mrok pełen maszyn mieni się mi jak cerkiew w nabożeństwie nocnem — i te stalowe machiny krzyczą — wyją jakąś ogromną pieśń.
Wakulinczuk: Słyszałem ją wśród lodów na zamarzłym okręcie: lody pękały tej nocy, strasznej, polarnej, długiej jak wieczność! Nasz okręt, uwięziony w lodach, miał wypłynąć. Huk przeraźliwy łamiących się brył zdał się nam wszystkim piosenką wyzwolenia.
Feldwebel (ukazując na Mitienkę): Znak że oślepnie niezadługo; — nachodzą go sny!
Majtek I: Matka Boska Iwierska go wyratuje!
(Śmiech urągliwy kilku majtków.)
Majtek II: Nie wyratuje nikt! Ta gdzie? Z cerkwi kamień zleci — zabije go, jak i cegła ze zwyczajnego domu lub kula z więzienia. Jeden mus wszędzie. Nazywa się to — kiedy świeca grzeje, kiedy mróz ziębi, kiedy wicher dmie...
Feldwebel: Kiedy naczelnik bije, kiedy ty chlapiesz wódkę —
(Majtkowie śmieją się.)
Majtek III: Wielkie mnóstwo jest tych musów.
Majtek II: Załgałem się, wybaczcie, jedna siła. Ale jaka, nie pojmę jeszcze dokładnie. Ot, czerep nierozwinięty.
Majtek IV (do Mitienki): Na mnie teraz, wujaszku, będzie kolej oślepnąć!
Mitienko: Czemu tak?
Majtek IV: Niechaj wydechną te czudowiszcza! Rozmawiałem na warcie z zamkniętym Sidorowym i mnie na rok przysądzili — w drodze łaski — tu do tego piekła, nie licząc ośmiu lat służby flotowej.
Mitienko: No nic, wrócisz, — jeszcze będziesz pracował na roli, — wrócisz Bóg da, — ożenisz się i będziesz żył śpiewając!
Majtek IV (płacze): Ja już żonaty i u mnie dzieciątko zostało — rok miało, gdy mnie wzięto na tę przeklętą niewolę, — a teraz mu już trzeci roczek poszedł, będzie miał dziewiąty gdy wrócę...
Feldwebel: Nie padaj duchem! Będziesz miał co opowiadać o życiu, żeś za piecem nie siedział.
Majtek III: Właśnie, że za piecem, — tylko w którym niema kaszy ani bab.
(Śmieją się.)
Majtek IV: A jeszcze ziemliak, sukin syn! Dwanaście wiorst od naszej wsi mieszka.
Feldwebel: Kto taki?
Majtek IV: A unter oficer, który wydał mnie!
Feldwebel: Ciszej ty, czort!
Mitienko: On tobie nie tylko ziemliak, lecz i brat!
Majtek IV: Jaki on mnie brat — wilk jemu brat z Briańskich lasów!
Mitienko: Jakto jaki? Przecież my wszyscy dzieci jednego Ojca Niebieskiego!
Majtek IV (ponuro): Wszyscy — ale nie wszyscy! Czudowiszcza przeklęte!
Mitienko: Nie klnij brzydko.
Majtek IV: Ta kogo szanować — oficera? który nas okrada na jedzeniu? Popatrzycie, jakie nam przywiózł leguminy Makarów, a mięso zgniłe. Ja myślę, że i sam jastrząb stierwiatnik nie chciałby go dziobnąć. Na pudzie ukradł rubla — a pudów dwieście — ot i rachunek. My wymrzemy na cholerę, ale im co? My dla nich nie ludzie — też zgniłe mięso!
Majtek I (śpiewa i gra na bałałajce):
Pójdę ja tajnie na wiejskie mogiły —
do mogiłki mej matki ja piersią przypadnę —
o matko rodzona —
jakie życie zdradne —
dusza moja zatruta i głazem zgniecione są me ramiona
i oczy Demona w myśl mą się wświeciły!
Rjesniczenko: Nie pora serce szczypać, jak struny na bałałajce. Pamiętajcie cośmy uradzili na masowej — nas czterystu — i co ta kobieta towarzysz mówiła, że jedna noc stworzyła w nas ludzi.
Feldwebel: Ha, ha, ludzi tworzyć — to potrafimy!
Majtek I: Ta nie o tem mowa, Wasilu Stiepanowiczu!
Feldwebel (ostro): Nie ucz mię, boś dureń. Ja powiem wam anegdot!
Przychodzi na popa zdający seminarist, — mężczyzna duży, mocarny. Nu, egzamin! Pytają go to i tamto. Milczy jak ryba.
Wakulinczuk: Jak ryba? Z wyjątkiem makreli, która czasem też wydaje głos nie w porę!
Feldwebel: Nareszcie przychodzi zapytanie: wszechmoc Boska — co to jest? Milczy jak Wakulinczuk, kiedy dostał od kapitana po żuchwie!
Wakulinczuk: No tak! dostał i przemilczał. Armaty też milczą, do czasu.
Feldwebel: Ale na to żebyś przemówił, armato, trzeba cię dobrze już nabić z tyłu.
— No — poddaje nauczyciel — człowieka ty stworzyć możesz?
— Mogu! —
Ot tobie i raz! Nauczyciele przecierają szkła, nosy wycierają, widzą chłop mocny — nie wątpią.
— No — poddaje jeden dobry — a konia ty stworzyć możesz?
— Nie probował!
(Marynarze śmieją się.)
Rjesniczenko: Głupota jedna, Wasilu Stiepanowiczu, i wstyd.
Feldwebel: Co?
Rjesniczenko: Zabawiasz głupstwami, a tu dzieło ważne — święte!
Feldwebel: Jak przyjdzie do czego — ja gotów; ja mam też uszy i oczy — wiem, co się gotuje w Rosyi... Niech-no zrzucę tę czapkę, to będę mógł myśleć, ale teraz — wara, milcz! Ruki po szwam! Nikaks niet! Słuszaju-ś! I toczno tak, wasze Błagorodie.
Majtek IV: Z jednej świni cztery szynki zawsze wykroisz.
Feldwebel (groźnie): Kto powiedział?
(Milczenie i śmiech.)
Wy nie zarywajcie ze mną, prachwosty! Ja przysięgał Cariu-Ojcu, ja znam świętość służby i pierwszego, kto się ośmieli — ja bagnetem przedziurawię aż do kiszek, pojęli?
Wakulinczuk (cicho): Co to znaczy, Tiszewskij? Przysięgaliście nam współdziałać i porwać za sobą żołnierzy.
Feldwebel (też cicho): Tu są szpiedzy. Tak muszę. A karku swego z wami na szubienicy dawać też nie myślę.
Wakulinczuk: Bądźcie łaskawi na górę...
Feldwebel: Ja starszy! Ja gwizdnę i zawołam straż!
Rjesniczenko: Nie, ja tu starszy. Proszę wyjść. My tu równi a nam nie trzeba świstawek, bo piec jest napalony i tam łaźnia gotowa!
Feldwebel (cofa się): Żołnierze, marynarze — w stroj!
(Kilku formuje się.)
A ty Matiuszenko, ty Kuriłow!
Matiuszenko: Słuchaj, Wasilu Stiepanowiczu, nie męcz ty nas, — wiesz, że służba katorżna i trzeba choć z kim, choć kiedy słowo ludzkie — nie kazionne — zamienić. Siedź i ty z nami, tyś srogi, ale dobry — znamy cię.
Feldwebel: Piecem mi grozicie, wy tacy? Znam i ja was. Ja przysięgał. Macie we mnie wroga. Kto wierny — ze mną marsz!
Matiuszenko: Nie zatrzymujemy.
(Feldwebel wychodzi z kilku marynarzami.)
Serwatka się wylała!
(Po chwili.)
Wakulinczuk: Bieda nasza końca niema! Bieda jest jak śnieżne pola. — Pomnicie wieś zimą, — te chaty małe z poczerniałej słomy, przywalone górami śniegu — i wokoło takie morze białe, śnieżne! W chałupie dym wypala oczy — zimno — jeść niema — i głodny położysz się znów spać. Małe pacholę musisz lecieć z bosemi nogami trzy wiorsty do szkoły, gdzie uczą ciebie, bijąc i uszy targając, — uczą imion carskich, imion kuzynów domu carskiego, wszystkich książąt i frejlin. Uczą starosłowiańskiej azbuki na ogłupienie twoje. I nauczywszy się, wyjdziesz znów na tę bezbrzeżną równinę — nad zamarzłą rzekę — zacznie ci się w oczach ćmić niebo czarne — a z dalekiego lasu wilki wyją i biegniesz — biegniesz — do chaty. Krótka radość! Tam co? Piekło, dym — bat’ko pijany, matka przędzie po ciemku, zalewając się łzami, — bat’ko do niej zabiera się przy wszystkich dzieciach — strach patrzeć, a cielę na piecu beczy za mlekiem, prosięta wybierają na podłodze obierzyny, smród — i wtedy robi się jasno, bracia, że jest tylko jedna rzecz biała — ten śnieg, skrzący czarem śmiertelnym na wszystkich, aby posnęli.
Matiuszenko: Nie tak, bracik! Gdy okna będą duże w chacie, rozszerzą się ściany i wyższy pułap; — gdy na ścianach nie tylko obrazy ugodników świętych, którzy zasuszyli się w pieczarach, ale i malowidło, jak wygląda ziemia i jakie są drzewa niosące owoc i jacy wielcy dobrzy ludzie oświecili nasz zwierzęcy mrok, a w oknie kwiaty, a dom duży i izby dwie albo trzy, — wtedy ludzie wyrosną w myślach po pracy nad ziemią — aż tam, gdzie świecą słońce i gwiazdy!
Majtkowie: Nie rozumiemy ciebie, mów prościej.
Matiuszenko: No więc tak: na kominie z dymnikiem ogień się jarzy i dymu niema; — herbatę pijesz, a przy tobie dzieci twe czyste, umyte i mądre. I wróciłeś z pracy wielkiej, pracy ciężkiej, pracy świętej, gdzie nikt ciebie nie pędził, nie bił, jeno słońce nad tobą świeciło i taka radość wielka błogosławiąca wszystkiemu!
Majtkowie: Pojęliśmy! Cóż nam czynić?
Matiuszenko. Jutro w lasach Tendry ogólny wiec marynarzy. Nie pohańbimy dzieła, pomnijcie bracia, że nasz „Kniaź“ więcej znaczy, niż cała eskadra. Pomnijcie też, że miał on sławę złą reakcyjnego okrętu. I dotąd wszak zarząd rewolucyi jest na „Czerwonej Kati“.
Majtkowie: Wstyd „Kniaziowi“, żeby Katia wodziła jego sterem (śmieją się).
Wakulinczuk: Będziemy mieli czasu dość zęby szczerzyć, gdy nam śmierć wykrzywi twarze.
Majtkowie: Nam?
Wakulinczuk: Nie, myślałem ogólnie. Człowiek jest roślina bagnista, życie — moczar cuchnący, dusza — to smutne czarne jezioro pod ziemią, o którem mówią bajki.
Matiuszenko: Co będzie z oficerami?
Wakulinczuk: Wszystko, co umiera — świętem się staje.
Matiuszenko: Oficerowie muszą umrzeć.
(Majtkowie milczą ponuro.)
Zwenigorodzki: Nie było jeszcze rewolucyi bez krwi. Tak lat temu sto było we Francyi i wszędzie tak. Nim słońce wyjdzie z mroku, musi się zawsze zakrwawić.
Wszyscy: Śmierć potworom!
Mitienko: Nie, bracia, nie trzeba krwi. Chrystus dał nam światłość z góry Tabor — z nią idźmy. Do zbrodni starego świata nie dodawajmy okrucieństw tej świętej młodej Rosyi, która idzie już, a jeszcze za górami — a już w nas słychać jej modlitwę.
Majtkowie: Sztundysta! Tobie i kury nie zabić, a tu potrzeba zabić smoka!
Mitienko: Smok żyje w jaskini naszej ciemnej duszy!
Rjesniczenko: Słuchajcie, nie jesteśmy pewni całej załogi, rekrutów należy się bać!
Majtek IV: U mnie robili obysk, to zaraz te stupajki zaczęli mnie szturchać i bić.
Matiuszenko: Na nich działać tylko strachem, złączyć ich z nami może tylko strach. I dlatego na oficerach musi być wykonana ta wina — nie, ten śmiały wielki czyn, za którym leży — życie narodu!
Majtek IV: Nie może być inaczej. I nie jeden z rekrutów musi zginąć. Pszczół nie rozgnieść, miodu nie jeść.
Mitienko: Bracia mili serdeczni — nie trzeba krwi. I rekruci ludzie. W nich tylko rozumu mało, a serce mają miększe od wosku. A i mędrcy nasi oficerowie też nie tak okrutni, jak my o tem myślimy. Dyscyplina — ot, co ich gubi, a sami oni też są dobrzy.
Matiuszenko: Głaskaniem wilka nie odpędzisz.
Mitienko: I ty przeciw światłu?
Matiuszenko: Światłem jest moc!
Wakulinczuk: Ale do światła przez mękę! Droga do niego wśród przepaści, na dnie ich ukryty jest piorun, który zwycięża.
Mitienko: Ty odróżnij, Wania, że te wszystkie przepaście, o których mówisz — są w tobie samym, a dla życia już musisz być drogą cichą i równą. I chrześcijanie pierwsi znali burze serca, — a cicho szli w męczarniach do nowego życia, — a nie można przecie porównać naszego rządu z rządem poganów.
Matiuszenko: Pewno, że nie! Niema gorszego i nie było niźli nasz. W Petersburgu umierający rzucani między kry wściekłej Newy!
Mitienko: Więcej trzeba ofiar duchowych. Pan wspomoże, niech się nie smucą wasze serca w zgonie, mówił Chrystus. I wierzmy świętemu Janowi: „Gdzie będą trupy, tam zbiorą się i orłowie“. Trupy są, Pan i orłów ześle.
Matiuszenko: My orły! Wszystko, co mówisz, dla nas jest! Trupy będą — a my orły!
Majtkowie: Hura, hura!
Fursajew: Wy myślicie, że krzykiem można obuch pokonać! No, jak nam przeciw nim? Przecież u nich siła, a my to samo co komary. U nich wojsko, fortece, państwo, car, religia, cerkwie — a nawet sama Trójca święta.
Matiuszenko: A u nas ziemia, u nas niebo, u nas morze! Weźmiemy armaty, zdobędziemy okręty, pójdziemy na ich fortece, zwalimy ich cara, my nie potrzebujemy religii, a pop nam nie straszny, my nie baby i nie umierający. Nam życie szerokie, hej — skrzydła nam rosną — sławnie powiedział Mitienko: „Gdzie trupy są, tam i orłowie się zbiorą!“
Mitienko: Orły boże, przeżegnajcie się!
Majtkowie: Orły skrzydlate — hura!
Głos z pokładu przez tubę: Co tam za gwałt? Jaka schodka?
Rjesniczenko: Kryć się! Ja odpowiem. Gadamy o wielkiej maszynie, gdzie kaloryi jest 140 milionów i olbrzymie kominy dla nieczystego dymu; — wielkie śruby biją równo, jak serce bohatera, w odmętach czarnych, — a moc tej maszyny jest taka, że okręt przelatuje lat tysiące — aż natrafi na ziemię nową i ludzi nowych!
(Marynarze wychodzą przez maszynowy luk.)
Głos: Idę do was łajdaki!
Fursajew: Gazety i książki chowam do tej skrzyni. Ona cała jest ubrana obrazkami świętych i kuzynów domu cesarskiego. Pod spodem rewolucya, a na wierzchu książki w rodzaju batiuszki Czudotworca Iwana Kronsztadzkiego.
Mitienko: Nie należy kłamać — daj te książki mnie.
Palacze: Już idą — nie, to Wamindo — kapitan.
(Zjawia się na schodach Nikiticz, czarny od sadzy, w bluzie potwornie wypchanej. Powstaje śmiech. Majtkowie wyłażą z tub do odświeżania powietrza, z pod maszyn i z otworu w ścianie.)
Nikiticz (udając oficera): Co za dym? Od machorki tu można zadechnąć!
Rjesniczenko: Toczno tak, wasze Błagorodje.
Nikiticz: Tu była schodka?
Rjesniczenko: Tylu było ilu jest, wasze Preoświaszczeństwo.
Nikiticz: Pochowali się może?
Rjesniczenko: Którzy byli — poszli, którzy są — to myślą o błagonadziejnych rzeczach, wasze Czudowiszcze!
Nikiticz: W stroj!
(Wyjmuje broszury.)
Ty żebyś przeczytał i pojął Manifest cara, który każe nabijać armaty i iść na Zimowy Dworzec! Tobie „Pora uczynić koniec“ — masz wiedzieć, z urzędnikami w Senacie — ty porównaj „Dwie Europy“: wolną i katorżną; a ty tchórzu wiedz, „Kto ma zwyciężyć.“ — Tobie, żeś prostak — bajka „O cesarzu umarłym Akakiuszu“ — macie! Miałem w bluzie — wypchany jak święty w Ławrze słomą i olejem; — a tu od wyjazdu z Odessy na chwilę mnie nie odpuszczał Golikow. A wymyślał: jakiś ty brudny — co to za bluza — zrzuć mi ją zaraz, pomyjna jamo! O, tu jeszcze macie: „Śmierć tyranom“ i „Klęska pod Cuszimą“. Wiedzcie, że 40 marynarzy rozstrzelano z floty Niebogatowa w Szanghaju — we wszystkich nawet gazetach oburzenie.
Matiuszenko: Mamy ginąć, bracia, wieszani — to umrzemy za wolność wszystkich ludzi, wszystkich męczenników w Rosyi!
Wszyscy: Umrzemy!
Matiuszenko: Cała flota czarnomorska jest już w spisku, „Czerwona Katia“, „Gieorgij“, „Sinop“, „Tri Światitiela“! Będzie razem z naszemi ośmset armat i dziesięć tysięcy karabinów. I tyle okrętów! Stworzymy dla rewolucyi oparcie zbrojne! Tu zdobędziemy Odessę, Teodozyę, Sebastopol — i powstanie wolna rzeczpospolita Małoruska. Pójdziemy na Kaukaz i powstanie tam rzeczpospolita federacyjna ludów. A wtedy wypowiemy wojnę ostatnią i na śmierć hydrze, której głowa jest w Petersburgu, tułów w ciemnych brudnych chatach, a serce w piekle. Idą z nami robotnicy — wywiesimy czerwony sztandar. To znaczy świt — słońce dla całej ziemi.
Kaszuba: I krew — morze krwi. Mojżesz tak wiódł swój naród.
Majtkowie: Ale kto nas powiedzie?
Nikiticz: Nie oznajmiłem wam: pojawił się na ziemi ruskiej wybawiciel.
Majtkowie: Kto on taki? Święty Ilja? ha ha — święty socyalista! — E, to Żydy niewierzące. — I gorzej — to Antychrysty.
Nikiticz: Z nim jest Bóg i cały naród ruski — on jest wojskowy — porucznik —
Zwenigorodzki: Tak jak Napoleon?
Nikiticz: On — syn admirała —
Majtkowie: Tfu, zgnilizna!
Nikiticz: Postanawia oswobodzić flotę czarnomorską. A teraz milczcie, srogo wam to mówię.
Kuryło (stary kozak): Ej, słuchałem was i uradowało się moje serce, że już Stieńka Razin wyszedł z pieczary nad Wołgą, gdzie mu kruki dwa — biały i czarny — szarpią serce. Mówią, że orły nadlecą i odpędzą kruków — a on świśnie mołojeckim rozbójniczym świstem i Car Żmij, krwawe sołnyszko upadnie na ziemię wraz z turmami swemi i Caricą — od słowiczego świstu! A wy — bumażki zjadacie, a oficer wam jest Zbawiciel — haha — tfu!
(Majtkowie stropieni.)
Mitienko: Bracia, oto otwieram tekst Świętej Ewangelii — co nam wywróży? Św. Jan, I. 38: „A obróciwszy się Jezus i ujrzawszy je za sobą idące, rzekł im: Czego szukacie? Którzy mu rzekli: Rabbi (co zowią wyłożywszy, nauczycielu) gdzie mieszkasz? Rzekł im: Pójdźcie, a oglądajcie. Przyszli i widzieli gdzie mieszka i zostali przy nim onego dnia“.
Majtkowie: Dziś i my przy Chrystusie, — a jutro może trzeba przeciwko Niemu? Mitienko ma szczególny kolor twarzy i niezwykły blask oczu.
Wakulinczuk: On w natchnieniu, — przez niego zacznie mówić moc. — Objaw nam, bracie najmilszy!
(Mitienko z wyrazem zmienionym, wniebowziętym, — Matiuszenko podtrzymuje go, a Wakulinczuk kładzie mu rękę na czoło.)
Mitienko: Duch nasz krąży nad wodami — a wody czarne i niebo czarne i ziemia czarna — i niema nic prócz mroku. Z morza Czarnego tworzy się jutrznia. Jeszcze my nie jesteśmy światłość, lecz tylko świadectwo damy o światłości. I głos naszego świadectwa rykiem armat, które wyrzucą 1000-funtowe pociski, uderzy o skały nadbrzeżnych więzień i rozewrzemy bramy — i wyjdą z nich starcy i młodzież z uniwersytetów i robotnicy i ci, co nie chcieli składać przysięgi na Chrystusa, że będą braci swych — synów Bożych — zabijali. Wyjdą Polacy — i Żydzi — i Muzułmanie — i Rosjanie — będzie ogromny śpiew — hymn zwycięskiej miłości dla wszystkich, którzy cierpią. — Duch narodu powstanie z głębin poniżenia, jak z mogiły.
Majtkowie: Niech morze Czarne zaleje potopem mocarstwo turm!
Głos przez tubę: Swołocz, a?!
Majtek: Kto mówi?
Głos przez tubę: Ja tobie powiem kto mówi, mołda ty żydowska!
Majtkowie: To kapitan. Czort — niech przyjdzie na swą zgubę...
Rjesniczenko: Rozchodźcie się spokojnie. — Jutro manewry na wyspie, po południu — zebranie w lasach Tendry. Pomnijcie — nie wybuchać przed hasłem, aż cała połączy się eskadra do wybuchu!
(Rozlega się świstawka. Krzyk: łap ich!)
Uciekajcie tędy — nie ujrzą was. Ja tu za was odpowiem.
Wakulinczuk: My nie opuścimy Mitienki: za ręce ścisnął konwulsyjnie.
(Wpada kapitan II rangi Wamindo z żołnierzami.)
Kap. Wamindo: Miełzawcy! Kto tu pieł? Załobek tłacicie za pół łoku!
Rjesniczenko: Mój zarobek już odjęty, — zamiast 25 rubli miesięcznie, biorę tylko jak sołdat 70 kopiejek na trzy miesiące, Wasze Błagorodje!
Kap. Wamindo: To kała za błoszułę połnograficzną, któłą ci wydałł feldwebel.
Rjesniczenko: Anatomia — to nie pornografia, a nauka, Wasze Błagorodje!
Kap. Wamindo: Tu litełatów i mędłców nie kałmimy. Płachwosty mają płacować i modlić się, — cełkiew łobić z każdego odłuchu, niszcząc swą świńską natułę. Złozumieliście mnie?
(Milczenie.)
Ty czemu jesteś blady, jak głonostaj?
Wakulinczuk: Chory jestem na dysenteryę od złego żywienia.
Kap. Wamindo: Kapłysy. Tu nikt nie przychodzi na zwierzęce ukałmianie się. Bławy żołnierz ma głyźć co mu stałsi każą. A ty dla zilustłowania mej myśli, idź na wałtę.
Fursajew (śmiejąc się): On z lazaretu — jeszcze sił nie ma.
Kap. Wamindo: Matłos powinien mieć enełgię. Na trzy godzin postawić go pod kałabin i łaniec przy mojej kajucie, abym go łozglądał.
(Ciszej do Wakulinczuka):
Ty mi się chcesz obrzydzić chołobą? Jesteś zdłów. Lubię cię za twoje biodła. (Szczypie go): Nogi masz jak u kanguła! Mocny — a?
Wakulinczuk: Toczno tak, chodziłem z rohatyną na niedźwiedzia, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo (głośno): Tu kobiet niema i jeden dla długiego powinien mieć, że tak powiem figułycznie, żeńską dobłoć.
Wakulinczuk: Mózg rozleciał się niedźwiedziowi od mego uderzenia — Wasze Błagorodje.
Zwenigorodzki: Tu nie korpus paziów.
Mitienko (podnosząc się): Kara za Sodomę — deszcz ognia!
Kap. Wamindo: Co to? Co za uwaga, ja pytam!
(Feldwebel Tiszewski chwyta Mitienkę za rękaw.)
Mitienko: Nie śmiej ruszać i wymyślać po matce, nie śmiej! Tu pracują ludzie, dla których masz być przykładem, jeśli myślisz sobie żeś jest naczelnik!
Kap. Wamindo: Widzicie, że niema bałdziej mądłego i dobłego, choć sułowego dla niegodziwych i stłasznego dla zepsutych, komandiła. Mógłbym go ukałać śmiełcią. Do kałcełu ciemnego. Trzydzieści uderzeń. Łózgi.
(Feldwebel wali w kark Mitienkę. Wakulinczuk wychwytuje nóż, lecz Matiuszenko chwyta go za rękę i wyrywa broń. Wakulinczuk uśmiecha się dziwnie. Kapitan Wamindo spostrzegłszy tylko uśmiech.)
Kap. Wamindo: Czego się śmiejesz?
Wakulinczuk: Tak sobie.
Kap. Wamindo: Tak sobie tu się nie śmieje nikt. To jest, jakże to — tak sobie? Za tak sobie u nas skółę dłą z waszego błata. — A ty bierz pod kozyłiok! Czemużeś się roześmiał?
Wakulinczuk: To mnie przypomniało obraz, gdzie przedstawieni są zbóje wiodący Chrystusa.
Kap. Wamindo: No, to masz dla pamięci, żebyś nie zapomniał obłazu!
(Uderza go pięścią w twarz.)
Matiuszenko: Ja was pomszczę!
Wakulinczuk (zmienionym głosem): Zaprawdę, kapitanie, jutro będzie sąd straszny!
Kap. Wamindo: Żołnierze, pod kałabinami wypłowadzić tę swołocz. Tu niech zostanie cztełech — kto z nich zaśpiewa lub krzyknie, strzelać w łeb z miejsca. Nie wpuszczać nikogo płócz oficełów. Maszyniści, pełna pała!
(Ludzie krzątają się; kotły poczynają sapać straszliwie.)
A ja wam jutło na mustrze przedstawię płojekt. Nasz święty kijot wielkiego męczennika Pafnutija już jest stały i trzeba żłobić żołniełską dobłowolną składkę — to będzie wzłuszający dał.
(Wbiega oficer.)
Oficer: Widać już Tendrę. Okręt leci ku skałom.
Kap. Wamindo: Wypuścić pałę. Zwolnić.
(Wybiega z oficerem.)
Maszyniści (śmieją się): Chcę pały, nie chcę pały! Nas tu obstawił więzieniem, a sam okrętu o włos nie rozbił. Co to on mówił, żebyśmy jeden dla drugiego? Brawo Zwenigorodzki — tak — tu nie korpus paziów!
(Żołnierze wymierzają przeciw nim karabiny.)
Towarzysze! Złóżcie karabiny. Jutro wam coś powiemy nowego.
Żołnierze: Małczi!
Maszyniści (cofając się): Rekruty, swołocz przeklęta, chamy wiejskie, bezmózgi.
Żołnierze: Małczi! Strzelać kazano w łby. Słyszeli?
Maszyniści: A kto was będzie wiódł i waszych mędrców? Otwórz-no Fiedia piec — a szeroko.
(Robi się żar i blask przeraźliwy.)
Żołnierze: Zakryjcie, w imię Chrystusa. I my nie psy. Kazano słuchać, to musimy.
Maszyniści: Kiedy tak, to stójcie, gdzie wam kazano. Ani na krok nie wolno wam się cofać.
Żołnierze: Bratieńki, zmiłujcie się!
(Padają zemdleni.)
Maszyniści: Dosyć z nich nauki. No, macie łajdaki wodę. Zakryjcie piece.
Głos przez tubę: Stop, maszina! Spuszczać kotwicę!
Rjesniczenko (żegna się trzykrotnie): W Imię Ojca i Syna i Świętego Ducha. Stąd wyjdzie grzmot na całą Rosyę.
Zwenigorodzki: Zaczynamy wielki dramat.
(Maszyniści rozbiegają się, zakrywają piece, słychać przeraźliwy jęk łańcuchów. Tupot nóg na pokładzie.)
Nikiticz: Ha, na torpedowcu podjeżdża lejtenant Szmidt — bracia, zbawienie!
Rjesniczenko: Wyjrzyjmy i my na świat Boży.
(Rozlega się wystrzał.)
Zwenigorodzki: A, podli! Jeden z żołnierzy ocuconych strzelił w nas...
Żołnierze (powstając z ziemi, wymierzają karabiny. Głuche, ciężkie milczenie.)
Lejtenant Szmidt (ukazuje ręką na mewy lecące): Oto jedyna rzecz, której zazdroszczę: skrzydeł. Wszelkie natchnienie — egzaltacya miłości i nawet hekatomby przez Achillesa, a święty napój Soma przez Indusów wylewany bogom — czemże jest, jeśli nie drogą uskrzydlania się?
Wilhelm Ton (starszy oficer): I ty masz tę myśl? Lecz ja próbowałem ją urzeczywistnić. Latałem na mej maszynie. Wznosiłem się na wyżyny Kordylierów. Noce spędzałem krążąc nad jarzącym się wulkanem, lub wzniesiony nad Ocean — ogarniałem wzrokiem całe monarchie naraz — tych wod zakrzepłych w bezmierny obłęd ametystu — z mrocznych tajni Lewiatana. W strefach Zorzy Polarnej przeszywałem delikatne wibracye nieziemnych świateł. Było to nie Wniebowzięcie, lecz dumne wspaniałe Wniebowstępowanie.
Lejtenant Szmidt: I ty — żyjesz? Czemu? Zawsze mi się wydaje, że jest oczekiwaniem życie tylko na coś ogromnego. W braku — choćby tylko na śmierć. Lecz jeśli się przeżyło — to żyć dalej?...
Wilhelm Ton: Ja kończę moje badanie tworzenia się śniegu w chmurach. Nic więcej nie mam do powiedzenia ludzkości — a wtedy —
Lejtenant Szmidt: Nic, nic?! Ty znasz „Biesy“ Dostojewskiego?
Wilhelm Ton. Si loin de mon village... I cóż — znam!
Lejtenant Szmidt: Ja uklęknę u nóg twych jak Piotr Wierchowieński i będę cię błagał: ogłoś ty się Iwanem Carewiczem, zbaw tę daremną wiekową wiarę Rosyi w wielkiego, znającego tajemnicę świata i wypełniającego ją cara. Ty powiedź przez most — straszliwszy niż Piotra Wielkiego, ty bądź istotnym Pontifex Maximus Wschodu — największym budowniczym Mostu: Religii i Państwa. Dusza Rosyi jest nad otchłanią. Wiara jej w Boga Niezmierzonego i w cara-ojca, w krasne słońce wschodzące i zachodzące w niebiosach bożych — wiara jej wstrząśnięta — i biada światu od tego strasznego zapytania świętej Rusi — gdzie Bóg?
Wilhelm Ton. Ja — i Bóg? Inaczej postaw — Bóg — albo ja. To nie jest nawet aut Caesar aut nihil, lecz Byt i Niebyt. Ja wykluczam Boga.
Lejtenant Szmidt: A ziemia — czarna — święta — tajemnicza Demeter — matka Boża naszych ascetów?
Wilhelm Ton: Ziemia — moja wielka kochanka, lecz nie matka moja, nie! Ja z innej skrzydlatej, złej, niewiadomej planety — z Jowisza wiecznie otoczonego chmurami... Lecz dość tych anamnez. Przyjechałeś tu, aby zbuntować załogę?
Lejtenant Szmidt: Nie — chciałem ujrzeć tylko Ciebie. I wracam — jak Zacharyasz — teraz mnie odpuść Panie w pokoju, bo widziałem człowieka wolnego.
Wilhelm Ton: Widziałeś? Cóż widziałeś poza obłokiem moich słów? Czy morze mojej niemocy, którą znam jako niemoc, — a więc jestem metafizycznie nad nią? Zaś realnie, pod wszystkiemi głębinami nicości — jak Lucifer, gdyż gradacye piekielne mierzą się miarą unicestwienia.
Lejtenant Szmidt: Wyjdź z tych głębin — rozpostrzyj swe skrzydła nad ludzkością i wznieś ją — i wznieś, gdzie zechcesz: na górę Tabor Białej komunii, czy na Manfredowe Montblanc gromów i burzy, czy na prometeiczny Kaukazos, gdzie są tylko Mrok i Gwiazdy — lecz ją unieś z tego moczaru złego. Może lepiej, że jej nie kochasz, że w nią nie wierzysz, drugi Chrystus nie potrzebuje konać na Golgocie, lecz musi tylko straszliwie przemyśleć — —
Wilhelm Ton: Siedząc, jak fakir, nad łajnem życia? Oh, te dziesięć konwenansów, w których się obraca lichy dramat ludzkiego istnienia. Ja byłem już fakirem. I nie chcę już wschodzenia myślami. Ja byłem już Edypem Ziemi. I nie chcę już mieć z nią wspólnej kazirodczej łożnicy. Kończę rozprawę o tworzeniu się kryształków śniegu. I ani jednej myśli nie zostanie po mnie więcej. Ty — spróbuj urzeczywistnić swe sny, które mnie chciałeś pod czaszkę wsączyć. Ty — możesz być Iwanem Carewiczem, nie kłamiąc swej istocie.
Lejtenant Szmidt: Nie wiesz, że ja jestem jurodiwyj?
Wilhelm Ton: No, właśnie — dlatego, że jesteś Aliosza Karamazow, który patrząc na tortury, chciałby jeszcze jeść ananas dla zupełnej doskonałej radości swej, a jest taki dobry w sobie — naprawdę dobry i prosty — i święty, i mądry nawet, i z tem wszystkiem —
Lejtenant Szmidt: Mów —
Wilhelm Ton: taki pastuch.
Lejtenant Szmidt: Ale on może dlatego, że pastuch, to schyli się do strumienia i weźmie kamyk biały na zabicie Goliata, Dlatego, że pastuch — Ten mówi do niego, który strzeże stada gwiazd.
Wilhelm Ton: Nie mów na chwilę o Tym — mów o prawdzie swej, — o nieprawdzie nawet, ale swej.
Lejtenant Szmidt: Mądry wężu kusicielu, naco mi każesz myśleć o mnie? Patrz, — ile oczu śledzi za nami z poza tych masztów! Tam czeka tłum z zapartym oddechem, czy nie wyjdzie i nie powie ktoś: Ja mam zbawić Rosyę.
Wilhelm Ton: Wyjdź i powiedz im.
Lejtenant Szmidt: Milcz, nie szydź za daleko! Dla ciebie chusta Weroniki może być łachmanem straszliwym, bo ty jesteś owinięty śnieżnym już całunem w swoim zimnym dumnym Grobie. Ale ten łachman to me serce — błazeńskie i święte, puste i napełnione aż do bólu. Wierzyłem przeznaczeniu, gdy przysiągłem sobie kochać tylko jedyną kobietę. Koledzy mię spoili i zawieźli do takiego domu. Nazajutrz stałem się mężem takiej kobiety. I przeżyłem całą okropność praw pogwałconych — w mej tęsknocie za istotną miłością. I wtedy spotkałem na jedno oka mgnienie córkę isprawnika, ex narzeczoną popa, żonę wychrzczonego adwokata — i ja na wieki ją pokochałem. Lecz nie pragnę jej — nie urzeczywistnię, choć Platon mówi, że miłość jest przejściem od nieposiadania do posiadania — u mnie naodwrót: ja posiadam ją całą, ponieważ jej nie mam — i stracę ją, gdy spojrzę aż do dna jej nie głębokich choć czarnych oczu. Lecz naco analizuję? Jestem po ludzku biorąc, biedny psychopata. A jednak Bóg jest cały w marnej stajence mej duszy. I wszystkie gwiazdy kłaniają się mnie. I ja w tym Teatrum śmiechu niewesołego i łez nieprzejmujących, klękam u nóg twych — naprawdę klękam — całuję ręce twe — i naprawdę łzami oblewam ten pokład wojennego okrętu, mówiąc do ciebie: władaj stumilionem dusz. Ja ci je wszystkie wydam. Ja będę czerńcem w klasztorze i będę tak cicho, jasno modlił się za twoją wielkość.
Wilhelm Ton: Idź więc — zgiń — i zobacz.
Lejtenant Szmidt: W tem mgnieniu, gdy głowa ma toczyć się będzie z pod topora kata? Alea jacta — alea jacta — alea jacta — rozkazujesz mi, więc idę. A ty mój Boski! Ty nieznany nikomu? Świat niepodejrzywa Twego istnienia, Luciferze, tylko ja błazen Twój — cień — mam spełniać dla Ciebie, widza, rolę największego iluzyonisty tej krainy? Ja legenda — Iwan Carewicz — mam podjąć garstkę realnej ziemi, lecz pod tym ciężarem załamie się mój kręgosłup. A Twój — czy wytrzymałby tę próbę ciśnień 24 godzin powszedniego dnia? Nie? Więc Addio — addio — Amen. Masz tu jako wyraz mej adoracyi — flakonik perfum Maharadża Taunkoru, o jakich daremnie marzą sułtanki, a ja szukałem ich wszystkimi kablami po świecie. Wylewam je u stóp Twoich w morze które jest marną kałużą dla skrzydeł Twoich, Luciferze — jak morze Tyberyadzkie, po którem chodził Twój brat Nazarejczyk! A teraz Cię żegnam — jak Magdalena (nachyla się i konwulsyjnie zębami ściska twarz Wilhelma Tona).
Wilhelm Ton: Dobrze, żeś rozlał tu aromaty, bo właśnie rozwieszają zgniłe mięso. A ty kąsając mnie, — pomyśl, że jestem tylko czasowo mięsem, wstrzymanem od rozkładu. No, cóż? Masz już dosyć mej zimnej krwi?
Lejtenant Szmidt (z ustami zbroczonemi krwią): Daruj mi — nie mogłem nie upoić się krwią — eucharystją Twoją. A teraz jestem, napiwszy się krwi, prawy Hyperborejczyk: chłyszczu, chłyszczu — Christa iszczu! W takie czasy, aby zostawać człowiekiem, należy zdradzać Rozum — a zostając wiernym Rozumowi — służymy Bestyi. Nie naruszam najgłębszego prawa mego — wesoło igram krwawemi mydlanemi bańkami — Iwan Carewicz.
(Nikiticz skrada się nieśmiało)
Nikiticz: Gdyby choć słowo jedno do niego przemówić, że my czekamy wyzwolenia. Lękam się Tona — taki zimny straszny — Może napiszę, — a choćby i na tym świstku, który wypadł Tonowi z rąk, gdy nadjeżdżał lejtenant Szmidt... Coś nie wyczytam. (Pisze.) „Do Wybrańca Bożego! My gotowi — krzyknij hasło — i wszystkie okręty wojenne i baterje nadbrzeżne odpowiedzą ci Hura! Hura! z duszy i z armat“. Źle, — już poprawiać niema czasu — (podchodzi do Lejtenanta Szmidta) Wasze Błagorodje — mam chorą matkę, doręczcie miłościwie.
Lejtenant Szmidt (chowa): Doręczą koniecznie.
Nikiticz: Ale nie, to sprawa ogólna. Przeczytajcie (odchodzi).
Lejtenant Szmidt: To jakiś Majtek poeta?!
Morzem jest dusza moja — i gorzką jest woda duszy mojej morza — utonęło w morzu tem i niebo, i otchłań, i miłość wieczności i zorza. Wyjący Mrok. Tu niema zamku, ni królestw, ni Boga — niema snów kochanki —
Zamarzłem. Gasnę. Umieram. Wyklęty — patrzę w mrok Ananki.
To niepojęte, jak głęboko posępna i niezdolna do czynu jest dusza Rosyi. Prosty człowiek z ludu tak pisze — i jego smutek zaraził mnie powagą wiary.
Wilhelm Ton (do siebie): Mój wiersz — widać zgubiłem — (głośno): Pozwól — niech jeszcze raz przeczytam. Ach, upadł mi do morza.
Lejtenant Szmidt: Umyślnie rzuciłeś! Jak ty nienawidzisz wszelkiego objawu duszy. A tym mrocznym słowom zawdzięczam uczucie, że jestem wieczny. — Marynarze — do was będę przemawiał — nie ja — lecz Rosya — religijna, wierząca, że jedno jest Niebo, jeden Bóg i Ona na świecie całym tylko jedna!
Majtkowie: Hospodi, wybiła godzina przyjścia Twojego — święty Iwan Carewicz mówi — słuchajmy!
Kozak Kuryło: A każesz nam iść rozbojem przez świat, to pójdziemy — choć na Konstantynopol, wypędzimy Turkę — choć na imperatora niemieckiego — naruszymy jego Papę w Rzymie, choć na Białego cara — weźmiesz sobie jego żonę — caricę, na jedną noc dzikiej kozaczej pohulanki.
Majtkowie: Milcz, ataman Kuriło — to już czasy wypełniają się świętego Joanna z Apokalipsy.
Kozak Kuryło: Taj nie przerobim sia w czerńcow, i całej ziemi nie zrobim świętą pustynią — wszystkich lasów nie zmienim w krzyże. Trzeba pohulać — raz na cały żywot, a tam choć trawa nie wyrośnij.
Majtkowie: O Jeruzalem... Budi — budi Carstwo niebiańskie! Milczcie — tu rewolucya, nie popowszczyzna. On jest socyal-demokrata. Wolność — zwycięstwo — precz z Carem! — Antychrysty wy — wieszać was —
Wilhelm Ton: Nie mów, jesteś teraz zbyt głęboko sam ze sobą. Wierzaj mi, że zwyciężysz świat — milczeniem.
Majtkowie: Przeklęty, Antychryst, kusiciel! Aspida trująca — naco wstrzymujesz Słowo? — Socyaliści, łączmy się! — Syn Boży.
Lejtenant Szmidt: Ja mam serce tak pełne łez i huraganów, krwawych opadających liści w wilgotną nicość, że mógłbym tylko rzucać pioruny — lub wierszami śpiewać, jak ów povero improvisatore z Puszkina.
Wilhelm Ton: Ja cię zaklinam — umilknij!
Lejtenant Szmidt: Nie — chłopu nie wolno zabrać pługa, ani mnie — świętego szału. Jestem wszak na wyspie Morza Śródziemnego, gdzie są same róże i wulkany — z moją Ukochaną. Ona jest pełna ran i żebraczka.
Majtkowie: To lud — słyszycie.
Lejtenant Szmidt: Cudownie mnie pojęliście. Ja nie mam innej miłości, jak tej, której nie można wyrazić. Jestem umyślnie waryatem, nie chcąc być tylko królem — fałszywym pomazańcem. Na wschodzie waryat — jest to istotny pomazaniec Męczarni Nieurzeczywistnialnego.
Majtkowie: Ogłosimy cię Carem Wolności i nikt już na ziemi — tylko Bóg i naród ruski w tobie jednym.
Lejtenant Szmidt (śpiewa):
Wychodzę sam jeden na drogę —
przez złą mgłę krzemnisty świeci brzeg —
noc wśród gwiazd — w pustyni mam pożogę —
gwiazdy lśnią w Niagary wiecznych rzek.
Majtkowie: On głosi samodierżawie! On wieści zatratę ziemi.
Lejtenant Szmidt: Ja nie jestem twórcą słów: mój grób stanie nad brzegiem Czarnego morza, kotwica prosta na głazy rzucona i latarnia świecąca w mroku wszystkim okrętom, a imię jej: Wolność!
Majtkowie: Zbawicielu nasz, my za Tobą — Ty żyj! Powiedz nam, kto jesteś — a zaraz przyprowadzimy na klęczkach oficerów, aby Tobie uderzyli czołem. Kim jesteś, mów!
Lejtenant Szmidt:
Wonieją róże Maharadży z Taunkoru —
nie znacie mnie? Krasnego upioru?
Ja w pożarach idę — wśród wojen i moru.
Majtkowie: Woń go otoczyła — Ja czuję tylko zgniłe mięso! — Niechryście ty! Woń dziwna bożego wybrańca — niby fiołki, niby szafran. — Prorokuje — na kolana!
Wilhelm Ton: Ja ciebie skądś znam — a, ty jesteś Grusznicki z Lermontowa — z wierszami gotowymi i męczeńskim płaszczem zdegradowanego podporucznika.
Lejtenant Szmidt (dziwnie patrząc): Lepiejby ci było na dnie morza z kulą armatnią, niż z tym wyrzutem, żeś zabił wiarę u mnie maluczkiego w Twoją wielką dobroć, Luciferze!
Majtkowie: Rozerwiemy go w strzępy — on świętemu odebrał Moc —! Milczcie — on sam klęczał przed Tonem — Nie rozumiemy, — on chciał się dobrowolnie uniżyć. Nie rozumiemy — czy on jest za Rewolucyą?
(Wchodzą oficerowie)
Aleksiejew: Lejtenancie, wasz torpedowiec ma rozkaz wyruszyć z tą odpowiedzią natychmiast do admirała Czuchnina.
Lejtenant Szmidt: A gdybym się sprzeciwił?
(Lejtenant Makarów wyciąga rewolwer.)
Majtkowie: Przepadł Makarów — zabije go wzrokiem jak błyskawicą.
Lejtenant Szmidt: Moja pierś otwarta.
(Wilhelm Ton chwyta za rękę Makarowa — i jego przyciska do ziemi)
Lejtenant Makarow: Łamiesz mi pan rękę — to zdrada.
Wilhelm Ton (do Lejtenanta Szmidta): Tyś gotów był umrzeć — ha, wśród takiego morza męczarni — to dziecinne. Myśl — organizuj — bluźnij — i zwyciężaj. — Bądź na trzy dni wielkim człowiekiem.
Lejtenant Szmidt: Trzydniowa bitwa narodów — to za straszne, ja nie udźwignę.
Majtkowie (do Wilhelma Tona): Ty zdejm z niego urok coś rzucił, zły kołdunie, bo my cię wykąpiemy w morzu.
Lejtenant Szmidt: Na kolana przed nim! Proście go, aby wami rządził — to wódz —
(Majtkowie jedni klękają — drudzy cofają się w osłupieniu.)
Wilhelm Ton: Szaleńcze, nie widzisz: moim żywiołem jest kosmiczny Mrok, moje ludzkie serce zostało na Morzu lodowatem wessane w blaski borealnej zorzy. Jam już nie wódz ludzkiego stada.
Lejtenant Szmidt: Gdybyś był bogiem — zazdrościłbym ci twojej myśli, ale nie oddałbym ci mojego serca.
Majtkowie: Święty, on męczy się nami. A ten Antychryst! on myśli tylko jak wysadzić okręt. Do morza go — do morza! (nadchodzą kapitan Wamindo i Komendant Golikow).
Komendant Golikow: Wszystko tu zarażone buntem — strzeżmy prochowni.
Kapitan Wamindo: Bunt — to jakby mołowe powietrze na wielkim tłupie Łosyi. Ministrowie kładną, przegłali wojnę z Japonią, jak dułnie. Ja byłem pod Czemulpo — ja łyzykowałem śmiełcią. Niech tylko wezmę ułlop — piełwszy pojadę z pałką do Petełsbułga.
Komendant Golikow: Tak to tak, ale tymczasem ani na milimetr nie popuścić żelaznej dyscypliny.
Kapitan Wamindo: Ma się łozumieć.
Aleksiejew: Twierdzi Makarów, że nam okręt wysadzą.
Komendant Golikow: Co? Jesteście na tropie? Ja sam coś złego węszę.
Kapitan Wamindo: Ja ośmielam się załapołtować: aby wysadzić okłęt, trzeba być bohatełem lub anałchistą. Łuski chłop jest za płosty niedźwiedź na un héłos, a na anałchistę jeszcze mu się nie umełły kamienie w głowie. To może sobie pozwolić kniaź Kłapotkin lub cółka gubełnatoła Wieła Zasulicz — ale nałód musi twałdo błonić tego pałładium nałodu t. j. stać u cełkiewnych mułów.
(Lejtenant Makarow coś szepce cicho do komendanta, ukazując na Szmidta.)
Lejtenant Szmidt: Ogarnia mnie ta wizya — tych słów rzucanych na oślep, a proroczych. Okręt wysadzony w powietrze, pękający olbrzymim wulkanem płomieni — nagła temperatura topiących się metali! Niestety, nikt już tego nie odczuje.
Wilhelm Ton: Gdybym był Rzymianinem — posłałbym ci sztylet, lejtenancie Szmidt. Czy nie umiesz zakończyć ze sobą?
Lejtenant Szmidt: Słucham każdej Mocy, która mówi ze mnie.
Majtkowie: Nie opuszczaj nas — bądź naszym Czerwonym, Admirałem.
Lejtenant Szmidt: Oto najcięższa chwila pokusy w mem życiu przemożona. Kładnę na tym tragicznym okręcie znak krzyża (żegna).
Majtkowie: Budi! budi! — Won z krzyżem!
Komendant Golikow (surowym wzrokiem mierzy tłum, który się oddala. Do Szmidta): Lejtenancie, służyłem razem z waszym ojcem — wielkim admirałem Szmidtem. Boleję, że syn nie idzie tą drogą prawdy i tronu. (Lejtenant Szmidt chce mu odrzec).
Kapitan Wamindo: Entuzyazmujesz się mój młody dłuhu i ja ciebie płoszę, wytrzymaj bez mówienia. Wzołowy porządek naszego wojennego okłętu nauczy cię sułowem wejrzeniem mierzyć łealną natułę de cette bête łace humaine (ukazuje majtków).
Majtkowie: Prośmy go, aby się wstawił za nami, choć o mięso lepsze. Mięsa świeżego — mięsa!
Komendat Golikow: Lejtenancie Makarow uciszyć ich. (Do Szmidta): Jako prawego poddanego monarchy wzywam cię, abyś odszedł stąd natychmiast, a jeśli chcesz — wolno ci krzyknąć tłumowi ura za cara.
Lejtenant Szmidt: Marynarze! Spełniam ten czyn pokory i uznania się tylko jednym wśród milionów: — z nami rosyjski naród — z nami Car, o ile istotnie panuje w łasce Bożej! Jako wyrazu jego ewangelicznej i ewolucyjnej świętości — żądamy, aby ogłosił Zebranie konstytucyjne. Ja jestem socjal-Demokrata poza partją!
Komendant Golikow: Każę wam zamilknąć. Warta — odprowadzić na torpedowiec. Majtkowie mają się rozejść pod karą dyscyplinarnego batalionu.
Majtkowie (rozchodzą się):
Zapamiętajmy — mówił, że i car jest za rewolucyjną świętością.
(Nadchodzi warta, wiodąca związanego Wakulinczuka.)
Wilhelm Ton (do Lejtenanta Szmidta): Nie wierzę już w twoje życie. Życzę ci wielkiej śmierci.
Lejtenant Szmidt: Idę — gdzie iść muszę. I raz jeszcze kładnę na tym okręcie krzyż! (Do Wakulinczuka): Ty mnie rozumiesz, mój bracie-więźniu —
Wakulinczuk: Rozumiem was — gdy byliście moim kapitanem — Wyście mi oczy otworzyli na morze: wasza dobroć i wielka wiedza morska! Szliśmy z Rygi do Odessy późną jesienią. Wyście nie spali dwie noce, nie chcąc na innych zwalić swych obowiązków. Na trzeci dzień pogoda się polepszyła — wy Piotr Pietrowicz poszliście zasnąć, każąc się w niebezpieczeństwie rozbudzić. Nie minęło i dwóch godzin, jak pogoda zmieniła się — naleciał tuman — pomocnik wasz stojący na wachcie przez karygodną opieszałość nie doniósł Wam —
i Djana wleciała na kupę głazów, — jak potem wyjaśniło się — u wyspy Men. Straszne uderzenie o rafę — trzask całego korpusu parostatku zmusił wybiedz na pokład załogę. Mrok nocy wyzwał panikę — komanda szumiała — zaczął się nieporządek. I wtem rozległ się cichy, lecz jakiś szczególnie mocny i spokojny głos: to Wy! Moc działania była niezwykła! nie minęło minuty, jak wszyscy byli spokojni, wszyscy poczuli, że mają kapitana, któremu śmiało mogą powierzyć swoje życie.
Kom. Golikow: Ani słowa więcej! Prowadzić ich.
(Warty ich rozdzielają karabinami. Lejtenant Szmidt odchodzi — z nim wyżsi oficerowie, którzy daremnie usiłowali gestami uciszyć tłum).
Mitienko (do żołnierzy): Myśli zbawić Rosyę całą. On brat nam — skrzydła ma wielkie, lecz przy nim Widmo Mroczne — mgły krążą — i zakrywają jego oczy — jamy, przez które widać niebo. I on głową bije o więzienie, rozpacza. Ogień na morzu — w mroku będą płonąć majtkowie — armaty zahuczą z brzegu — pociski, jak złe słowa iść będą — i wszystko zagaśnie. Z orlemi skrzydłami Waryat stać będzie przed sądem — i ziemia ruska wzdycha wciąż bólem niewymownym.
Żołnierze: Przepadli my — wszędzie zgon — strach!
Mitienko: Nie, śniegi już odtajały z pod Murów Piekła — i na dobro nam płynie wiosenna krew — wschodzi wielkiem słońcem łaska Boża. Wiedzcie, bracia, niema już wśród naszej Golgoty grzechu, my święci — my synowie Boży!
(Wilhelm Ton słuchając, posępnie się chmurzy. Wchodzi Feldwebel z żołnierzami, niosącymi pęki rózeg.
I nagle słońce — nowy Bóg — błysnął. Złotymi promieńmi zaświecił w oczy Wilhelma Tona, który usiłuje utrzymać wzrok swój skierowany prosto ku Nieziemnemu. Twarz jego przybiera wyraz chłodnego satanicznego Bólu, korona cierniowa z żył występuje jawnie na czole jego.
Bóg zaś stoi tuż przy nim. Ogarnia go niebem, rzuca mu pod nogi snop symfonii — Złoty krzyż wielki wyrasta zamiast masztu. Wilhelm Ton, cofnąwszy się, wsparł rękę na lawecie armaty i spokojnie patrzy w zjawę.)
Wilhelm Ton: Chcesz uczynić mię, Słońce, Pawłem z Damaszku?
(A Chrystus, upadłszy pod koła armaty, zagląda mu w oczy i uśmiecha się żałośnie — teraz widać, że to nie Chrystus, lecz twarz jakiejś kobiety, nieładna, wymęczona, upiornie blada, w mistycznej, nakształt przydróżnika koronie.)
Wilhelm Ton: Nie będziemy sobie wyrzucali nic, prawda? Tak, wszystko co umarło — niechaj nie powraca. Zamykam bramę. Ostrożnie, przytnę rękę — nie wchodzi nikt bezkarnie do Piekła mego. Meduza nie jest wymysłem — ani Monstrum, nieudaną próbą natury! Nevery more!
(Nie obdarzy więcej jednym znakiem uwagi Swiatła, które staje się złotą, przenikającą wszystko atmosferą o wielu dłoniach błogosławiących i twarzach to męczeńskich, to pełnych boskiej zadumy i twórczej wszechmocy. Wilhelm Ton patrzy w żołnierzy, którzy są niespokojni i kładną znaki krzyża zwróceni na Wschód.)
Wilhelm Ton: Uwaga! Gdzie uwaga?
Feldwebel: Winowat!
Wilhelm Ton: Natychmiast poprawić błąd.
(Żołnierze i Feldwebel wracają się i po chwili idą, salutując.)
Wilhelm Ton: Smirno stoj! Zdorowo riebiata!
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
Wilhelm Ton: Urywaniej, urywaniej trzeba pozdrawiać. Nie umiecie pozdrawiać jak należy. Zdorowo riebiata!
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
Wilhelm Ton: Bardzo źle! (Ogląda guziki, ręce. buty.) Ty na robotę do pomp — guzik niewyczyszczony. Ty do czyszczenia klozetów — but rozdarty. U ciebie co to za ozdoba? (ukazuje krzyżyk) — bez obiadu.
(Marynarz za plecy ma jego bierze swą podeszew i drze w palcach.)
Marynarz (cicho): Ot, jakie nam dają obuwie.
Wilhelm Ton (ukazując na Mitienkę): Co takiego?
Feldwebel: Kara na sztundystę, który odmawia się strzelać.
Wilhelm Ton: Nie obryzgać mi pokładu.
(Chmura przygasza słońce. Wilhelm Ton odchodzi)
Mitienko: Ja widzę —
Feldwebel: Mołczi!
Mitienko: przybitego na krzyżu Wilhelma Tona —
Feldwebel: Czewo riewiosz?
Mitienko: Ja widzę: straszny On jest. Mroczny. Olbrzymi. On jeden sądzi. Nie sądzi. Straszniej: potępia! Milczy. On mnie żelazem krwawym próbuje! Ja już widzę piekło! Widzę tylko nieszczęście: i nasze skrzydła połamane! Tak — kto ma sumienie — ten musi zwaryować...
Feldwebel: Nieistowyj ty! (bije go pięścią pod brodę). Dobosz bij! (Bęben trrr!) Pierwszy — drugi —
(Żołnierze mówią — pierwszy drugi — pierwszy drugi.)
Rzędy zdwój! (rozdzielają się na dwie szerengi). Rota! Do nogi! Smirno!
Kapitan Wamindo (wchodzi): Zdołowo łebiata.
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo (do Mitienki): Jak stoisz? (poprawia mu nogę). Przeze mnie ukałany? a?! ty za co? Możesz mówić do mnie nie jak do swego komandiła, ale jak do towarzysza, mówiąc figułycznie, ze stołu i łoża.
Mitienko: Nie chciałem, aby ludzi zabijano.
Kapitan Wamindo: A wiesz, co dowodzi mi twoja odpowiedź?
Mitienko: Nie!
Feldwebel (poprawiając): Nijak nie, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo: Nieznajomości ludzkiej natuły. Czy jest człowiek, który od przyłody mógłby zabić człowieka? Takiego człowieka niema, ale powiedz mi — u nas są, lub mogą być włogowie?
Mitienko: Niema i nie mogą być.
Feldwebel (prędko): Tak toczno, Wasze Błagorodje, są.
Kapitan Wamindo: I nachały są?
Mitienko: Niema.
Feldwebel (ciągnąc go za rękaw): Tak toczno, Wasze Błagorodje i nachały są.
Kapitan Wamindo: I uczucie miłości i współczucia dla bliźnich jest?
Mitienko: Tak — to jest!
Feldwebel: — — — Wasze Błagorodje!
Kapitan Wamindo: Tak więc dlatego to mądły zarząd, ludzie kompetentni — pojmujący od nas daleko wyżej — i utworzyli wojenną służbę, wktółej młode pokolenie uczy się wzmocnionem przygotowaniem złęcznie zabijać człowieka-włoga, któły może przyjść i w twych oczach głabić twą majętność, zabijać twą matkę, ojca, gwałcić siostły i nałeszcie narzeczoną! (Po chwili.) Tełaz ci powiem ostatnie słowo: jeśli uznajesz, że widzisz przed sobą niemniej pojmującego niż ty człowieka — to stałaj się podtrzymać jego zasłużoną łeputacyę, za co i z mej stłony nie zostaniesz bez uwagi. Kładź się (ukazuje mu miejsce między dwoma pękami rózeg.)
Mitienko: Ja myślałem, że nas dosyć życie bije.
Kapitan Wamindo: Kładź się (ze złością): Na to, żebyś nie myślał, miełzawcze.
(Mitienko stoi, feldwebel opuszcza mu do kolan spodnie.)
Feldwebel: Michnów — Sokołow — Drapow — Charczenko — karabiny w kozły — Położyć go. Na nogi.
(Żołnierze kładną Mitienkę, jeden usiadł mu na nogach, drugi na ramionach — inni dwaj wzięli każdy po rózdze.)
Kapitan Wamindo: Zaczynać.
(Żołnierze z rozmachem uderzają.)
Mitienko: Oj, Boże mój.
(Majtkowie sztundyści zbierają się grupami.)
Majtek I: Szliśmy na modlitwę, a spójrz!
Majtek II: Pogańskie psy!
Majtek III: Odejdźmy, bo zawiedzie mię charakter i zarżnę oficera, wtedybym zginął jak zabójca nie jak chrześcijanin.
Majtek IV: Patrz, z ciała po dziesięciu uderzeniach zrobiła się krwawa wołowina, jaką przygotowują kucharze do kotletów.
Kapitan Wamindo (do nowobrańca): Jak się nazywa twoja ojczyzna?
Rekrut: Polsza, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo: Jak tak Polsza, a czemu?
Rekrut: Tak, Wasze Błagorodje — w Polsce się urodziłem — tam się wychowałem — tam wszystko, com ukochał pozostawiłem — tam są groby ojców moich i mojem pragnieniem jest, aby i moje kości tam legły.
Kapitan Wamindo: Ah, ty — siełyj — jaki deklamatoł, a?! A dlaczego w łuskiem wojsku służysz — i będziesz błonił cała Mikołaja — a nie tam kłóla Panie Kachanku?
Rekrut: Dlatego, że car Mikołaj jest król Polski, a więc ja jako prawy żołnierz króla swego i swej ojczyzny broniąc, spełniam rozkazy jego — i z jego rozkazu w Rosyi się znalazłem.
Kapitan Wamindo: Siełyj, mołodiec! Jak twe imię?
Rekrut: Leon.
Kapitan Wamindo: Łocie dziś daję go za wzół! A czemu twoja Polsza się buntuje?
Rekrut: Chcemy religii swej i języka, Wasze Błagorodje.
Kapitan Wamindo: Bałdzo chwalę. Świnią nazwę tego, coby o swoje się nie upominał. Tylko żydom, łiebiata, pałdonu nie dawajcie. A Leona za wzół! Biołę go na mego sekłetarza. Płaszczaj, łiebiata!
Żołnierze: Zdrawia żełajem, Wasze Błagorodje.
(Kapitan Wamindo odchodzi. Leon chce iść za nim — powstaje zjadliwy śmiech?)
Marynarze: Idź, fita, idź! Weź koszulę w zęby!
Leon: Co?! Wy dziegcie jakieś!...
Marynarze: Aha! (mówią mu na ucho).
Leon: Jezus Marya!
Majtek: Mały ty, prosiak jeszcze — a to byśmy cię w beczce mazi łbem aż do pięt. (Ukazując na Mitienkę): Patrz, jak cierpi człowiek. — A ty z kłólem połskim Mikołajem — za wzół komandzie — nu, ja tobie dam w mołdę — to ja będę tobie też kłól?!
Leon: Dziękuję, bracia, żeście mnie ostrzegli — hańbę moją zmyję —
Majtek: I znów ty dureń! Nie hańbę zmywaj, a rozum miej — patrzaj w oba oczy.
Leon (ukazując bitego Mitienkę): Ja na to patrzeć nie mogę
Majtek: Będzie czas, to ci powiemy. Nie wyskakuj ani wprzód, ani w tył.
(Dzwonią na śniadanie. Krzyk na drugim końcu pokładu: Nie będziemy jedli!)
Kapitan Wamindo: Etto czto takoje?
Feldwebel: Smirno. Wziąć go!
(Mitienkę podnoszą i czterej wyprowadzają.)
(Feldwebel wyciąga chustkę i dmuchnąwszy jednem nozdrzem na ziemię i ukazując monogram z herbem; wyciera nos).
Będziemy się zajmowali katechizmem. Sawielij Pachomowicz, podajcie mi Nowy Testament.
(Djakon podaje mu książkę — ten kładzie ją dumnie na stronę.)
Szulc!
(Wychodzi gruby marynarz.)
Powiedz mi ty, co to jest Chrystus?
Szulc: Ja nie ruski, panie feldwebel.
Feldwebel: Ty mi powiedz co takiego jest Chrystus, a że ty nie ruski — to mnie czort do tego!
Szulc (słysząc podpowiedziane): Duch bezcielesny, panie feldwebel...
Feldwebel (krzywiąc się): Coo? Duch bezcielesny?
Szulc: Nijak nie, panie feldwebel, duch boży.
Feldwebel: A ja myślę, że on był kiełbasa! (Do innego): Powiedz ty temu ostołopu, co to jest Chrystus?
Marynarz. Syn Boży.
Feldwebel (z gniewem): Syn!? i dureń że ty, bałda! Synowie to my wszyscy Boży! i ty i ja — syn Boży, a ja pytam, co On takiego jest? (Marynarz milczy, Feldwebel zwraca się do Żyda): Ej, ty parchaty, ty nie powiesz, kto to jest Chrystus? Wyście go sprzedali, więc powinniście wiedzieć?
Marynarz Żyd: W żadnym wypadku, panie feldwebel, my jego nie sprzedawali.
Feldwebel: Jakto nie sprzedawali?
Marynarz Żyd: Nasi go kupili, panie feldwebel, a sprzedał go Jego uczeń, którego my Żydzi nie uważamy za swego, gdyż sprzedał nam nie dlatego, że uważał nas za swoich, ale że jemu tak należało uczynić według Pisma.
Feldwebel: No, mniejsza, kto tam z was winien, kto nie — nam nie rozbierać, a ty ot powiedz tym czarcim obołtusom, co takiego jest Chrystus?
Marynarz Żyd: Jezus Nazarejczyk, panie feldwebel!
Feldwebel: Jezus Nazarejczyk, król żydowski! Na miejsce. Słyszycie, co takiego jest Chrystus? — Spocząć.
(Marynarze kaszlają, wycierają nosy, podchodzą inni feldweble. Tiszewskij rozmawia z nimi. Do marynarzy):
Mówcie modlitwę za cara.
(Na pokład wchodzą unter-oficerzy i Murzyn — w dali marynarze.)
Unter-oficer I: Ten to jest z prawdziwych, choć mu zapiekli trzydzieści — nie pomogło! Z kapitanem jak się zczepili co do wojen — tak doszło, że kapitan kazał go ponadto jeszcze na dwadzieścia dni do karceru zatrynić.
Unter-oficer II: I patrzeć na niego straszno, w czem to dusza się trzyma? Tylko oczy i błyszczą. Krew mu silnie poszła gardłem
Feldwebel Tiszewskij: A jakże jej nie iść — posiedź ty dwa lata przy piecach na 80 stopni żaru! — i do tego za czytanie broszur porcyę obiadu miał zmniejszoną.
Murzyn kucharz: Da, da — I will give to him.
Feldwebel Tiszewskij: Właśnie, że nie give, bo nie dozwolę!
Unter-oficer I: Już miesięcy dwa nie dostaje wołowiny.
Feldwebel Tiszewskij: Przepadnie pewno niezadługo, prędko czartowi nowa skóra na bęben będzie do djablej cerkwi.
Marynarz (ciągnąc z litewska:) Panie feldwebel, za co mu wymyślacie, przecież wy go nie znawszy?
Feldwebel (obracającsię, ostro): Bryś, pod ławkę! Tamże chcesz? To nie długo odprawię. Wieszać was trzeba, w smole palić, ot, co wam trzeba robić! Bóg sam wojował, a wy Mu służyć wzbraniacie się, mahometanie przeklęci! (Do murzyna). Kuk, daj tytoniu — giw mi smok!
Murzyn: Oll rajt! (daje mu tabliczkę do żucia).
Unter-oficer: Mister Kaptejn, giw mi rubl!
Murzyn: No!
Unter-oficer: Pluję ja na waszą czarną nacyę!
(Śmieją się.)
Marynarz: Mister Kuk, (ukazuje na mięso rozwieszone) — smierdit —
Murzyn: The girls — Makarow — diwki.
Marynarz: Będzie cholera!
Murzyn (szczerząc zęby): O yes — dużo — dużo zdech! (Baraszkując odchodzą).
Feldwebel: No, podciągnąć się, Samsonow! powiedz mi dlaczego ty w jedno składasz trzy palce?
Samsonow: W znak świętej Trójcy, panie feldwebel.
Feldwebel: A dlaczego ty kładziesz najpierw na czoło?
Samsonow: Aby uświęcić swój rozum, panie feldwebel.
Feldwebel: A na brzuch?
Samsonow: Żeby uświęcić swój duch, panie feldwebel.
Feldwebel: Na ramiona?
Samsonow: Żeby wzmocnić swe siły, panie feldwebel.
Feldwebel: A powiedz mi ty szóste przykazanie.
Samsonow: Nie zabijaj, panie feldwebel.
Feldwebel: A kogo ono nam zabijać wzbrania?
Samsonow: Bliźnich, panie feldwebel.
Feldwebel: Idź, przynieś tu manekina. Rota, wzdwoj. Lewa noga naprzód, marsz! (ustawiają się dalej i widać, jak ćwiczą się w przebijaniu bagnetem na wylot manekina).
Dwaj majtkowie: Żeby tego Siwołapowa dostać i kark mu skręcić! — Nie, głowę zostawić, ale ślepia wydłubać, nos odłamać i w pięty zabić po gwoździu, aby się męczył przeklęty. (Zbierają się inni.)
Mołokanin: Nie odpowiadaj na zło — niech się rozwija — w sobie się zetli. Na ogień dmuchasz — większy jest. Otocz go, aby wiatru nie miał — zgaśnie.
Tatar: I co ja z tego za korzyść mam? Tam u nas w Bałcie, jabym już miał sklep, żebym połowę tak się nabiegał po schodach, jak tu po masztach. Przeklęta służba — za darmo.
Majtek: Kupisz? (pokazuje zegarek.)
Tatar: Gdzie ty ukradł?
Majtek: Nie twoja rzecz.
Tatar: Daj, ale ci zapłacę w Odessie — na co tu hrosze?
Majtkowie (oglądają mięso): A, jesteś zgnil! To mięso, mówią, od robaków samo chodzi po pokładzie. Bracia, kto będzie jadł — to mu plunę w mordę. Idzie Matiuszenko. Jak się masz, baćko! I Wakulinczuk — zuch. Zeszedł z warty. No, będzie miał miesiąc za to ciemnej. I Nikiszkin wylazł czarny jak czort z maszyn swych — oj, będzie masówka — dalej, gałdy! (Zbiera się masa marynarzy, śmiechy — potem wściekłość.) Niech sami żrą — my im ugotujemy.
Nikiticz: Bracia, zcierpliwieć. Nie wybuchajcie. Nie o mięso na obiad nam idzie, o wyzwolenie wszystkiego człowieka — wszystkiego narodu (objaśnia im i mówi półgłosem).
Dwaj majtkowie (zabierając mięso w kosze):
I: Do kuchni — żywo! (śpiewa):
Tri sałdata w lies poszli —
naszli diewki —
Aj, dola — niema! Ale zato w kuchni przy obieraniu kapusty i kartofli można użyć. Dadzą ci też świeżych szczi i kość ze szpiku wyssiesz!
II: Teraz bieda, strejk w Odessie i ledwie połowę zakupów zrobiono.
I: Na mnie wystarczy. Mnie murzyn lubi — tytułuję go kapitanem i gram z nim w trik-traka.
II: Czujesz?
I: I dawno o tem wiedziałem, że śmierdzi. O, i robaki. Ale mnie co? Mam z oficerskiej kuchni. Daj, podstrzelę u ciebie machorki.
II: A ty mnie z kuchni — (daje mu tytoń).
I: I samemu ledwo starczy.
Majtkowie: Nieprawda — oficery chcą nas struć. Już i broszurki rozdawali o cholerze: kiedy ludzie zaczną mrzeć, aby myśleli, że to z choroby. Narodu im zadużo, uprawić się nie mogą. Do morza ich!
I: Pozdrowić cię z gotowym obiadem!
II: Ta gdzie?
I: Makarowu opowiedz, coś zasłyszał: dadzą ci buty dobre, pieniędzy, jedzenie z oficerskiej —
II: Ja przyznam, że mnie mróz chwyta, kiedy przejdę koło oficera. Takie czudowiszcza. Raz przyszedłem do Tona z raportem, że u maszynistów schodka A on wyjął swój oficerski kortik i tylcem jak mi da w kły — to mam dotąd wybity — (pokazuje na sznureczku ząb). Nie wiesz, mówi, że twój najbliższy jest wzwodny? Mówią, że jest mędrszy od całego sztabu —
I: Już i mnie dusi to morowe powietrze. Kończmy. Ot — i czorty idą. (Komendant Golikow i lekarz Smirnow podchodzą do mięsa)
Komendant Golikow: Proszę osądzić.
Lekarz (nakłada binokle, wącha, krzywi się): To nic: lato! — Załoga grymasi. — Mięso nie jest złe, trzeba trochę soloną wodą przemyć i robaczywe części wykroić.
Komendant Golikow: Więc są robaki?
Lekarz: To nic, bardzo pożywne —
(Śmiech wśród majtków.)
Pułkownik Nieupokojew: Czy to dla nas?
Lejtenant Makarow: Skądże? Dla marynarzy.
Pułkownik Nieupokojew: Jakie świństwo!
(Odchodzą)
Komendant Golikow: Rozchodzić się. Feldwebel Tiszewskij niech zapisuje każdego, kto podejdzie oglądać mięso.
(Odchodzą.)
Feldwebel Tiszewskij: Rozchodzić się w mysie jamy.
Majtkowie: Jak nam teraz służyć, jak wojować, gdy jeńcom w Japonii lepiej się żyje niż nam? Trzeba uciekać do Japonów.
Chorąży Aleksiejew: Co? Wasi towarzysze psów jedli w Porcie Artura, a wy znajdujecie wołowinę złą?
Majtkowie: Czy jesteśmy tu w Porcie Artura?
Aleksiejew: Mnie nic do tego, a wam radzę nie odzywać się, bo komendant słyszy.
Majtkowie: Połowę tej zgnili już ugotowano, a reszta ma być na jutro.
Majtek Ryszow: Do jutra robaki się rozmnożą i utyją.
(Nadchodzą znów: komendant Golikow i inni.)
Komendant Golikow: Czemu do stołów nikt nie siada? Podać mi tu próbę barszczu.
Kapitan Wamindo: Kuk mówi, że załoga płosi hełbaty i masła. Mięsa i zupy jeść nie chcą.
Komendant Golikow (na łyżce podając barszcz): Może kto spróbuje?
Kapitan Wamindo: Tam właśnie płapołszczyk Liwiencow je bałszcz koło lewego tłapu.
Komendant Golikow: Przyzwać!
(Wchodzi Liwiencow z miską miedzianą.)
No cóż, jaki barszcz?
Praporszczyk Liwiencow: Przecudny.
Komendant Golikow: No, widzicie!
(Spostrzega, że praporszczyk oddaje majtkowi miskę.)
Czemu nie jecie?
Praporszczyk Liwiencow: Ja z rozkoszą bym jadł, ale niestety, gardło mnie boli.
Komendant Golikow: Dzieci, czemu nie jecie barszczu?
Majtkowie: Jedz sam, a my będziemy jedli tylko chleb i wodę.
Komendant Golikow: Uderzyć na apel.
(Dobosz bije w bęben, zbiegają się zewsząd tłumy.)
Smirno! (Wchodzi na holowniczy pień.) Opowiadałem, jak lat dwadzieścia temu służyłem na „Świetłanie“ — i wynikł bunt. Wielu marynarzy skazanych było na śmierć.
(Majtkowie szepcą.)
Komendant Golikow: Innych przeciągano na linie pod okrętem. Pokaleczonych o gwoździe i muszle wyciągano. Byli omdleni — a niektórzy zatopili się.
(Wrażenie.)
Majtkowie: Topili ich jak szczenięta!
Komendant Golikow: Byli i tacy, których rekiny zdążyły już nadgryźć.
(Ruch między marynarzami.)
Smirno! Widzę że wam już nie wystarcza areszt w latarni, lub stanie na wierzchołku masztu z trwogą, że wicher mroźny i dmący wyrwie linę z ręki i spadniesz z kołyszącego się masztu — szczęściem, jeśli w morze — a nie na twardy pokład — z rozbitym upartym łbem.
Jeden z nich (woła): Heo, koniu!
Matiuszenko: Co robisz, szaleńcze, wprowadzasz nas w paszczę wilka.
Komendant Golikow: Ja nieraz mówiłem wam, że takie nieporządki na wojennym okręcie nie są dopuszczalne. Za to wieszają waszego brata — ot — tam! (ukazuje na nok).
Pułkownik Nieupokojew: Boże mój, jaki on głupi.
Makarow: Zaiste, czy to jest pora mówić takie słowa?
Komendant Golikow: Dzieci, kto chce jeść barszcz — niech wyjdzie tu. Naprzód, naprzód — spiesz się.
Majtkowie: Dziś dyabeł jest bardzo zły.
Komendant Golikow: Tak nie chcecie słuchać? Ja was już pouczę. Winni nie ujdą mi.
Majtkowie: Wielka rzecz — śmierć! pi!
(Bocmany, unter-oficerzy i niektórzy majtkowie stanęli na pomoście okrętu przy komendancie.)
Komendant Golikow: Warta na górę!
(Pojawia się warta z 27 ludzi, uzbrojonych karabinami.)
Okrążyć ich!
Tłum: Oj, bieda — będą strzelać. Idziem — niema celu dłużej się opierać. Jeszcze nie czas.
Matiuszenko: Za mną — wszyscy do wieży!
(Biegną do wieży.)
Kapitan Wamindo (przecina im drogę): Stłuna ciełpliwości u mej spławiedliwości pękła! — musicie być ukałani! (Majtkowie cisną się przez drzwi do admiralskiej kajuty.) To nie dla was paładny wchód! ( Wyjmuje szablę i wraz z oficerem warty nie puszczają ich. Spostrzega Wakulinczuka). A — ty zeszłeś z wachty?
Wakulinczuk: Całą noc znosiłem od ciebie nikczemne propozycye!
Komendant Wamindo: Dawajcie błezent! Okrążyć ich — okłążyć, powiadam. Chołąży Liwiencow, zapisać ich nazwiska. Bocmani, dawajcie płótno żaglowe.
(Warta otoczyła tłum wybladły, wnoszą płótno i otaczają niem).
Majtkowie: To na śmierć nas. Za co? Już otoczyli śmiertelnym płotem. Oj, Jezusie! Milcz — nikt nas tu nie wyratuje wśród tych wód strasznych — niema tu Jezusa. Uważaj — jak podniosą karabiny — rzućmy się do wody! Może nas nie zauważą. Płyńmy nurkiem.
Wakulinczuk: Za chwilę będziemy rozstrzelani — i rzuceni w ciemne miejsce, którego nikt nie zna.
(Mogilna cisza.)
Bracia, dlaczego zostawiacie nas?
Matiuszenko (do majtków stojących przy wieży): Co oni robią z naszymi towarzyszami? Bierz gwintówki i patrony. Bijcie ich, chamów!
(Wybiegają.)
Kapitan Wamindo: Ognia!
(Straż waha się i karabiny trzyma u nogi. Kapitan Wamindo wychwytuje Leonowi karabin — ten mu odbiera nazad.)
Wakulinczuk: Bracia, dopóki będziemy niewolnikami? Leon, pamiętaj! Przeżyliśmy wspólną niedolę! Polska z Rosyą — dawaj mi broń!
(Leon oddaje mu karabin.)
Do zbroi! ura! chaj żyje swoboda! (znika za wieżą).
(Kapitan Wamindo wyjmuje rewolwer i biegnie za nim. Wtem potężny krzyk: Het tyraniw! Rumor upadających karabinów.)
Komendant Golikow: Kto tam podburza marynarzy? Ach, ja znam — to jest ta kanalia Matiuszenko.
Pułkownik Nieupokojew: Rozbijają skrzynie z patronami! — Wszyscy będą karani — wszyscy! (Biegnie, krzycząc).
Komendant Golikow (do Matiuszenki, który wchodzi uzbrojony): Czego ci potrzeba? Postaw karabin!
Matiuszenko: Ja rzucę karabin — kiedy już nie będę żywą istotą a trupem. Uchodź z okrętu — to jest okręt narodu, a nie twój!
(Komendant Golikow wyjmuje rewolwer.) A, chcesz śmierci? (zamierza się kolbą — komendant w bok — i karabin roztrzaskany o podłogę.) Ja i rękoma ciebie zgniotę!...
(Komendant Golikow ucieka.)
Matiuszenko: (stoi chwilę w zadumie.)
To już wolność — już wolność!!
(Łzy mu płyną.)
(Pojawia się Pop czarny z krzyżem srebrnym.)
Pop: (rozgląda się trwożnie. Czka.) Pokój z tobą, synu!
Matiuszenko: Precz Chaldejczyku! won, pijanico!
(Trąca go, pop rzuca krzyż i ucieka. Matiuszenko podejmuje krzyż.)
Shańbili Cię — już i Ty nie z ludem i nie przez cud. Idź w głębiny!
(rzuca krzyż do morza.)
Jam wolny!
(Kapitan Wamindo wbiega goniony przez Wakulinczuka.)
Wakulinczuk: Przebaczam tobie. Nie zabijajmy się. Wyzwolenie czeka nas wszystkich.
Kapitan Wamindo: Padliec, padliec!
(Strzela mu w pierś — Wakulinczuk pada, lecz zrywa się — i chwyta Kapitana Wamindo.)
Nie, nie dasz rady. Widzisz — już mnie opuszczasz — a teraz ja Ciebie do morza!
(Wrzuca go w morze.)
Matiuszenko: (przeraźliwie krzyknąwszy.) Coś uczynił, Kainie?
Kapitan Wamindo: (do żołnierza na warcie?) Zastrzel mi tę kanalię!
(Żołnierz z warty rzuca karabin i ucieka. Kapitan Wamindo chwyta karabin i biegnie za nim.)
Matiuszenko: O mnie zapomniał. Tak — mówił Wakulinczuk, że będzie Sąd straszny.
(Strzela za nim.)
Kapitan Wamindo: (na ziemi.) Ty kanaljo — ty pójdziesz na ląd do połtu — ale ja Ciebie znaleść potłafię.
Matiuszenko: (z wściekłością biorąc go za twarz i wykrzywiając mu.)
Ja teraz ciebie samego poślę za jungę do admirała Makarowa — nauczyłeś się w Chinach rui — tam płyń.
Kap. Wamindo: Ja do Petełsburga —
(Matiuszenko wrzuca go w morze. Wbiegają półrozebrani oficerowie.)
Pułkownik Nieupokojew: Wszyscy będą karani, wszyscy!
(Majtek za nim biegnący strzela i zabija.)
Majtek: Oto pierwszy. Co z nim?
Matiuszenko: Tak, pierwszy niewinny... Przeżegnać go? nie — inny znak — znak słońca — wolności.
(Robi krąg. Podnosi ciało i wrzuca w morze.)
Idź — w te mroki, z których my już wychodzimy.
Praporszczyk Liwiencow: Rozbierajmy się i do morza.
Lekarz Smirnow: Nie, ja boję się rekinów. Ja tchórz! od klas najmłodszych uczyli mię poniżać w sobie człowieka.
Ziemia ruska chce ludzi już. A jam był tylko robak w mięsie śmierdzącym. Patrzcie, ja na sobie sam robię sprawiedliwość.
(Strzela w skroń. Liwiencow wskakuje do morza. Salwa z karabinów. Wpada straszliwy tłum uzbrojony, niektórzy dźwigają skrzynie z patronami i krwawiąc ręce, rozłamują żelaza.)
Marynarze: Śmierć tyranom! Niech żyje wolność! Oficerowie uciekają! Chronią się na torpedowiec! Torpedowiec odpływa!
Matiuszenko: Wydobyć haubicę z magazynu. Jeden wystrzał ślepy — drugim pogrążyć torpedowiec na dno!
(Kilkunastu wybiega.)
Marynarze: Komendant! Ha ha — nagi — tylko w kitlu. Gotów był rzucić się też w morze. Nie, co ma wisieć — tego nie zjedzą rekiny.
Na reję jego podleca — on nas reją straszył!
Komendant Golikow: Ach, ja stary dureń — co ja zrobiłem z marynarzami! Matiuszenko, ja wielki jestem grzesznik wobec załogi — daruj, bracie! my chrześcianie.
(Ściska go, płacząc.)
Matiuszenko: Ja krzyż rzuciłem w morze. Niech inni przebaczą.
Komendant Golikow: Ty jeden masz prawo tu mówić.
Matiuszenko: Wydany jest wyrok na ciebie.
Marynarze: On trzy domy postawił w Sebastopolu z naszej nędzy. Zesiekł tylu marynarzy i wygnał ich w dyscyplinarny batalion. Kazał gromadę ludzi otoczyć płótnem jak martwych. Czort on nie człowiek. Na maszt go! Niech z krukami lata.
(Wchodzi Wilhelm Ton.)
Komendant Golikow: Czekam Twojego słowa Wilhelmie Ton. Twoje słowo zwycięży tych ludzi.
Ty jeden jesteś wyższy. Ty geniusz. Tłum Cię uwielbi.
Wilhelm Ton: Niosą wam nieśmiertelność.
Marynarze: On wszystko może! sam lejtenant Schmidt przed nim klękał.
Wilhelm Ton: Wyjawię Wam tajemnicę bytu: Wschodzenie po olbrzymich górach. W tej godzinie południa dojrzejecie nagle wszyscy jakby kwiat paproci. Uczujecie pióra — i myśli twórcze głębokie.
Kiedy to nastąpi — stawszy się bogami — przyrzeknijcie mi, że okręt z wami będę mógł wysadzić w powietrze.
Marynarze: (krzyk) Okręt wyleci w powietrze! gdzie druty? — Wasze Błagorodje — miłości prosim — nie zabijcie nas.
Komendant Golikow: Ciemny jesteś — mów, co im przynosisz? mów o tradycyi świętej.
Wilhelm Ton: Wniebowstąpienie — śmierć — wspaniałe wyjście ze zgniłego mięsa — z twojej trądy cyi świętej, która każe żebrać o każdy kęs życia.
Komendant Golikow: Ano wiedźcie mnie — nie spodziewam się już niczego Jasnego i od was usłyszeć. Ja trzymałem się wiernie tego co nam przekazało — skwierne miaso!
Marynarze: Na reję! — Dużo trudu — Rozstąpić się z tyłu!
( Wyprowadzają go — słychać strzały.)
Okręt ma wylecieć w powietrze — za pomocą mechanizmu godzinowego. Ton ukrył drut — choćbyśmy okręt cały przepiłowali — nie znajdziemy. To szatan, (rycząc w strachu.) Mów, gdzie dynamit?
Wilhelm Ton: (patrzy na nich i coś złego błyska mu w oczach.) Uspokójcie się — usiądźcie, patrząc na to Wielkie Morze. Niech ujrzę w was materyał na wielką hekatombę dla Mroku.
Marynarze: Antychryst!
Wilhelm Ton: (do siebie w zamyśleniu)
Jeszcze może pieśń zaśpiewam w antarktycznym śnie —
Trzeba na to bym zatopił gwiazdy — Boga — mnie —
I zbuduję tam Ragnarok, gdzie nie będzie ludzkiej ćmy.
Lecz On jeden Niepoznany — On — co nigdy nie jest — my!
( Wprowadzają oficerów.)
Marynarze: Ten był w klozecie. Doktór Golenko był w szafie. Ledwo siłą wyciągnęli go — wpił się w deski jak kleszcz.
Chorąży Alexiejew: Darujcie mi bracia, mam żonę i dzieci, jestem majtek jak i wy.
Marynarze: Przyrzeknij, że ty do Odessy nas powiedziesz! jeśli nie zechce ten Antychryst.
Chorąży Alexiejew: Jam wasz! ja wierzę! (żegna się.)
Marynarze: Nie trzeba nam Antychrysta — patrzcie! tu werkfürerzy — te grubiany Liesowoj i Birdjukow — i powiązani unter-oficerzy, bocman-matin — a, i feldwebel nasz Tichon Skorpionowicz.
(Unteroficerzy, maszyniści i feldwebel klęczą.)
Feldwebel Tiszewskij: Przebaczcie nam grzechy nasze. Niech nasze żony i dzieci zginą, jeśli my was zdradzimy.
Marynarze: Przebaczyć im. Lecz oficerom śmierć.
Matiuszenko: (do Wilhelma Tona) W imieniu ludu żądam, abyś nam się poddał — (cicho) Ja Was uwolnię — musicie być naszym komendantem.
Wilhelm Ton: Tyś komendantem tego stada. Z wami skończyłem. — Zostawcie mnie przez godzinę w spokoju, niech przemyślę mą rozprawę — a wy róbcie co wam się spodoba.
(Chce odejść.)
Marynarze: Nie puszczać go — wysadzi okręt. —
Matiuszenko: (chwytając Tona za rękę) Aresztuję Was w imieniu —
Wilhelm Ton: jakiem?
Matiuszenko: narodu.
Wilhelm Ton: Nie znam narodu. — Za godzinę mnie już nie będzie. Okrętu nie wysadzę. Ja mówię — Wilhelm Ton — który was mógł uczynić skrzydlatymi.
Matiuszenko: Nie macie poco tam iść — przysięgnijcie wierność Wolności — i bądźcie naszym komendantem — lub zginiecie.
(Wilhelm Ton sili się ukryć uśmiech — twarz cała staje się naraz wpatrzona ponad głowę Matiuszenki.)
Wilhelm Ton: Czekaj — nie rusz się — na Tobie usiadła przedziwna ważka modra — (patrzy na zegarek) całą północ słońca mam w tem okamgnieniu —
(Wielki tłum majtków oświecony słońcem z góry, patrzy uważnie — Wilhelm Ton bierze w ręce modrą ważkę i uważnie rozgląda jej skrzydełka)
(Wchodzi Mitienko z karabinem — oczy ma obłąkane)
Marynarze: Ha ha — to nie ładnie: jasnowidzący z karabinem!
Mitienko: Ja szukam ukrytego Boga — widzę Jego Archanioła i zabiję — (mierzy w Wilhelma Tona.)
Matiuszenko: Stój — on jeden może nas wyzwolić. —
Mitienko: Nie — już nie — już nie — już nikt nie wyzwoli — zabiję — ostatni to z Bożego hufca.
(Wystrzał. Majtkowie odskoczyli w przerażeniu — kupią się w gromady bezładne — groza tajemniczy się w ich oczach. Wilhelm Ton jakby zbudzony — ogląda się w prawo i w lewo poprzez majtków na morze — nagle spojrzał prosto ku słońcu — wypuszcza z rąk ulatującą ważkę — czyni parę kroków i zwolna na ziemi się układa jak do spoczynku. Nieruchomieje.)
(Klękając u trupa) Wyspowiadam się Tobie. Moja dusza pęka z grozy. Mnie nikt za nic nie potępi już. Ale ja pytam Ciebie, Mroku: Kim jesteś Ty?
Tak, ja nie grzesznik już. Pytam Mroku — naco łudzisz nas słońcem, które nie może już być — wieczne!
Marynarze: Zwaryował.
(Straszliwy wystrzał z haubicy. Wielu pada na ziemię.)
Okręt wylatuje! do morza się chrońmy.
Matiuszenko: Nieprawda — jak nie wybuchło dotąd, znaczy niema nic. To z haubicy. Torpedowiec wraca. Zląkł się. My straszni. Wciągnijcie tych co płyną nazad.
Marynarze: (krzyk) Obwiesić ich. — Wszystkim śmierć. —
(Wchodzą Oficerowie. Makarow mokry i pieniądze suszy.)
Ach ty Judaszu, sprzedawałeś lud. Licz pieniądze. Licz. — Zabij się sam.
Matiuszenko: Nie, dosyć krwi. Sprawa ludu nie wymaga już więcej ofiar. Zmyjmy pokład sodą i wodą gorącą, a sami zapłaczmy z radości. — Wnoszą umierającego Wakulinczuka. Wydobyto go z morza — bracie mój!
Wakulinczuk: Co się dzieje?
Matiuszenko: Pancernik w naszych rękach.
Wakulinczuk: Bogu dzięki. A Wamindo?
Matiuszenko: W morzu.
Wakulinczuk: Mogę umrzeć spokojnie. Lejtenant Ton objął komendę?
Matiuszenko: Nie chciał rządzić — więc zginął.
Wakulinczuk: My nie podejmiemy. — Potęga mroku w nas — Pieniądze me oddać staremu ojcu. — Trzymajcie się mocno sprawy — proszę, proszę! (umiera.)
Marynarze: Patrzcie, jakie jasne łzy zastygły mu na twarzy. Uklęknijmy i módlmy się. — Ha, ha — radujmy się — kazionnego wina! — Nie wolno, wara! —
Boże, nie śmiemy iść przed Twą Wielką Chwałę z rękami w krwi — dusze nasze ciemne są — wiedź Ty nas, myślami dobremi napełniaj. — Wyzwalamy się — tak już ze wszystkiego! Dołoj Car! Dołoj Boh! Dołoj wsia matuszka Rossija! —
Nikiticz: W tej walce myśmy nie stracili dusz naszych, ale je odzyskujemy!
Ześlij nam Wielkiego Nauczyciela! —
(Matiuszenko podnosi Czerwony Sztandar na maszt — i oczy wszystkich zwracają się w górę.)
Mitienko: Ja go widzę: Mrok — —
Matiuszenko: Bracia, my wyzwoleni — myślmy o innych, którzy się męczą — płyńmy — na Odessę — wyzwalać Rosyę!
Marynarze: Wszystkich wyzwolimy — Amen.
Dunia: Pani złota, a? może by tu grobik ustawić?
Pani Szmidt (szlocha): Boże mój, chyba Ciebie niema?!
Dunia: Do Jezusa poszło na służbę. Widać was Panieczko bardzo On kocha — bo Pana to nie tak obejdzie.
Pani Szmidt: Mąż mój wróci zaraz — nie należy zwlekać, ustaw tu trumienkę — niech ujrzy ją taką piękną — dziecinkę moją — tylko cicho, nie obudźmy Iriny — doktór mówił; że to kryzys —
Dunia: W żarze bredzi, gorączka jak w piecu — te rączęta biedne, czerwone, łuską pokryte, wyciąga, szukając tatusia. Ona go najwięcej lubiła — i nie może mu dziecko przebaczyć, że go nie widzi —
Pani Szmidt: Straszne to wszystko — groza w powietrzu — zda się że widzę jędze, które w główeczkę dziecka wbijają szpony ostre, trujące — oh, jakie straszne —
(Układają dziecko w trumnie).
Dunia, ty powiedz z głębi duszy swej — wierzysz ty w litość Bożą?
Dunia: Nie możemy teraz, Pani, potem wam coś powiem. Ja byłam kobietą publiczną — i wy Pani też — to nie tajemnica — ja dużo widziałam nikczemnej grubej natury ludzkiej, ale święte tylko ot — to co. leży na desce zmarłe —
Choćby to był pies — choć jawny morderca — to bije z niego milczenie — jak od księżyca.
A żywi wszyscy nie dowodzą istnienia Bożego — nawet prosto przeciwnie.
Pani Szmidt: A umarli nie dowodzą niczego, prócz czarnej, Gehenny, której bramą jest wielki wodospad łez. Ja nie pójdę więcej już modlić się — nie pójdę — nie pójdę. — To dziecko niewinne jak Chrystus i tak cierpiało! —
Rozum obudził się w niem nad wiek — samo robiło inhalacye. Ja byłam przy niem jedna — felczer tak wstrętnie chrapał — i konało mi na rękach — a teraz drugie już — —
Dunia: Macie jeszcze syna — nie trzeba ześlizgnąć się z rozumu —
może się jeszcze przyda —
złodziejskie przysłowie mówi: kiedy wisisz — inni w gnojówce toną. — Oh, stukanie!
Pani Szmidt: To nadchodzi pan — idź otwórz —
(Zostaje sama — po chwili wahania też oddala się. Wchodzi Lejtenant Szmidt, z głową pochyloną ku ziemi — zatrzymuje się w progu — patrzy na trumienkę — zakrywa ją kotarą — staje pośrodku pokoju z twarzą wyrażającą największy wysiłek woli.)
Lejtenant Szmidt: Teraz musi być objawione. Na tamtym brzegu — lub też nigdzie. Nie rozpaczajmy — aż do chwili — kiedy zawiedzie — wówczas —
Lewkadya, chodź tu.
(Do wchodzącej żony.)
Tylko żadnych łez. Byłoby to niegodne! Musimy z wiarą — Tak. I musi nam być objawione. Już tej nocy, abyśmy wiedzieli.
Pani Szmidt: Chcesz seans?
Lejtenant Szmidt: Zakryję okno — lampkę stawiam za szafę — czy nie za ciemno?
Pani Szmidt: Ty miej ołówek — ja w nic już nie wierzę — nie mogę —
Lejtenant Szmidt: Nie — ty musisz —
(Słychać wahanie stolika — stolik dźwiga się w górę, ciężko z łomotem opada — potem idzie wzdłuż pokoju aż ku trumience.)
Lejtenant Szmidt: Wilhelmie Ton — tyżeś to?
Pani Szmidt (w transie): Oh, całe schody Richelieugo usiane trupami —
on ukazuje tam gdzie góra Dżumna —
przeznaczenie — każe ci tam iść —
— forteca? a ty — związany
Lejtenant Szmidt (w nagłem przerażeniu): Nie mam na czem się oprzeć — widzę jakby z Ewangelii na ziemi mój dom bez gruntu, o który otrąciło się morze i natychmiast upadł i stało się obalenie domu mojego wielkie.
Pani Szmidt: On każe iść za sobą — ku jakimś wyżynom —
Lejtenant Szmidt: To jest Rosya wyzwolona —
Pani Szmidt: Lecz ja w ciebie nie wierzę.
Lejtenant Szmidt: Ty?
Pani Szmidt: Miłujesz inną — idź za nią — miej z nią dzieci — mnie wstydzisz się — ty wszedłeś w mistykę aby objaśnić sobie postępek ze mną — a to jest zwyczajne — (wstaje jakby otrzeźwiona) zwyczajne zdegenerowanie.
Lejtenant Szmidt: Czemu ty nie wierzysz we mnie?
Pani Szmidt: W tobie jest ciągły chaos.
Lejtenant Szmidt (głucho): Ja świat myśli musiałem przeobrazić, aby cię ustawić na wielkiej wyżynie mego Fatum.
Pani Szmidt: Otóż seans zeszedł na kłótnię.
Nie możemy tak żyć. Kto z nas winien — kto nie — darmo sądzić. Ty nie zadawaj już sobie przymusu — zerwij maskę — idź za Tiną — córką isprawnika, ex narzeczoną popa — a wreszcie żoną wychrzczonego pana — jakkolwiekbądź, jest to twój ideał. Lubisz takie zgniłki.
Lejtenant Szmidt: Milczeć!
Pani Szmidt: Już milczą trumienki —
Lejtenant Szmidt: Nie wyzyskuj mej siły — ja mogę i teraz jeszcze raz ci przebaczyć.
(do siebie) Jak ja sobą gardzę!
Pani Szmidt: Wyjdźmy.
Lejtenant Szmidt: Czy ty naprawdę widziałaś widmo Wilhelma Tona?
Pani Szmidt: Przywidziało mi się — w tem niema nic prawdziwego — idźmy — znużony jesteś — czeka cię kolacya — przebaczasz mi?
Lejtenant Szmidt: Nie, trzeba już zgnieść wszelkie sentymenty — dosyć okazywałem uczucia.
Pani Szmidt: Mógłbyś mieć więcej uczucia w takiej chwili —
Lejtenant Szmidt: Rosya mię zwie!
Pani Szmidt: Eh, nikt ciebie nie zwie. Musisz skończyć z temi fantazyami.
Lejtenant Szmidt: Rewolucya wybuchnie lada chwila —
Pani Szmidt: Obchodzili się bez Ciebie i obejdą. Idźmy stąd. Abelard i Heloiza mogli grzeszyć w kościele — ja nie nazywam tego grzechem!
Lejtenant Szmidt: Jest to nikczemna zasadzka, którą natura na nas zastawiła —
Pani Szmidt: Lecz skoro interes natury stał się już naszym interesem —
Lejtenant Szmidt: To w interesie naszym leży, abyśmy jak najskrupulatniej w tę zasadzkę wpadli?
Pani Szmidt: Pierwszą twoją zasadzką byłam ja —
drugą jest — Tina —
a trzecią będzie — Rewolucya.
Lejtenant Szmidt: Ja dążę do pogłębienia myśli życiowej — więc wszystko co jest tragiczne — niech się krzewi. I dlatego mówię: won — z instynktem! choć należy powiedzieć: won z człowiekiem, bo to najzdradliwszy instynkt.
Pani Szmidt: Mówisz zupełnie jak Wilhelm Ton. Spojrzałeś na mnie — z takim obłędem?
Lejtenant Szmidt: Zostaw mnie z moim obłędem i trumną.
(Pani Szmidt wychodzi.)
(Lejtenant Szmidt nabija rewolwer.)
Lejtenant Szmidt (sam): Należeć do walki szczerze i poprostu oto jedyne co może ocalić od runięcia w dół hańby (cichy stuk do szyby.)
Ach, Tina —
(Uchyla okna.)
Przychodzisz w takiej chwili, gdy musi nastąpić życie nowe — lub runięcie w otchłań wszystkiego —
(Księżyc oświeca piękną postać Tiny w czarnym aksamicie.)
Tina: Mówiłeś, że ty musisz zginąć za wolność — idź, chwila nadeszła — weź tę gałąź dzikich stepowych róż. —
(Lejtenant Szmidt całuje ją gwałtownie)
nie ust, nie —
bądźmy tak czyści jak ten księżyc! ja jutro przyjdę na twą mogiłę —
i powiem ci wtedy milczeniem mojem, żeś ty był — Wielki!
Lejtenant Szmidt: Lub raczej wyznaj: czytałaś przed chwilą — coś inspirowanego?
Tina: Zgadłeś — Lamennais — lecz czyż nie mówię z własnej mej duszy? tak jak wróżka Delficka?
Lejtenant Szmidt: Dlaczego nie byłaś na wystawie?
Tina: Zaprosili mię do siebie Iwanowy —
Lejtenant Szmidt: Co — ależ to są chuligany —
Tina: No tak — zachodzę czasem, bo nigdzie na śniadanie nie podają tak przyrządzonego salade olivier — kuchnia wyborna — prosili też ciebie — —
Lejtenant Szmidt (śmiejąc się): Ty jesteś rasowa — a ja jestem nieumiejętnym farysem!
(Dunia wchodzi i niepostrzeżona ciągnie za rękaw Lejtenanta Szmidta.)
Dunia: Panie! a to musi być z Irinką jest źle! Nic nie mówi, tylko macha rączkami — oczki otwarła — i stygnie.
Tina: Więc to prawda, że u was jest zaraza? ja nie o siebie lękam się, ale bądź mężny — tylko silni mają racyę egzystencyi! Na wypadek — masz tu opium! —
(Znika.)
(Lejtenant Szmidt wychodzi spiesznie do innego pokoju — po chwili wnosi umierające dziecko, za nim idzie Żona.)
Lejtenant Szmidt: Te krwawiące i czarne owrzodziałe usta — rączki jak u gadu okryte łuską — oczka zalane ropą — ona poznała istotną prawdę!
Pani Szmidt: Oh, bólu mnie, najwyższego —
pod wóz Dżagernaut rzuciłabym się teraz —
jakiemukolwiek Bogu — lecz nie tej pustyni dla serca, które w ostatniej racyi świata znajduje mikroby —
(Milczenie.)
Lejtenant Szmidt: Myślałem, że w mojej obecności ona by umrzeć nie mogła — lecz widziałem przemoc Śmierci nikczemną, wtedy zebrałem w sobie wszystkie siły magnetyczne i dotknąłem dziecka, myśląc:
Zabijam cię — w imieniu Boga.
I zgasła. Uczyniłem to, aby skrócić męczarnie.
W tem jednem była moja władza. Zabijać mogę.
(Pani Szmidt zaciska wargi.)
Ja mam dużo — mam dużo — opium — zawołam tu syna i skończymy!
Pani Szmidt: Ty naprawdę — umarłbyś ze mną!
(Lejtenant Szmidt odwraca się.)
Pani Szmidt: Nie — ty musisz żyć — tobie nie wolno — musisz dokonać —
Lejtenant Szmidt: Nie wiem —
Pani Szmidt: Tam — słyszysz — huczą masy ludzkie — tam wre rzeź — idź, zanieś im wielkie twórcze słowo —
Lejtenant Szmidt: Zginąć mi byłoby teraz tak dobrze!...
(Klęka przed nią — łkając niepowstrzymanie — ona mu głowę gładzi.)
Pani Szmidt: Cóż ty im powiesz? oto poprostu — że należy umrzeć dla rzeczy niemożebnej, lecz wspaniałej —
nie będziemy już kłamali w niczem — a twoją najgłębszą prawdą — twoją najgłębszą to są te łzy —
bo ty nie miłujesz nikogo —
lecz nie jesteś samotny —
bo nie masz nawet siebie samego —
Lejtenant Szmidt: A ty?
Pani Szmidt: Ja — mam strach o ciebie — wielki — — chciałeś żebym umarła, dlaczego nie miałeś woli dać mi opium? Czy to Tina przyniosła? i to dla szczęścia?
Lejtenant Szmidt: Nie mogłaś mi dać szczęścia — ale mi dałaś — najgłębszą niedolę!
Pani Szmidt (z niepokojem): Kto mówi przez ciebie? Wilhelm Ton —
Lejtenant Szmidt: Jakto, więc on ci się tak zwierzał?
Pani Szmidt: Nie pytaj — wsłuchuj się raczej w to, co on ci mówi!
Lejtenant Szmidt: Zostało nam morze i dziki, prometeiczny bój —
Pani Szmidt: Nie cofaj — nie cofaj tych słów.
(Słychać huk armatni.)
Leitenant Szmidt: To Kniaź Patiomkin z czerwonym sztandarem wpływa do portu.
Pani Szmidt: Nie przyjąłeś dowództwa rewolucyi przez pokorę — myśląc, że będzie wiódł Bóg.
Lejtenant Szmidt: Lecz teraz krzykiem jednym się staję: Wielkim targaczem łańcuchów.
Pani Szmidt: Nie wyprzej się i tych słów.
Leitenant Szmidt: (Z mocą:) Idę oswabadzać więźniów.
( Wychodzi.)
Pani Szmidt: Uklęknę przy trumnie dziecka — jest to jedyny teraz mój kościół: milczenie.
(Klęka.)
(Wpada Dunia.)
Dunia: Panieczko, panie! chuligany dobijają się do naszego domu —
Pani Szmidt: Niech wejdą.
Bosiak 1: Ja tu ciebie dostanę kosturem, resztko człowiecza!
Makarela: Chodźno tu, synku admiralski, podejmijno maszt — zarzućno mi kotwicę!
Głos ze śmietnika. Ja choć zdechnę, ale wami gardzę, bramy wy piekielne.
Tłum. W śmietniku nieście go — w śmietniku — tu stawcie — w tym salonie — u wielkich państwa —
(Ustawiają śmietnik, skąd słychać chargotanie.)
Zakopał się w śmieciach — nie wyłazi — tam zjada i tam trawi — glisty z nim i białe robactwo.
Mieszkaniec śmietnika. Miękko na zgniłych cytrynach — zaciszniej tu w odpadkach niż w waszej stolicy.
Tłum. Wstawaj — jesteś na wizycie u jasnych państwa —
Wstawaj — przyjechał Okręt Rewolucyi — wszystko ma być równe — i swoboda najpomyślniejsza — Wysypać śmieci!
( Wysuwa się ohydny łeb.)
Mieszkaniec śmietnika: A ja gdzie się podzianę?
Tłum. Na marmurowy stół — do trupiarni — czas tobie, nie?
Bosiak 3 (zdejmując koszulę): Oj, sztyfty pogane zlatujcie, czy niema, myślicie, na was sposobu?
Mieszkaniec śmietnika: Czego tu żądamy? wolności? nie dla nas ona — my musimy zczeznąć — My robaczywe pokolenie — Czego tu żądamy? śmierci — oto ona jest — czcijmy ją — nie na klęczkach — ale runięciem — aż do meta-tragedyi — Sfinks — nie, raczej Prometeusz w śmietniku. (Kryje się.)
Tłum: To jurodiwyj — my idźmy stąd —
zaraz — patrzcie, jakie meble mięciusie —
nie rusz — nie kradnij ze szafy —
patrzcie — ukradł nowiutkie spodnie —
łowi kadyka — kamieniem go!
Mieszkaniec śmietnika: Milczeć tam — ciągle tu hałasy — kruki zdechłe! wszystko mnie boli od waszego krzyku. Łeb zatykam — to znów szczury wpadają mi na plecy. A, jesteś tu, odgryzłeś mi jednej nocy palec — ale ja tobie teraz ukręcę kark! (Wyrzuca szczura zdechłego, śmiechy, po chwili jęk:) Życie świńskie!
Bosiak (pijany dobija się do szafy): Naplewać tobie — otwiraj! cóż to, nie wpuszczacie mnie? a ja chcę teraz spać — ja w nocy muszę podstrzeliwać wódkę. — Wagony pełne — i wam się dostanie —
Skorpiony nie zobaczą!
Ja w imieniu narodu — rozdaję — Otwirać! Nie? Pluję na Was drzwi moralności — Pluję drzwi miłosierdzia — ja tu do Ciebie, Kapitanie — tu syn ziemi!
Mieszkaniec śmietnika: Trzeba się stać wprzód Synem Gwiazd, aby zasłużyć na dziedzictwo ziemi!
Makarela (do złodzieja ukazując dziecko): Weź mu ten łańcuszek złoty —
Złodziej: Patrzy strasznie — wzywa na pomoc wzrokiem —
Makarela: Duch z niego wyszedł — nadmę mu — to będzie miał na jakiś czas tchnienie (złodziej rozciąga ją uderzeniem pięści — tworzy się piekielny zamęt — z ulicy krzyki — przechodzą marynarze z ciałem Wakulinczuka, kobiety jęczą i całują ręce nieboszczyka).
Majtkowie: Patrzcie — tu jest ciało niewinnie zamordowanego przez władze marynarza — za to, że nie chciał jeść barszczu — a spójrzcie na to mięso — robaki!
Bosiaki: My i na Wielkanoc takiego nie widzimy — dajcie nam — choć i niedogotowane — lepsze to niźli szczurom wyjadać mózgi.
Tłum: Dzikusy wy nie ludzie — jak odziczeli! — Wielki męczennik — za naród zginął — oh, kiedyż to smoki nas opuszczą? — Trzebaby ich jak sztyftów gorącą parą — to sami rozlazą się —
Mało nas jeszcze jest — trzeba fabryki obejść — niech tu się zejdzie lud prawdziwy — wolność — konstytucya — precz samodzierżawie!
Hej, bosiaki — i wy z waszej nędzy wyjdziecie na życie nowe.
Bosiaki: Dajcie po rublu na głowę — to pójdziemy. Trzeba kupić ubranie, aby się pokazać w mieście — i módz cierpieć nahaje za wolność.
Tłum: Zebrać im — zebrać! to gotowe wojsko — ha ha!
Bosiaki: Nie śmiać się! ogień pożre nasze brudy — i my wyjdziemy z życia niewolniczego. Między nami są i lekarze — i palacze — i nawet jeden pułkownik — my ludzie minieni —
Mieszkaniec śmietnika: Wyście nigdy ludźmi nie byli.
Bosiaki: Słyszycie? to nas oświecił!? no — to nam wszystko wolno — bo my nie ludzie? Pokażemy —
Kiriłł: Już 1½ miesiąca ciągnie się nieustanny strajk. Doszliśmy do okropnej nędzy — ciągła walka z wojskiem na ulicach — rozprężenie! Potiomkin jak dobry geniusz zjawił się nieoczekiwanie w najkrytyczniejszym momencie!
Tłum (do marynarzy): A jakie u was karabiny?
Majtkowie: Mauzera — przebija 4 ludzi na wylot — mamy ich tyle ile załogi — siedemset. I armat 94.
Tłum: Zuchy marynarze. Strzelcie na wiwat. O święci, święci!
Majtkowie (strzelają): Niech żyje wolna rosyjska republika — hurra!
Rewirowy: Oszczędzajcie — oszczędzajcie nabojów — na okręcie przydadzą się — macie bardzo mało amunicyi.
Majtkowie: Mamy na dwa lata walki.
(Wbiega robotnik.)
Robotnik: Oj bracia — mordują nas — dziewczęta wyszły z fabryki i zrobiły pochód — i te co idą na przedzie nie wiedzą nawet, że gołemi szablami wysiekli mnóstwo trupów za niemi.
Tłum: Do boju — dajcie znak, żeby z okrętu strzelano.
(Marynarze powiewają czerwoną chorągwią.)
Majtkowie (miedzy sobą): Nie znamy sygnałów — to była rzecz oficerska — i nabojów wzięliśmy jak na paradę.
Tłum: Brońcie nas.
Majtkowie: Weźmy ciało — pójdziemy w pogrzebie — z nami nikt was ruszyć nie będzie śmiał.
(Wchodzą tłumy dziewcząt fabrycznych — w rękach gałązki i świece zapalone — nucą w ekstazie, nie słysząc dalekiej wrzawy i huku strzałów).
Dziewczęta (nucą):
Ty wzejdź zorzą — zorzą jasną —
nad rodzinnym krajem, krajem ciemnym —
podejmij się — w blasku wzejdź nieziemnym —
niech jasności krzyża już nie gasną.
Tajgi leśne, stepów zimne jary
i serc ludzkich złe otchłanie —
niechaj Łazarz już z mogiły wstanie —
niechaj Boże spełniają się czary!
Poznaj ludu wielki pałac Boga —
co na trzech dzierży się kolumnach —
pierwszy słup — męczennicy w trumnach —
drugi słup — to w dal bezbrzeżną droga —
a słup trzeci — płacz pokutny szczery —
to jest piorun, który bije w morze —
i zakłębi się ciemne bezdroże —
i powstaną dawne bohatery.
Krzyki: Kozacy tu! bez rozbioru biją i rąbią!
Dziewczęta (do marynarzy): Zabierzcie ze sobą — na wolne morze — nie będą nas tak piersi bolały — oj mroku ty nad nami — patrzcie, wszystkieśmy suchotnice — ten dym, który mężczyźni wypalają, nas pogrążył w jamę śmierci.
1: Dwa ruble na tydzień — z czego tu utrzymać matkę?
2: Albo kochanka?
Ładna: Ja to sobie pomagam, bom ładna — ale te biedaczki nie zaznają święta. I powiedźcie, czego one żyją? czego to wszystko żyje?
Dziewczęta: Hej, marynarze weźcie nas —
1: Ty — okręt zamieniłabyś w górę Dżumną.
Ładna: Ja pijana dniem wolności — ja Madonna Syfilityczna jestem dziś jak studnia wody żywej — jako kwiat migdału — dajcie mi gromnice dwie w ręce na zaślubiny — hej — kto odważny? —
(Mitienko ją obejmuje.)
(Kozaków dziki ochrypły śpiew.)
Na ulicie Maryensztadskoj
razigrałsia knut kazackoj,
biej nagajka mieszczanina —
zażgi pakliu kierosina —
aj, toptaj — toptaj!
Tłum: Wychwycili już szable — konie puszczają wcwał — Sądny dzień — uciekaj!
Matiuszenko (macha chorągwią): Usuńcie się robotnicy — będą z Kniazia strzelać kartaczami do Kozaków —
Kozacy: Udiraj! bomby! kartieczi! rubi — strielaj! udiraj!
( Uciekają.)
Tłum: Zwycięstwo! jedno słowo wielkiego Okrętu wystarcza.
Majtkowie: Ot, my zostali — teraz myślmy jak zmusić władze do ucieczki.
Tłum: Oni są w teatrze — wystrzał 1000 funtowego pocisku zmiażdży dach i przywali tę hydrę o tysiącu głów.
Majtkowie: Nie, tam mogą być niewinni. Lepiej idźmy grzebać towarzysza — z góry puścimy rakietę — niech miasto całe raduje się.
Tłum: Wielki męczennik! rozbiegnijmy się — bijcie w dzwony!
(Majtkowie wysuwają się konduktem pogrzebowym. Za nimi tłum rosnący.)
Agitator (wskakując na śmietnik): „Nowe społeczeństwo nie może już żyć po proletaryacku! ono będzie dążyło do tego, aby żyć jak wysoko kulturalny naród — i przytem tak będą żyli wszyscy jego członkowie — od pierwszego do ostatniego.“ Te słowa wypowiedziane przez wielkiego Bebla — dziś mają dla nas znaczenie zakonu —
Tłum: Mojżeszowego? bij żydów — oni buntują — bij japońskich szpiegów —
Agitator: Nie mówię o zakonie religijnym — Boga nie wyrzucamy — podobne nonsensy zostawia socyal-demokracya burżuazyjnym ideologom, którzy podczas rewolucyi francuskiej używali podobnych środków i oczywiście najnędzniej ponieśli rozbicie.
Wszystkie fundamenty współczesnego porządku okazują się naraz obnażone w swej bezczelnej głupocie.
Ludożerca fabryczny uważał się za moralnego; Molochem jest Cerkiew i Biurokracya — lecz my te obie szczęki podważamy ideją rozwoju — który mówi, że minął niewolnik jak minął człowiek jaskiniowy —
(Wieko śmietnika podważa się i w ogromnym wzroście powoli wyprostowuje się człowiek rozkładowy. Agitator pada wśród ryczącego .śmiechu.)
Mieszkaniec śmietnika: A ja wam powiem — słup wam telegraficzny w mordę z pakułami! Są tylko dwa programy człowieka ruskiego, szczerego, jakim ja pozostałem mimo niezwyczajnej powierzchowności:
Ojcze nasz — i ...!
Ojcze nasz — mówię w nocy, kiedy mi gwiazdy świecą przez dziury śmietnika — i ...! kiedy wyje we mnie jednem słowem — szczery, niekłamany instynkt.
Ja słyszę, jak czytają gazety nademną — śpię — a duch mój czuwa — jest partya s. r. i s. d. d. ń. gi. i wo. d. ki. i wiele innych, a ja mówię, że najliczniejsza jest ...! i ja do niej przystaję. Tu są bolszewiki — partya Mamy.
Tu są szczerzy ludzie ruscy — słup tobie telegraficzny w mordę z pakułami!
(Tłum od pewnej chwili nie słucha go, wpatrzony w czarną postać Nieznajomego.)
Nieznajomy: Teraz ja mówię.
Czyńmy co można, aby przyspieszyć koniec świata.
Macedońskie bomby i piekielne maszyny, to są igraszki.
Należy, abyśmy wszyscy byli zatruci syfilisem użycia, dżumą swobody, tyfusem głodowym złota i mistyką umierania Jedynego za ludzkość. Wierzyć w niepojętą Tajemnicę i po pachy stać w zębach gnijącego Lewiatana. Niech za nas świat urządzają bakterye. Niech żyją drobnoustroje! One w płucach — one w mózgu one we krwi — one w oczach — one w jelitach — one w każdem tchnieniu naszem. One w miastach, one na morzu, a najwięcej ich w cerkwiach, na nabożeństwie i w więzieniu.
Niech żyje zniszczenie wysokich gór,
niech osypuje się zwietrzały nasyp —
w doliny ciemne, w doliny łez, w doliny grzechu, w doliny zbrodni —
w otchłań niewiadomego. Niech żyje wiecznie To Nad.
Niech żyje nad Materyą — Myśl. Otchłań wtedy będzie swobodna i zwycięży. Niech zwycięży cokolwiek, byle już zwyciężyło!
Mitienko: A wiesz, kto cię tak nauczył myśleć? Wilhelm Ton, którego zabiłem —
Nieznajomy: To utworzyłeś człowieka — bo zaiste, człowiekiem jest ten, kto stoi sam wobec wieczności.
Mitienko: Myśl zbudziłem — i oddaję się tobie Madonno Syfilityczna.
Nieznajomy: Szukasz grozy, lecz uczynię coś straszliwszego — znane to jest w Indyach poddawać myśli innemu —
więc rozkazuję ci —
uznaj się — za cierpiącego Chrystusa.
Za tego, który skonał w nocy mrocznej —
widziany tylko przez łotra —
niezbawiony świat urąga mu — męczy go — krzyżuje aż do najgłębszych czeluści jego Golgoty —
Mitienko (przeobrażając się): Oto szatan pożądał was, aby przesiał jako pszenicę. Ale Chrystus prosił za tobą, aby nie ustała wiara twoja: a ty niekiedy nawróciwszy się, potwierdzaj bracią twoją!
(Tłum przerażony dziwną powagą cofa się.)
Ty mnie wróciłeś do mojej pierwotnej istności.
Bom ja był przed wiekami Boży!
Tłum: Cud, nawrócenie!
(Tworzy się gromadka dokoła Mitienki, która, słuchając go podnosi ręce do góry i płacze.)
Pani Szmidt (dotąd klęcząca, wpatruje się w Nieznajomego): Za straszne jest wszystko — nie można z życia robić eksperymentu dla myśli swej.
Nieznajomy: Idźmy stąd. Spróbujmy w jakim cichym borze nad wielką rzeką odbudować wierzenia nasze —
i siły życiodajne.
Pani Szmidt: Czy ty jesteś marą mego obłędu? Kocham Cię, lecz o tem nie wiedziałeś ty nawet! (Nieznajomy znika).
miasto czy składa się już z tnących się w obłędzie kruków?
(Ochrypłe krzyki — wchodzą brodiagi z piłami, toporami, hakami — na jednym śledziona końska — zakrwawione wlecze drugi jelita — trzeci końską głowę wdział i ogonem macha.)
Krzyki bosiaków: Ura! Kto chce do patryotów? Kto chce zbawić Rosyę świętą od rewolucyi? Jechał student — tak my jego mózgami o rynsztok — a z konia rysaka trofej nasz — wy słuchacie żyda — my go nauczym botaniki — jeśli zdjąć skórę z żołędzi — to wyrośnie melon —
Tłum: Wy ludzie bez krzyża — psy wściekłe — ha — z wami policja idzie i oficerowie — wesoło częstują się papierosami — ej, bosiaki — obudźcie iskrę sumienia w piersiach.
Bosiaki: Tą iskrą zapalimy brody żydowskie — namoczywszy je wprzódy naftą — idziemy pić — rozbijaj magazyny — tu Berson — tam Lurie — tam Sokołów — czego dusza chce — w bród! hej suki — wykąpiecie się w szampanie —
(Straszliwy brzęk szkła. Wpadają naprzeciw do wnętrza płonącego magazynu — wylewają rzeki gorejącego spirytusu — brodiagi piją i żywcem zapalają się.)
Student (w kożuchu i butach do kursistki): My umrzemy dzisiaj.
Kursistka (w chustce): Naturalnie. Musimy dla ludu zbudować barykady.
Matka: Czyż i ty Tonia pójdziesz na barykady?
Kursistka: Mateczko? Czy ty możesz powątpiewać?
(W krzyku nic nie słychać aż po chwili.)
Student: Twoje rączki zmazały się krwią! Możesz pomagać ranionym bojownikom za wolność.
Kursistka: Ja nie chcę być siostrą miłosierdzia. Ja chcę walczyć za wolność. — Mamo — ty nie chcesz, żebym ja zabijała — ja nie będę — Ja pójdę na barykady — i będę tam trzymała czerwony sztandar —
Madonna syfilityczna: Jaka ty piękna — uh, gorąco — zrzucam szaty naga — czegóż ten student jakiś zawstydzony? idźcie — tam na tę górę Dżumną — tam bzy kwitną, tam idźcie się miłować — a tu rów ogromny dla wszystkich trupów z ulicy —
Matka: Boże mój, tylu zginęło —
Madonna (czyni gest nieprzystojny): Tu mam fabrykę, z której zrobić mogę całą ludzkość, gdyby tej nocy wyginęła. Ha — ha — nowej rasy geniuszów, którym wygniły sumienia — chodź ze mną — ty panna? musisz upoić się — (śpiewa):
W mrocznej mgle ogień huka —
iskry gasną, lecąc w dal —
nocą nikt nas nie odszuka —
idźmy na most — rzuć ten żal!
ja tobie znajdę innego kochanka — oddam ci oficera kozackiego, który za mną gotów w ogień — masz go!
(Wbiega oficer kozacki.)
Oficer: Krasotko moja, aniele — a — quelle societé — vous permettez, la gloire ne vaut pas — pociełujew!
(Poczyna głośno całować Madonnę.)
Madonna: Studencie, broń mnie!
Student (strzela z rewolweru i zabija Kozaka): Uciekajmy tej nocy — mnie umysł obłąkuje się — ah, idźmy na ołtarz — —
Madonna: Nie — na trawę soczystą kwietną —
Matka: Mitia, co tobie?
Student: Won — dość tej niewoli — ja nie chcę dłużej hipokryzyi — ja chcę żyć —
Madonna: Ty jesteś mój!
(Kursistka mierzy do niej z rewolweru.)
Ah, ty pannoczko — nie wiesz, że ta noc ostatnia nasza na tej ziemi? I w twoich oczach świeci żar i ty Czarownica — patrz, a tu moje kruki —
(Wbiegają brodiagi płonący lub z żagmami — wycie.)
Brodiagi: Ty jesteś Carica! masz — pij krew — w tym kielichu szampańskim — rozkroiłem serce pięknego chłopczyka — u tych książąt tam na piętrze — pij Carica.
(Madonna pije i toporem rozrąbuje nagle głowę chuligana.)
Madonna: Do ciebie Szatanie — głuche myśli naszych niebo!
Do Ciebie Szatanie — wolności mej morze!
Do Ciebie Szatanie! pożerająca mię — matko ziemio!
Trójco Szatana! wiedź ich na okręt nicości. —
Bosiaki: Uh, gorąco — rozbierzmy się i my nago.
Madonna: Wara wam — wy ohydne ciała —
ja piękna — idę — wiodę was —
ja i tych dwoje Aniołów — którzy tej nocy rzekę życia muszą przejść —
a ty Matko wróć się — i w domu swym czekaj —
może wrócą jutro —
może wrócą — nasyceni tańcem rozkoszy i grozy. Na okręt płyńmy —
Bosiaki: Patrzcie, idzie tu lejtenant Szmidt a za nim umarli!
i żona jego — nie, żona nie byłaby tak wesoła!
Daruj ty nam — uh, jaki straszny —
a niby święty — no cóż, możemy i żonę zarżnąć
tfu — tą Panią — i zgwałcić ją — a tak żyjecie —
(Lejtenant Szmidt — przy nim marynarze z chorągwią czerwoną — wnoszą trupy i układają rzędami okropne zdeformowane postacie — to obnażone — to w odzieży — przeważnie Żydzi i robotnicy — kilkoro dzieci żydowskich, jakby śpią w trumienkach — twarze starszych wyrażają sfinksową okropną zadumę — prócz kobiety, której czoło popękane, oczy nienaturalnie rozstawione i usta w zgryźliwym, nieludzkim wyrazie.
Żywi przyklękają — siadają lub stoją nad trupami — budzi się w nich tchnienie wieczne — podobni są owym cieniom nad wodami Babilonu.)
Lejtenant Szmidt: (wśród ciszy grobowej): Nad grobem należy tylko się modlić; lecz niech będą podobne modlitwie słowa miłości i świętej klątwy, którą tu chcę wypowiedzieć razem z wami.
Kiedy radość przepełniła dusze tych już umarłych — to pierwszym ich ruchem było iść śpiesznie ku uwięzionym w turmach, którzy walczyli za wyzwolenie, a teraz w czasie błysku nadziei — pozbawieni są tego najwyższego szczęścia. Oni — niosąc ze sobą wieść radosną — śpieszyli udzielić jej zamkniętym, oni prosili, aby uwolniono ich — i za to byli zabici. Oni chcieli przekazać innym najwyższe dobro życia — swobodę, — i za to byli pozbawieni samego życia.
Straszne niewidziane przestępstwo! Wielkie niepoprawione już nieszczęście! Teraz ich dusze patrzą na nas i zapytują bezmownie: Cóż Wy uczynicie z tym dobrem, którego my jesteśmy pozbawieni na zawsze? Jak wy korzystacie z wolności? Możecie nam obiecać, że my jesteśmy ostatniemi ofiarami samowoli?
I my musimy uspokoić pognębione duchy umarłych — my musimy im to zaprzysiądz...
(Głos jego się wzmaga.)
— Przysięgamy im, że nigdy nie ustąpimy nikomu jednej piędzi zdobytych nami ludzkich praw — — przsięgam!
Tłum (podniósł obie ręce w górę): Przysięgamy!
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że wszystką pracę, całą duszę, życie samo, — złożymy za uchronienie wolności naszej.
Tłum: Przysięgamy! przysięgamy!
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że swą pracę społeczna oddamy dla dobra roboczego tułającego, się ludu. Przysięgam!
Tłum: Przysięgamy!
(Słychać szlochania.)
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że wśród nas nie będzie ani Żyda, ani Ormianina — ani Polaka, ani Tatara, — lecz my wszyscy odtąd będziemy równi, wolni bracia wielkiej swobodnej Rosyi! Przysięgamy!
(Echa powtarzają potężny głos wielotysięcznego narodu.)
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że doprowadzimy ich dzieło do końca i wywalczymy sobie powszechne równe prawo wyborcze. Przysięgam!
(Rozlega się nagły śmiech. Lejt. Szmidt spotyka wzrok Nieznajomego. Tłum zmieszany milczy — nagle wybucha krzykiem.)
Tłum: Przysięgamy! Do morza z nim! Szatan!
Lejtenant Szmidt: Przysięgamy im, że jeśli nam nie będzie dane powszechne wyborcze prawo — my znów ogłosimy wielki rosyjski strejk!
Tłum: Przysięgamy! Przysięgamy!
(Rozlega się ten krzyk gromem po okolicach. Całują go, podnoszą — żołnierz jeden rzuca mu się na szyję.)
Żołnierz: Zbawicielu, cześć tobie, cześć!
(Lejt. Szmidt wpatrzony w Nieznajomego, rozsuwa tłum)
Leitenant Szmidt: O, jaki ty piękny — na okręcie — ty mój druh?
Nieznajomy: Ja nienawidzę rodu ludzkiego!
Lejtenant Szmidt: Mój — wróg?
(Wtem rozlega się wystrzał i jak pod uderzeniem młota parowego — dom się zatrząsł.)
Tłum: Patrz — całe schody usiane trupami —
(Wchodzi Tina z wieńcem żałobnym.)
Tina: Ty jeszcze tu? i żyjesz?
ja twoje natchnienie — twoja Walkirya —
słyszysz?! każę ci umrzeć!
(Rozlega się znowu straszliwy strzał.)
Lejtenant Szmidt: Mojżesz w chmurze wśród piorunów!
(Wilhelm Ton przechodzi wśród błyskawic. Lejtenant Szmidt wyciąga ręce i biegnie za nim.)
Tina: Stój — nie chcę już, abyś zginął — ja wierzę już, że to potrafisz — jest wyspa na morzu Śródziemnem pełna róż — a potem pojedziemy do Paryża — tam będziesz wielkim literatem —
Pani Szmidt (sama — niosąc trumienkę dziecka): Śmierć jednak jest jedynem błogosławieństwem.
(Wystrzały — tłum rozbiega się — wchodzi kozak pijany — dziko rozgląda się — do umarłego starego Żyda:)
Kozak: Smotri, starik, — chosz — żiżni siczas rieszu?
(Nie mogąc go trafić — przechodzi — wbiegają ludzie. Jęki — i ogromny krzyk trwogi, wściekłości i rozpaczy napływającego tłumu. Powietrze zapełnia się błyskami.)
Krzyk tłumu: Życia błagamy! Czemu nas nie ratuje Pancernik Kniaź Patiomkin? Gdzie Trybun Wolności — obłęd! obłęd! Pali się miasto! Palą się wagony! Palą się okręty! Umieramy!
Namiot żaglowy zakrywa widok na pancernik.
Na kłębie lin zwiniętych siedzi zamyślony Lejt. Szmidt. Maszt opancerzony rzuca fantastyczny widmowy cień.)
Lejt. Szmidt: Więc przyobiecujesz, że tej nocy zginie wszystko?
Cieniu w głębinie — ty jesteś wieszczych Pan tajemnic — i wszystkie łańcuchy fal trzymasz w swojem ręku.
Wyspowiadać się, o Morze? wejść w twoje głębiny? jakie ty dobre — ciągniesz mnie, ty stara odwieczna zbrodnicza Matko! Ławicom ryb, kiedy się trą — ludzie sprawiają ohydną rzeź — potem w parafialnym kościołku odprawiają mszę za szczęśliwy połów. Cmentarzu ryb i okrętowych szczątków!
Kocham Cię — niepojęta mroczna dolino wielkich łez.
Milczenie!...
Nie tym skrzypcowym jękiem — ale Gaurizankarem zapładniać twoje myśli falujące, obojętne, złe —
piorunami załachotać, abyś doznało śmiechu najgłębszych zagadek.
O, już nie słów —
ale pogardy — gardzić tobą — tak, jak ty mną.
Jestem duch zwierzę! Chciałbym się tarzać w namiętności, jak wieloryby w morzu — ich miłość — jest to widowisko potworne, zdaje się, że morze dostaje wściekłości.
I chciałbym, jak fakir indyjski w grocie nad Oceanem, lub jak nasz święty Sergiusz stać w ciasnem skalnem wyżłobieniu wyspy nad polarną wyjącą Ładogą —
i patrzeć w tę Otchłań, której jest imię Żelazna Nicość.
Wszvstko, co jest, niema celu. Wszystko jest w przeznaczeniu. Wszystko być musi. Nikt nie jest odpowiedzialnym.
Morze, w nocy obłędnej, burzliwej, zagnałbym wszystko co żyje w twe tonie — i tam wciągałbym wielkiem zaklęciem — jak łowca dusz — kto tu jest — dyabeł?
(Widać wspartego o maszt opancerzony Nieznajomego.)
Głos: Dusz łowca.
Leit. Szmidt: Może to echo odbiło się od żelaznej wieży? Może to obłędu miraż wspaniały — takie widmo Brokenu na głuchej mglistej otchłani życia —
(Nieznajomemu odchylają się szczęki i widać język czarny, wirujący. Leit. Szmidt podchodzi trzęsąc się i palcem próbuje dotknąć umarłego. I wtedy staje się rzecz dziwna: Nieznajomy w spokojnym lodowym tańcu, wirując dokoła masztów i armat, wciąż szybciej i szaleniej — znika w mroku — tylko błyśnienie nagłe — — Leit. Szmidt jakby się zbudził.)
Nie trzeba zanadto myśleć — zapada się w trzęsawy — —
Będzie szkwał morski — chmury mroczne — i to jest coś mitycznego: kawał księżyca krwawego w chmurze wschodzi — niby twarz okrwawionego Sfinksa — —
(Patrząc na wschodzący księżyc)
Mocnem i wiecznem jest tylko zlodowacenie ziemi, zgaśnięcie słońca!...
(Majtkowie wnoszący fotele, podchodzą cicho i znienacka brutalnie uderzając Lejt. Szmidta, śmieją się.)
Majtkowie: Towariszcz... u ciebie się zaczerwieniła, boli — a?
(Lejtenant Szmidt gwałtownym uderzeniem zwala z nóg majtka i wrzuca go do morza — i nagle wydobywszy nóż, staje chmurny i straszny przed gromadą.)
Majtkowie (rzucając linkę tonącemu): Nieładno, Lejtenant — skąd wam wyłażą takie pazury?
Ha, ha! może to na śmierć — bo mówią, że i zając przed śmiercią też mocno drapie pazurami.
(Odchodzą.)
Lejtenant Szmidt: Zbudził się we mnie instynkt walki — będę walczył. Przygotuję plan kampanii —
(Idzie po schodkach do kajuty i znika. Wchodzi .Mitienko.)
Mitienko: Gdzie jest Golgota? chciałbym nie widzieć nic — tylko patrzeć w morze zbawienia! — — Wejdę na krzyż — tam w miłości gnieździe nie wyśledzi mię nikt — —
(Wdrapuje się na maszt i znika.)
(Rozlega się muzyka — wchodzą majtkowie — twarze ich brunatne pasiaste koszule — jeden z nich śpiewa i gra na cymbałkach, inni na trąbach i skrzypcach — tłum zasłuchany — komitetowi poważnie zasiadają na fotelach, rozkładając mapy na stole, maszynę do pisania i wielkie napisy płócien, rozciągniętych na ramie: Wolność — Równość — Braterstwo! Proletaryusze łączcie się! Niech żyje Rewolucya!)
Śpiew: Wirują zimne fale,
biją o morski brzeg —
latają czajki nad morzem —
rozpaczy pełen ich bieg.
I jęczą wciąż — krzyczą te czajki —
jakiś zatrwożył ich wróg!
ha — rozległy się grzmoty —
dalekich kartaczy huk.
Tam pośród morza szumnego
błyskają krzyże dwóch flag —
walczy z przemocą zwycięską
dumny krasawiec — Wariàg.
Strzaskane wysokie maszty,
pancerz rozleciał się wkrąg,
walcząc z morzem i wrogiem
załoga nie spuszcza rąk.
Pieni się Żółte morze,
bałwanów ciemny gniew —
z wrogich pancernych olbrzymów,
grzmi straszny wystrzału śpiew.
Nasz okręt nagle zamilka —
czajki, zanieście tę wieść —
my w bitwie wrogom nie zdani,
za ruską giniem już cześć.
Przed wrogiem my nie zniżyli,
świętego Andrzeja dwóch flag —
myśmy wzerwali Koriejca —
nami zatopion Wariag.
Widziały czajki śnieżyste,
jak skrył się bohater wśród fal — —
zamilkły armat pioruny —
i morza ścicha już dal —
Błyszczą się zimne fale —
biją o morski łęg —
czajki do Rosyi wracają —
rozpaczy pełen ich jęk.
Rjesniczenko: Muzyka niechaj umilknie. Idźcie stąd. Otwieram posiedzenie Komitetu Wykonawczego. Straż niech tu przyprowadzi oficerów.
Majtkowie: Widzicie, jak się rozsiedli na fotelach. A co, Wasze Błagorodie — nie pogardzicie koźlą nogą — czy tylko już hawańskie? — Jak tu jest cicho — marynarze dotąd boją się mówić głośno w tych miejscach, gdzie siadywała władza. —
Resnieczenko: Sprowadzić tu oficerów!
(wychodzą dwaj majtkowie z gwintówkami)
W kasie okrętowej znaleziono 27.000 rubli i pakiet z 4.000 inżyniera Charkiewicza. Co z nimi uczynić?
Aleksiejew: Wybraliście mnie komendantem, więc ja mam chyba głos: radzę, żeby połowę oddać na koszta rewolucyjne.
Majtek I (z małoruska): Chiba mi złodii?
(Śmiech.)
Majtek II: Rewolucya nie jest kwecem, który zabija — aby kradł.
Aleksiejew: Tak to tak! Kot gdy ma parę godzin i jeszcze błonę na ślepkach — też nie je myszy.
Matiuszenko: Niema o czem mówić. Te pieniądze należą do inżyniera lub jego rodziny i będą mu doręczone.
Werkmajster: Ej oszczędzajcie, oszczędzajcie — przyjdzie potrzeba — okręt wielki — żołądków dużo —
(Wchodzi kilku oficerów pod strażą.)
Matiuszenko: Panowie oficery! Komenda Patiomkina postanowiła zwieść was na brzeg, ale wpierw niż to wykonać — ona poruczyła nam zwrócić się do was z pytaniem — czy nie zechce ktobądź z was przyłączyć się do powstawszych marynarzy i razem z nimi stanąć za świętą sprawę wyzwolenia wszystkich narodów od przeklętego ugniotu carskiego rządu żeby zwyciężyć albo umrzeć za swobodę — jak to postanowiła komenda!
Aleksiejew: Oficerowie z dobrowolnie przyłączonej Wiechi i nasi — proszą żeby ich puścić na ląd. Trzeba im zapłacić.
Majtkowie: Niech będą radzi, że wynieśli głowy całe z naszej paszczy.
Aleksiejew: To nie pora na żarty, ja sądzę. Im należały się pensye zaległe. Wszak przed chwilą słyszałem, że rewolucya nie kra — nie jest dawnym systemem. Ja chyba mam głos? radziłbym, żeby połowę całej sumy przeznaczyć na wierzycieli.
Majtkowie: Ha, ha — oni nam kiedy co zawierzyli!
Matiuszenko: Miejmy tę satysfakcyę, żeby panom oficerom dać po sto rubli.
Majtkowie: Miejmy!
(Matiuszenko rozdaje storublówki.)
Matiuszenko: Na szampańskie wino — bo do nich nie wypada mówić — na wódkę.
Majtek: Wódka po rządowemu nazywa się też wino, to na jedno wyjdzie.
Oficer: Zdrowo powiedziane — ruski człowiek lubi prawdę.
Oficer II: Kto mnie rozmieni 500 rublową?
Majtkowie: Oho, ten bogaty — nie przyjmie —
Oficer II (ukazując gestem rąk do siebie): Ręce są tak, a nie — tak. Powiedziano w Ewangelii: rękę, która sobie nie bierze — odrąb. Co mnie się z prawa należy — czemu nie brać?
Matiuszenko: A jakże, i Panu się należy 100 rubli. To tak, jakby wszystkim rozdać kopnięcie, a Pana oszczędzić.
Riesniczenko: Oficerowie nas dawniej znieważali, nie odpłacajmy im takimże sposobem. To nie przystoi Wielkiej Młodej Rosyi.
Oficer III (mrucząc): Ażeby prędzej już od tej śmierdzącej kanalii. Nawet nas siadać nie proszą.
Oficer I: A mnie oni teraz zaczynają się podobać. Ano, spróbowaćby tak teraz dać któremu opleuchę. Wyzwałby na pojedynek, jak równy z równym —
Oficer IV: Daj spokój — to jest najdumniejsza arystokracya — Dyogenesy ze sankiulotów.
Aleksiejew: Ja muszę jednak was prosić o większą sumę. Mam żonę na lądzie — pisała, że jest w ciąży — potrzeba mi gwałtem 1000 rubli. Nie odmówcie, kochani towarzysze. Różnie z człowiekiem bywa.
Matiuszenko: Wy chcecie zatem dziesięć kopnięć? Ja jestem za tem, żeby dać.
Aleksiejew: Ot tobie krzyż, nie mogę obejść się bez tych pieniędzy. (Wyciąga chustkę i ociera się.)
Majtkowie: Kiedy płacze, to widać potrzeba.
(Riesniczenko daje mu banknot.)
Ale pamiętaj, abyś wysłał pieniądze i sam wrócił, bo ty musisz okręt wieść — zaprzysiągłeś.
Aleksiejew: Sam dobrze wiem.
(do odchodzących oficerów półgłosem)
Mam genialną idejkę — posyłam do rządu memoryał.
Oficerowie (też cicho): Liczymy na pański takt. Admirała usposobimy dla pana życzliwie.
(Odchodzą.)
Matiuszenko: Wróćcie się panowie. Zapomnieliście —
Oficerowie (wracają): A — może być — jeszcze w rachunkach —
Matiuszenko: Należy komitet wykonawczy Wielkiej Rosyjskiej Rewolucyi pożegnać.
(Oficerowie chmurzą się.)
Czy wy ludzie? czy tylko manekiny zardzewiałe w atmosferze przesytu i dymu, kart i kobiet i wina!! Dla prostego człowieka macie tylko poniżenie?
W jedną noc traciliście to, co na was zapracowało ludzi tysiące.
I za to jeszcze pięściami biliście po twarzy.
Koszuba: My byliśmy zmuszeni jeść zgniłe suchary i ohydnie zgniłe mięso, podczas gdy oficerowie obżerali się różnymi jadłami i pili zagraniczne wina.
Przed oczyma naszymi urządzali ciągłe hulanki — gdy nas obrońców ojczyzny — morzyli głodem.
Nas szczuli, szczuli systematycznie — i mówiąc otwarcie, doprowadzili do stanu dzikich zwierząt.
Zanim poznaliśmy socyalizm — chcieliśmy ten pancernik rozbić na skałach, przerżnąwszy łańcuchy u steru — ten sposób walki był niegodny — ale cóż było zrobić? Nasz okręt zmienił się w pływające więzienie.
Zamiast zebrać nas w wolnym czasie — porozmawiać — jakiemi morzami idziemy — jakie okręty u innych — choćby u wrogich Japończyków — to słyszymy tylko —
Majtkowie: To już minęło!
Koszuba: Tak — słyszeliśmy swołocz, dureń, bałwan — a to mówiąc, kuli nas pod zęby. Przecież od takich słów lub od opleuchi nie zmądrzejesz. Trzeba być ostołopem, żeby tego nie rozumieć. Wszystkie osły zdaje się powinny by to nareszcie pojąć.
Nie zajrzeli nawet będąc dyżurnymi — do kuchni. Wciąż tylko oglądali burty mosiężne, które tak musiały błyszczeć, jak czarcie oko.
Oficerowie: My z mordercami rozmawiać nie możemy.
Koszuba: Tak? a ty gorszy — ty Kain.
My przecież znaliśmy się pod Cuszimą —
Byli tam majtkowie Król i Suslienko w karcerze „za bunt“. To z rozkazu tego tu oficera postawiono ich w łańcuchach przy baszcie, kiedy Japończycy kartaczowali okręt. I rozerwało ich tak, że nikogo nie można było poznać — leżały tylko nieforemne okrwawione kąski mięsa.
Kiedy nasz pancernik Osliabia tonął — i w nim już zabulgotała woda — wszyscy z dzikiem wyciem rzucili się na pokład —
Boże mój, jak zawyli wtedy ranieni w lazaretach! Ci, którzy zdrowi, od razu zmięli ich sobie pod nogi — i wydobywając się na wierzch, niemiłosiernie deptali.
Riesniczenko: Nie wspominajmy już tych bied — Koszuba.
Koszuba: Nie, to musi być raz wypowiedziane — oficerowie wiedzieli, że w maszynowych oddziałach było 250 ludzi zamkniętych pancerzowymi płytami w czasie boju. Te można było odkrywać tylko z góry. I ci żywcem pogrzebani krzyczeli, żeby im kto otworzył wyjście —
każdy zbawiał tylko siebie.
Ja miałem oderwane palce u obu rąk.
Temu oficerowi mówię: tam jest dwa i pół set ludzi w tem żelaznem więzieniu. On mnie pchnął —
Oficerowie: Możemy już iść?
Rjesniczenko: Teraz już nie.
Koszuba: Kto ma wyobraźnię — niech ujrzy położenie tych ludzi. Przy wywracaniu się pancernika w górę sterem — oni polecieli wszyscy głowami w dół — a za nimi — zabijając ich, poleciały wszystkie żelazne przedmioty, które były źle przyczepione. Wszystko zagruchotało — zaszumiało — zatrzeszczało... Elektryczne światło od razu zgasło, tworząc nieprzebity mrok. Ale główne maszyny i potem jeszcze tworzyły robotę, krusząc i przecierając wpadających w nie ludzi na drobne kawałki. Wodą te zakryte oddziały nie zapełniły się od razu — i oni długo tam jeszcze byli żywi. Jaki szatan mógłby wymyśleć takie piekło, jakie już zrobione jest przez ludzi?
Majtkowie (do oficerów): — — Krwiopijcy — co wyście przedsięwzięli? Zginąćby wam wszystkim ze świata Bożego!
(Oficerowie stoją z głowami opuszczonemi.)
Koszuba: Pancernik leżał już na boku, a z rur jego wciąż jeszcze nie przestawał wychodzić dym — który się rozścielał nisko — jakby od kainowego całopalenia.
Kapitan (dotąd milczący): Tak — ja jestem winien — sprawiedliwość i Rosya chcą, abyście mnie rozstrzelali.
Matiuszenko: My zaczekamy innego sądu na was. Przez Rosyę przeszliście z ogniem i z nahajem, zasiewając rodzinne miasta i wsie trupami i zgliszczami. Ludzka myśl, przystosowana do wszystkiego, nauczyła się już obejmować to, co wydawało się dawniej nieobjęte.
Dla najbardziej jednak nierozwiniętego umysłu jest teraz jasne, że bezmierne przestępstwa władzy nie dają się wyrazić żadnem kryminalnem prawem, i nigdzie jeszcze nie jest napisana ta kara, która ich czeka.
Możecie iść.
Kapitan: Pozwólcie słowo. Nasze pokolenie całe było zgniłe. Mszczą się na nas grzechy sodomskie i nieprawdopodobna dzika rozpusta od najwcześniejszej młodości. Ilu najszlachetniejszych młodzianów zginęło z chorób i występków, którym niema miana! Przez wszystkie domy publiczne Kilu, Hamburga, Brestu, Hawru, Spezii, Lizbony, Manilli i Yokohamy — szła za nami śmierć —
i ostatnią szaloną orgię sprawiła nam w wodach mrocznych Cuszimy.
Zatopić na dnie oceanu historyczne dzieło Piotra Wielkiego i razem z niem może losy Rosyi — to, jak chcecie, panowie — jest ciężko. Domagam się dla mnie śmierci. Mnie już nie tłómaczy młodość.
Oficer I: I dawniej i zawsze u nas tak było. Historycy nie mogą nawet opowiadać szczegółowo, jak ohydne były obyczaje XVI wieku u nas, a potem Katarzyna, a potem kadeckie korpusy — — Można sobie kazać strzelić w łby — to nikomu nie zaszkodzi, ale cóż pomoże? (Do majtków.)
A myślicie, że wy jesteście lepsi? „Rusi jest’ wiesielie piti“.
Jeżeli wierzyć uczonym — dziedziczność przekazuje się na dwadzieścia pokoleń.
Ciało i duch wasz też nie jest trzeźwy.
Wszystko w was jest zatrute z momentu poczęcia. Wszyscy macie skrofuły i usposobienia karamazowskie — pijaków.
Taż sama gniewliwość, toż samo zapomnienie w chwili najważniejszej, taż sama maligna myśli.
Czy daleko zapłyniecie z waszym pancernikiem Rewolucyi? Mnie się zdaje, że do pierwszego portu, gdzie jest wielki lupanar i wódki w bród. Płyńcie ludowi Argonauci; szczerze was błogosławimy na drogę.
(Odchodzą.)
Inżynier Kowaienko: Ja z wami. Ja pieniędzy nie brałem na drogę — i jestem z tych, co nad Rosyą płaczą.
(Zakrywa twarz. Milczenie wśród majtków. Wielu ociera rękawem łzy.)
Dr. Golenko: Ja teraz ani tu, ani tam — jabym rad, — pozwólcie mi przysłuchać — przejąć się duchem rewolucyi — —
Rjesniczenko: Posiedzenie trwa dalej. Wyborcza komisya do zarządu ekonomią okrętową donosi, że potrzeba sto tysięcy pudów węgla, dwa tysiące ton wody słodkiej — chleba pudów tysiąc, mięsa dwieście. Na to pieniędzy nie starczy. Przyjdzie zdobywać siłą. Czy to nas nie obniży w obliczu Rewolucyi, że staniemy się piratami?
Matiuszenko: Jabym myślał, że najważniejsze na teraz jest uwiadomić robotnicze organizacye i zdecydować plan walki. A wtedy już nie cofać się przed żadną nazwą moralną naszego czynu. Musimy naprzód obronić Odessę.
Koszuba: Miasto całe się burzy.
Ludzie tam stoją jak zakochani na brzegu — i patrzą z radosną wiarą w dal ku morzu, myśląc, że wszystko nagle się zmieniło i armaty nasze od razu wywrócą to, co należałoby dziesiątkami lat i tysiącami ofiar zdobywać. Nie zawiedźmy tej wiary.
Nikiticz (z owiązaną głową wnosi na plecach trupa): W mieście wojsko zwierzęco morduje — bosiaki odbijają już pakhauzy — piją koniak wiadrami, wina drogie i likiery — a gubernator Nejhardt wypuszcza ich przeciw Żydom.
Ja wracam z pogrzebu — i świadczę, po żadnym królu tyle łez nie wylano, co po naszym drogim towarzyszu. Zdradziecka władza pozwoliła na pogrzeb — a gdy wracaliśmy z cmentarza — ostrzeliwali nas — i zabito kilku marynarzy —
wśród bezliku publiczności wymordowanej.
Nie mogłem wam donieść wcześniej — leżałem na brzegu omdlony pod ciężarem tego, który konał na mem ramieniu.
Koszuba: Trzeba czynu wielkiego jak niedola tej ziemi, głębokiego jak groby naszych ofiar (ukazuje morze).
Matiuszenko: Zasypmy kartaczami forty — wysadźmy na ląd żołnierzy — szturmem wziąć kazarmy —
Riesniczenko: Nie mamy na to oficerów.
Koszuba: Naznaczmy z pośród siebie.
Aleksiejew: Tylko bieda, że takich jak wy nikt nie będzie słuchał. Oficerowie muszą być lub muszą wydawać się istotami wyższej rasy — spełniającymi wolę niedosiężnego prawa.
Werkmajster: A to, co my tu uradzimy — to tyle, co kupa mielących języków na jarmarku.
Aleksiejew: Nasz pancernik wogóle za dużo mówi.
Kozak: Zmienił sia w bałagan. Treba strelać, ot co.
Zwenigorodzki: Nasz pancernik zmienia się w wielki sąd nad Rosyą. I wara obniżać wielkie znaczenie słowa.
Napiszmy proklamacyę do całego cywilizowanego świata —
Zwróćmy się z zaklęciem bratniem do żołnierzy i Kozaków.
Kto umie na maszynie pisać?
Inżynier Kowalenko: Ja mogę.
Dr. Golenko (ciągnie go za połę): E, nie umiecie — zrobicie jeszcze błąd — i puls nieprawidłowy — o, to źle.
Jako lekarz, zabraniam inżynierowi Kowalence sforsowania — jest słaby na serce — choć on o tem sam nie wie. (cicho) Naco wy to robicie?
Inżynier Kowalenko: Ja robię tak jak podpowiada moje sumienie.
Piszmy.
Kozak: Ho, ho — jak starii Kozaki do sułtana? Tylko ostroumnie — i nie zabudźcie mamy.
(Inżynier siada na uboczu i pisze — Zwenigorodzki układa odezwę — schodzą się majtkowie, tłumem oblegają komitet.)
Majtkowie: Teraz już będzie Wielki Bój. Pancernik wpoi we władzę uszanowanie dla naszych żądań.
Aleksiejew: Pozwólcie mi zabrać głos. Rozsądek nie powinien być wykluczonym z działań terrorystycznych. Mówicie, że pancernik jest potęgą. Takby się zdawało. Kosztował dajmy na to 30 milionów — ma grube pancerze — armaty 320 milimetrowe, całą armię ludzi —
ale ja wam odpowiem na to ciekawym memoryałem — to — będzie niedługo znane i w Petersburgu — i w świecie całym.
Daję mu tytuł „Zguba pancernika“.
Majtkowie: Wilhelm Ton zawsze myślał o tem, jakby zgubić pancernik.
Koszuba: Długo przewracaliście w kajucie Wilhelma Tona, nie wiedziałem, że to były wasze studya.
Aleksiejew: A tak, moje! (ukazując zeszyt): Zestawiłem tu w licznych faktach, jak pancerniki z tysiącem ludzi w trzy minuty znikały pod wodą.
Tym mikrobem, który zabija olbrzyma, jest statek podmorski, lub nawet dobrze rzucona zwykła torpeda.
A my wiemy, że rząd rosyjski posiada w Sebastopolu podmorskie statki — Francya przysłała niedawno kilka! torpedowce i pięć pancerników idą z admirałem Wiszniewieckim. Możemy oczekiwać znienacka napadu. Umyślnie podkreślam znienacka. Pancernik, który oświetla reflektorem morze dla zbadania, gdzie są torpedowce, tym samym ukazuje miejsce ściśle, gdzie sam jest
Więc jest niebezpieczeństwo jeszcze większe, niż być w ciemności —
Majtkowie: A my wciąż reflektorami oświecamy!
Aleksiejew: Zły stan torped japońskich łagodził efekt wybuchu — jednakże pod Cuszimą pancerniki nasze otrzymywały jakby uderzenie potwornego młota — zaczynały się chwiać — woda bulgotała dokoła — aż utworzyła się na miejscu okropnie krzyczących ludzi jedna ponura lejowata wirująca jama.
Majtkowie (niespokojnie): My wiemy co to znaczy wyczekiwać torpedy. Jechaliśmy z eskadrą Rożdiestwienskiego. Za każdym statkiem handlowym, za każdym przylądkiem — w każdej mgle wyczekiwaliśmy torpedowca.
Aleksiejew: Torpedowiec w swym biegu podobnym do nietoperza — a bystrym jak kula — przybliżał się w nocy — a nawet za dnia, wprzód nim armaty do niego wycelowano —
To nas doprowadzało do obłędu.
Co innego pierś z piersią spotykać się — ale gdy torpedowce błądzą jak widma —
Koszuba: Więc niech mię Bóg skarze, cóż za wniosek — że mamy się bać — my, przed którymi drży miasto!
Aleksiejew: Drży? bynajmniej! Wszakże podczas pogrzebu strzelano do was i zabito już kilku marynarzy! A co do okrętu, każdy fort może nas ostrzeliwać olbrzymiemi armatami, a my nic mu zrobić nie możemy. Jedynie bezbronne miasto zamienić w kupę gruzów — i pogrzebać z garścią Kozaków setki niewinnych — to możemy.
Maszynista: Dodajcie, że kotły już źle funkcyonują, z powodu napełniania ich wodą morską, która zostawia osad.
Aleksiejew: A, tak? Dla oczyszczenia ich trzeba zajechać do specyalnych doków — na to jest tylko jedna rada — i muszę wam donieść, że obmyśleliśmy już w trójkę z inżynierem Kowalenko i doktorem Golenko, gdzie najlepiej nam się schronić —
Inżynier Kowalenko (zdala): Ja nie uznaję już tego tryumwiratu.
Aleksiejew: Ale gdy mieliście wolny sąd i opinię, to wybraliście z nami drogę jedyną — do Rumunii.
Tłum: Tam przetrwamy, zanim nam dadzą amnestyę.
Koszuba: Padlece, my do walki — a oni po amnestyę.
Tłum: Ty masz na twoich rękach dowód żeś walczył, i co z tego? wzięli cię do niewoli, a Osliabia z 700 ludźmi utonął.
Nie daj Boże w nocy nagle uczuć, że okręt miażdży się od torpedy.
Aleksiejew: Was kilku chce tyranizować nas wszystkich! Posłuchajmy co mówi naród!
Tłum: Do Rumuńskiej respubliki!
Inżynier Kowalenko: A czy naród wie, że w Rumunii jest królestwo, że prawa portowe żądają wydania oficerów na wojennym okręcie, że nie pozwolą nam prowiantować?
Tłum (tłum padając na klęczki): Batiuszki, zmiłujcie się — choćby do Turcyi, byle daleko od tych brzegów.
Werkmajster Birdiukow: U mnie jest znajomy w monasterze na górze Afon: tam ugoszczą nas rybami i winem. Wstańcie, riebiata, w kotłach się pali — wykręcimy tylko ster.
Matiuszenko (dobywa rewolweru): Kto jeszcze jest za rewolucyą?
(Błyskają rewolwery i noże.)
Aleksiejew: Komitetowi mają broń, jak na lądzie żandarmi! i w naszem ręku może się za chwilę znaleźć.
Werkmajster: Nasze hasło większe: Car i Boh! Dajcie nam wódki!
Majtkowie rew. I my za Carem, ale konstytncyjnym — i my za Bogiem, który nie, trzyma się wódką —
Aleksiejew: To wy spytajcie za pomocą równego tajnego bezpośredniego głosowania — czego chce większość? czy ona chce być tarczą dla niewidzialnej pod morzem płynącej żmii, której ukąszenie tworzy wybuch wody spienionej wysoko ponad kominy?
Tłum: Do Rumunii! my nie dźwigniemy rewolucyi i całej Rosyi — nikt nas nie podtrzyma — zginiemy tu — lada chwila ktoś może wysadzić arsenał —
Aleksiejew: Ja sam dawno to uważam — na okręcie jest jakby zapach tlejącego lontu.
Rjesniczenko: Oskarżam praporszczyka Aleksiejewa — że sieje popłoch — to jest karane statutem wojskowym.
Aleksiejew: A, więc wy zachowaliście statut wojskowy? powinniście wtedy zająć bardzo wysokie posady — tam na masztach. —
Mitienko (z góry niewidzialny): Tu jest wyzwolenie. —.
(Majtkowie niemieją — w przerażeniu najwyższem rozlega się krzyk)
Tłum: To umarły —
(Poczynają uciekać, depcąc i tworząc kupę ciał. — Jęki — pasowania — pięści bijące — przekleństwa.)
Aleksiejew (biega, zacierając ręce): Doskonale, nie daj się Birdiukow, — a ty, feldwebel Żurawlew, jakoś nie szanują cię —
Inżynier Kowalenko: To nikczemność!
(Chwyta go za bary i zaczynają się przepierać. — Okrzyki: Zdrada! — Bij kramołę! bij żydowskich sług! — Wchodzi Lejtenant Szmidt — w najwyższem zdumieniu patrzy — i nagle zdejmuje z Aleksiejewa trąbkę — daje sygnał boju: ostry donośny dźwięk. Cała wataha zrywa się na równe nogi.)
Lejtenant Szmidt: Wy tu zabawiacie się atletyką — wolni rosyjscy obywatele! a ja na aparacie bezdrutowym przejąłem wiadomość, że idzie na was admirał z flotą.
Majtkowie: Zgubieni! —
Bronić się! — Do armat!
Lejtenant Szmidt: Idzie pięć pancerników i niewiadoma ilość torpedowców.
Może widząc gotowość do boju — przyłączą się do was niektóre okręty, a może i cała eskadra.
Majtkowie: Aleksiejew mówił, że niema elektrycznych celowników — że dopiero jutro w Odesie kupimy —
(Lejtenant Szmidt ogląda armaty.)
Aleksiejew (zmieszany): Możemy ich i tak nastraszyć.
Inżynier Kowalenko: Prowadzicie nieuczciwą grę —
Aleksiejew (cicho): Nie chcę powiększać winy tych ludzi. Gubicie mnie.
Inżynier Kowalenko: Winą jest dać się zatopić jak szczury.
Lejtenant Szmidt: Pancernik jest w doskonałej bojowej gotowości — i niczego mu nie brak. (Do Aleksiejewa.) Wy tu jesteście komendantem, proszę wydać hasło boju od siebie.
(Aleksiejew gra w rożek — pokład nagle się oczyszcza z ludzi — namiot wyniesiony — widać morze dokoła — armaty mocą elektryczności poruszają się — i celują — oddział wojska w bojowym szyku na znak Matiuszenki schodzi w dół. Zewsząd odzywają się bębny i surmy.)
Lejtenant Szmidt (do Aleksiejewa): Każcie zakryć pancerzami wejścia do maszyn.
Aleksiejew: Oni będą strzelać — oni mnie zgubią — co ja mam uczynić?
(Płacząc, rzuca się w objęcia inżyniera Kowalenki.)
Inżynier Kowalenko: Możesz pan iść poprostu do dyabła!
(Aleksiejew odchodzi.)
Lejtenant Szmidt: Telegrafuje nam admirał:
„Złoci czarnomorcy — my ciężko zasmuceni waszym postępkiem — czego wy chcecie, nierozumni?“
Majtkowie (przy armatach, śmieją się): No, jak nas pozłacają — to zwycięstwo mamy już w czapce. Musi być niepewny swoich.
Lejtenant Szmidt: Pokład oblewać wodą, aby się nie zapalił od pękających granatów. Już widać. Płynie pięć pancerników, jeden minowiec, pięć torpedowców. To jest coś fantastycznego! gdyby z rewolweru wypalono — odpowiedziałyby 350 armat i wybuchłyby kilkadziesiąt torped.
Tu podpływa Gieorgij. Chciałbym, żeby który z was przemówił do tamtych marynarzy.
Matiuszenko (bierze tubę): My wolny okręt — przyzywamy wszystkich ludzi kochających Rosyę, aby strząsnęli jarzmo!
Krzyk z morza: Niech żyje wolność!
Lejtenant Szmidt: Gieorgij wyszedł z rzędu, przyłącza się do nas — Sinop waha się — Gieorgij semaforem sygnalizuje o pomoc!
Matiuszenko: Szalupę tu — warta za mną — pomóżmy Gieorgiu załatwić się z oficerami.
(Okręt Gieorgij podpływa tak blisko, ze marynarze podają sobie ręce. Matiuszenko i kilkunastu ludzi z gwintówkami wskakuje na pokład Gieorgia.)
Matiuszenko: Aresztujemy oficerów — kto z nich się ruszy — zginie.
Doktor (z łysiną, w okularach): Słuchaj — czego ty chcesz?
Matiuszenko: Ja nie twój „słuchaj“, źle wychowany człowieku.
Doktor: Słuchaj, dobry bracie!
Matiuszenko: Ja nie dobry brat dla was. Jeśli chcesz mówić zemną — zdejm swoje galony, staniemy się równymi!
Doktor: Chwilę mi poświęćcie, a nie będziecie żałowali. Było raz ciało. To ciało miało głowę — ręce — nogi. I zbuntowały się nogi, mówią: poco my będziemy nosić tę próżną — próżniaczą głowę? I rzekły ręce: poco karmić będziemy tego próżnego żołądek — chcę mówić — tego żołądka próżnego — próżniaczego.
(Śmiech majtków.)
Tak i wy przeciw władzy.
Marynarze: Ha, ha — czyta nam bajkę dla dzieci. — Trzebaby tobie powiedzieć prawdę o szubienicy.
Lejtenant Szmidt: Admirał z innymi okrętami odpłynął.
Majtkowie (do Szmidta): Towarzyszu, odpowiedźcie wy temu doktorowi na jego bajkę.
Lejtenant Szmidt: Odpowiem mu nie bajką, ale smutną prawdą. Nasze wiary są tak, jak nasza stara eskadra: ładnie pomalowane, ale na złudzenie oka. Są to tratwy przedhistoryczne, a jak mówią młodzi oficerowie o tych okrętach: zdarte kalosze.
Szkielety ich napełnione są więcej gipsem niż stalą — zatopią się przy pierwszem uderzeniu.
Widzicie, dlatego uciekał Admirał.
My tylko jesteśmy okrętem nowej mocnej konstrukcji, który wie, że trzeba iść naprzód, kiedy wszystko zmienia się dokoła niego.
My jesteśmy okrętem ludowych Argonautów — z nami tęskni, z nami się łączy — z nami walczy wszystko, co Rosya ma bohaterskiego, co nie zostało jeszcze zduszone od lat 150 w kazamatach i na Sybirze.
(Od brzegu straszny głuchy jęk. Wbiega:)
Agitator Feldman: Słyszycie — ten krzyk tysięcy:
Ratujcie, braaacia!
tam pali się port — weźcie szkła — tam czarni maleńcy ludzie zrozpaczeni, biegną w płomieniach — wybuch za wybuchem — wszystkie oleje i spirytusy w ogniu. Zapala się morze — tak wiele wylano tam nafty, smoły i spirytusu!
Patrzcie — czarni ludzie rzucają się w gorejące morze i tam spalają się.
Tam zapala się drewniana rampa.
Zapaliły się parostatki.
I to jest coś niemożliwego! patrzcie — tam strzelają —
ten bezdarny i tchórzliwy Nejhardt, który przez dzień cały nie zrobił nic, aby uprzedzić pożar —
ludzie bez przeszkody schodzili w dół — bez przeszkody upijali się maderą i likierami — bez przeszkody niszczyli towary, rzucając w morze — w strasznem obłędnem milczeniu —
on nie posłał tam ani jednego żołnierza — ani jednego stójkowego; policya — w mieście na górze mordowała niewinnych mieszczan. Lecz kiedy w dole — w porcie ludzie upoili się — zbezsilnieli, — gdy ich objął płomień — wtedy tylko zeszli się żołnierze i zaczęli strzelać. — To zemsta! strzelają wciąż, jak deszcz sypią się kule.
Majtkowie: Prowadź nas do walki!
Lejtenant Szmidt: Unikajmy walki bratobójczej — ogłosimy Zgromadzenie ustawodawcze!
(Do siebie.)
Tak jakbym nędzarzowi choremu zapisał maderę i bażanty! Widzę ździwienie w ich oczach —
opuszcza mię moc —
cóż ja im powiem? Tam są w mieście wszyscy, których kocham.
Zostaje tylko straszliwy bój —
wzdrygam się —
Mnie nie wolno im dać tego hasła — mogę sam zginąć —
lecz muszę mówić: ani jednej kropli krwi więcej!
Zły instynkt dałby mi moc porwania tych ludzi.
Z mojem uczuciem nieczynienia złego, muszę w chwilach najwyższych kryć się — i milczeć.
Majtkowie: Czego milczysz? ty Wódz rewolucyi — może ty już zaprzedany? Miałeś iść ku wyzwoleniu całej Rosyi —
(Przystawiają mu lufy gwintówek.)
Matiuszenko: Czy wy oszaleli? Ten człowiek jest wyższy ponad wszelkie podejrzenie. Jeśli chce milczeć — niech milczy. Jeśli chce nas wieść — niech wiedzie. Jego duch zwycięża za nas.
(Majtkowie cofają się.)
Lejtenant Szmidt: Zaiste, muszę dzisiaj urodzić się nowym człowiekiem. Trzeba mi strasznej mocy — nie oglądania się ani na górę ośmiu ewangielicznych błogosławieństw, ani na krzyk nienawiści klasowej. Trzeba mieć postępową moc Piotra Wielkiego, miłość do wszechnatury Gotamo Buddy —
Morze, ty mi daj wspaniały rozmach swej dziewiątej fali, która zatapia stary psujący się okręt!
Majtek: Płynie tu paropław z węglami!
Krzyk zdala: Chaj żyje Potiomkin!
Majtkowie: Chaj żyje swoboda!
Krzyk zdala: Chaj żyją powstawszy marynarze!
Majtkowie: Chaj żyje roboczy naród!
(Wchodzi tłum robotników ze sztandarem, lokaje herbowi niosą na tacach podarki, mieszczanie dźwigają chleby i wory z mąką — wyróżniają się dwie damy: Tina i pułkownikowa Sablina.)
Lokaje: To od gubernatora.
Matiuszenko: Do morza!
Birdiukow: A właśnie, że nie! oho!
Inni: To jakiś grzeczny człowiek. Strzelał do tłumu, bo musiał, ale z nami chce być w zgodzie.
Lokaje: Nasi państwo kłaniają się pięknie i pytają kiedy odjedziecie?
Matiuszenko: Cóż za hańba — my właśnie wyślemy im odpowiedź gardłem 140 armat. (Do Aleksiejewa): Komendancie, cóż wy tu stoicie? Chyba już teraz nie lękamy się zaatakować miasto, mając prawie eskadrę pod sobą.
Aleksiejew: Każdy tu rządzi —
(Odchodzi niechętnie.)
Mieszczanie: To nie kradzione! to nie od bosiaków kupowane, jak towary gubernatora — bogaci państwo targowali się u złodziejów o każdą sztukę jedwabiu i każdą beczkę madery. Tu są nasze łodzie — w nich mąka, chleby i kwas do picia.
Majtkowie: Biedni wy — sami od ust odejmując — wygłodniali od strejków — tu widać, kto jest bratem.
Birdiukow: Mieli co przywozić! Fu, ty czort! Kto tu zechce jeść takie źle pieczone chleby? rekiny wam podziękują.
Robotnicy: Dla nas i taki chleb za drogi, wierzcie nam.
(Śpiewają, znosząc węgle worami):
Wielka nasza fabryka stoi
między zielonymi lasami —
z kominów czarnych dym się roi,
i dzień i noc pod niebiosami.
Powietrze wstrząsają świsty,
wszechwładną mocą pary —
rzucamy wioskę, leśne jary, —
idziemy gdzie dym nieczysty.
Idziem wbrew woli w straszny mrok
ognia, żelaza — w grom kowadeł —
tam roślin życia ginie sok,
tam w pełni wieku tracim wzrok —
pierś rzęży bez pól — i bez radeł.
Jak wielu nas — jak wiele rąk —
nad stali jeziorem huczącej,
olbrzymi tętni parowy drąg —
i wszystko zgrzyta, ryczy w krąg —
tylko robotnik milczący.
Widziałeś kiedy łzę u powiek,
na twarzy bólem shartowanej?
widziałeś, jak w piekle stoi człowiek —
i kuje własne kajdany —
i broń — na powiększenie własnej rany?
Czerwone szyny wężami syczą —
nagle robotnik przebity jest nimi:
konając w męce — słuchaj, jak ryczą
stalowe złe olbrzymy:
„Ty wykupienia dźwigając krzyż —
„w kłamliwej życia pomroce —
„patrz, oto już giną więzienne moce —
„z mogiły wstaniesz — w świtach — na wyż!
(Majtkowie wzruszeni ściskają się z robotnikami — nastrój uroczysty — delegaci wskakują na burty i na armaty — tworzy się naraz kilkanaście mównic.)
Krzyki: My — Proletaryat — — My esery — witamy — wymordowanie oficerów. — My was znać nie chcemy!
(Anarchiści rozwijają czarne chorągwie.)
Armaty w lewo — armaty w prawo! Miasto zmusić, aby się ubrało w czarne flagi! — Złaźcie z armat — one są poświęcone dla sprawy ludu! —
Panowie, my tu jesteśmy wojennym okrętem i wolnych nie uznajemy. —
Na co ta surowość — wytoczmy parę beczek, niech się ludzie napiją i ugadają — — Pysznie — szatańska karuzel — Postawić gilotynę! Ha, ha — wywożą kradzione kufry na ląd — Nie mylicie się: prędzej wam rząd wybaczy kradzież, niż rewolucyę! — Zebrać cały naród i zapytać czego chce?! — Ja widziałem tej nocy wilkołaka! — mnie zabili żonę i dziecko —
Niechże się już raz wyleją rzeki krwawe — a potem, albo zwycięży Proletaryat —
(przerywają mu)
i wtedy wrócimy do stanu dzikich hord stepowych —
(mówca)
i wtedy nastanie powszechna sprawiedliwość —
(przerywają mu)
i ty będziesz gubernatorem —
Głos od wody: Zdorowo, riebiata!
Majtkowie: Jaki tam czort?
Głos od wody: Pozwólcie na wasz okręt wstąpić!
Majtkowie: Kto wyście?
Głos od wody: Żandarmi i Jewo Priewoschoditielstwo — gubernator.
Majtkowie: Czego chcecie na naszym pancerniku?
Głos od wody: Chcemy śledztwo zrobić o tem co zaszło.
Matiuszenko: Aha, śledztwo — zaraz — nakierujcie tu reflektory — Warta, na górę!
(Widać pokład innego okrętu — na wzniesieniu gubernatora, za nim żandarmów.)
Jeden z delegatów: Przepraszam, gdzie tu są pewne miejsca? Niema tu jakiego zejścia pod pokład — a, dziękuję, dziękuję — —
(Znika.)
Gubernator: Biedny, pracujący narodzie! okłamali cię żydowscy rewolucyoniści. Oni chcą utworzyć swoje żydowskie państwo.
Już Pismo święte ich przeklina, bo jak wśród zwierząt jest cały gatunek drapieżnych — tak i żyd: w nim niema nic ludzkiego.
Dlatego ich niszczą.
Nie można wyliczyć zbrodni żydowskich — a także odwetów ze strony eksploatowanych narodów.
Walka z tym wewnętrznym wrogiem jest wprowadzeniem sprawiedliwości socyalnej!
Żydzi w Bobrujsku podeptali ikony, w Kiszyniowie wyrzucili psom prosforę, w Wilnie na cmentarzu orzekli, że niema Boga!
A oto w Mińsku niektórzy żydzi doszli do takiego rozwścieklenia, że chwytali karabiny zębami — i w tymże czasie krzyczeli: Co to za potworność! pogrom! rozbój!
Mnóstwo żołnierzy patrolu było okrwawionych!
Już Katarzyna II Wielka chciała ich wyżąć i mówiła:
„a jeśli okaże się u nich moneta złota, albo efimki — to za one dać im miedzianymi pieniędzmi.“
Całe narody giną od nich.
Żydzi zgubili Polskę, a teraz przyszła kolej na Rosyę.
Feldman: Ja chcę przemówić słowo.
Gubernator: Jak ty śmiesz — o wilku mowa — a on tu wyje!
Majtkowie: Niech mówi — takie jemu dobre prawo, jak i tobie.
Feldman: Jarzyło słońce; miękkim jedwabiem błękitniało niebo; jak marmur czyste było letnie powietrze.
Lipy kwitną. Niebo zapada wzwyż i rozszerza się bez końca i kresu. Aromatem kwiatów napojone powietrze; ono pieści i nawiewa piękne sny.
A na ulicach banda rozbójników czyni swe krwawe dzieło; wesołą jest uczta ich; tak pachnie im krew; mocniej upaja ich niż wystałe w piwnicach wino — —
Na ulicach wesoło — świąteczne twarze, świąteczne głosy. Sołdaci kłują bagnetami i śmieją się — i dowcipkują ze służącemi —
Chuligany ciągną z jakiegoś domu rzeczy i znajdują tam — skarb — żyda, kryjącego się żyda!
Tu, dawajcie go tu! — Szum, dźwięczne głosy, ciekawe spojrzenia.
„Towarzysze, młotka! — Kto ma młotek!...
Jest! — Raz, dwa, raz i dwa! Tak, ot tak!“
Strumyczek — maleńki strumyczek krwi — ze strumyczka wychodzi para.
Subtelna robota! Zobaczcie, może on jeszcze nie zdechł? Podjąć go i rzucić!...
Skąd ona się wzięła? z domu? z piwnicy? z ciemnej dziury? Z dzieckiem u piersi ona stoi na dworze; ona stoi i nie rusza się z miejsca; lecz i gdzież ma iść? Wszędzie zgon — z góry i z dołu — na prawo i w lewo — Nie patrz na niebo: tam niema dla ciebie łaski; nie zwracaj się ku ziemi — ona ci nie da zbawienia; nie wzywaj do ludzi — oni nie usłuchają twego głosu.
Gubernator: Dość tego bredzenia. Rozmawiając z prezesem kijowskiego sądu — rzekłem mu — że teraz jest też Inkwizycya. Czasy się nie zmieniają, ludzie zostali i zostaną tymi samymi, tylko sposoby zmieniają się — i zamiast maczug — za przykładem żydów — będą użyte bardziej wycywilizowane sposoby mordowania — —
Majtkowie z komitetu: Nie słuchajmy go.
Tłum: My wiemy, gdzie nasz wróg —
niech nam tylko Car Ojciec da amnestyę —
my pokażemy się! my oczyścimy ziemię ruską z wszelkiej kramoły. Won żydów. Won rewolucyonistów!
Matiuszenko: Warta, skierujcie Mauzery na tych panów z orderami.
Słuchajcie, żandarmi! Szable do wody rzucić, bo zaraz strzelimy.
Majtkowie: Wydłużyły się blade twarze jak koniom.
Odpinają pendenty — o, plusk!
Matiuszenko: Rzućcie rewolwery do wody.
Majtkowie: O, plusk.
Matiuszenko: Rzućcie ładownice do wody. — A teraz do domu!
Gubernator: Wiedzcie, że telegram od Cara przyszedł — obiecuje miłościwymi słowami, wszystkim przebacza i obdziela ziemią — lecz nie wolno dalej, już dosyć rewolucyi. Omyjcie się z krwi —
Tłum: Już dosyć — mówi Car — i my to czujemy —
Matiuszenko (wychwytując karabin, mierzy do gubernatora): Kacie! krew masz na duszy swojej, a my tylko na ręku. Won!
(Okręt gubernatora odpływa. Homeryczny śmiech majtków — inni ponuro milczą.)
Werkmajstrzy: Jeszcze droga powrotu dla nas otwarta. Świętość służby my naruszyli — ale to wiadomo, Car dla siedmiu zabitych oficerów nie każe rozstrzelać 800 ludzi.
(Żołnierz bez nóg wlokący się po ziemi.)
Żołnierz: Naczalstwo wszystką siłę zabrało nam, wszystką wolę! Patrzcie, co ze mnie zostało! Kadłub haniebny, który pełza w niedoli.
Lecz ja nie płaczę.
Mówię wam: rzućcie jedno słowo — a ja tymi ot rękoma zaduszę te potwory.
Majtkowie: On biedny nie może dojrzeć, że już odpłynęli.
(Podsadzają go.)
Aleksiejew: Wynosić się stąd, wolni — anarchiści włażą do armat, wy nam uszy zapełniacie jękiem albo programami — a miasto całe na nas oczy wytrzeszcza, jakby nie widziało czego lepszego. Tu należy zrobić każdemu swoją robotę. Wy, policyanci — bierzcie się do tłumu, — tłum niech idzie do roboty, a jak będzie co gotowe — wstaniemy wszyscy, jak jeden mąż.
Tłum: Idźcie stąd, poszli — dosyć tych bredni.
Robotnicy (śpiewają odchodząc):
Nie, dłużej czekać nie można. My długo milczeli.
Cierpliwość ma swój kres. Zburzymy ten loch.
Męczymy się od wieku w martwej, dusznej celi —
Nam duszę przeżarł wstyd, nam się wydziera szloch.
Już głazy wyją na ulicach — i łamie się ochrana —
Rosya się pali cała od bólu i płomienia —
a na jej piersi podwójna dyszy rana —
Krwawy Port Artur, mandżurskie złopalenia.
Co robić nam? na trwożne rozprawy
nie będziem tracić sił. Już bliski ląd.
My z morza krwi — idziemy w myśli prawej
na wielką drogę, na Ostateczny Sąd.
„Ośmielmy się!“ Wezwanie to nie zdradzi
nas — którzyśmy przeszli już wszystkie Rubikony!
Widzicie — tam na wyżynach się gromadzi
lud — już bije on w najwyższe dzwony!
(W dali istotnie słychać muzykę dzwonów.)
Pułkownikowa: Ja bardzo rada jestem, że widziałam tych ludzi, którzy lada dzień będą drygać nóżkami na szubienicy. Patrz, tę parasolkę ja zanurzałam we krwi ranionych. Ty nie?
Tina: Ja nieraz boję się sama za siebie. Byłam wczoraj u spowiedzi, a dziś brałam komunię — myślałam, że mnie to uspokoi — ale jeszcze gorzej!
Pułkownikowa: No, a cóż twój luby?
Tina: Kiedy my jesteśmy na takich wyżynach — że —
że nie wypada mnie pierwszej zaproponować, a on mnie ma za mieszkankę siódmego nieba — Czy do twarzy jest mi to uczesanie?
Pułkownikowa: Bardzo. Weź tę lornetkę — tam są ciekawe scenki z życia — uroń ją niby nieznacznie — on tu idzie — zobaczysz, zaraz mu się przejaśni w głowie —
Tina (patrzy w lornetkę): Ach, czy to być może — to chyba tylko zagranicą — ach moja złota — moja złota —
Pułkownikowa: Upuść lornetkę.
(Odchodzą. Dzwony wciąż mocniej biją w dali.)
Lejtenant Szmidt: Wszyscy opuszczają ten okręt — co się wydarzyło? — dzwony biją w soborze — potężne, rozgłośne — jakby Iwan Groźny — — a ja przeciw tym dzwonom idę do boju —
Tak, jeszcze nim świt — opanuję miasto —
Tino, jeśli zginę — ty spójrz na księżyc —
ona tu przeszła — unika mnie — chce mi dać pojąć, że muszę spalić mosty —
Walkiryo moja —
zdaje się, że idąc coś zgubiła —
lornetka —
miasto w płomieniach — trzeba się przyjrzeć —
co to — czy ja obłędu dostaję — co to jest? — nagie — ohydne — mężczyzna nagi — i dwie kobiety — i — ależ —
Tina (wchodzi): Czemu jesteś taki zmieszany? ja też nie wiem co się to dzieje — Pułkownikowa ofiarowała mi swoją elektryczną gondolę — ja umiem nią kierować — będziemy tylko dwoje — jak pięknie jarzy się morze — jakie łuny — jakby się wstydziło miłować — czy ja tu czego nie zgubiłam —
znalazłam w cerkwi — i nie miałam czasu spojrzeć w tę lornetkę —
Lejtenant Szmidt: Niech pani weźmie ją —
— nie, — ty nie widziałaś co jest w niej?
Tina: Zaraz zobaczę — (patrzy).
Lejtenant Szmidt: I jakto — mnie —
Tina: Powiem ci wszystko — ja już nie mogę — ja jestem samotna rozpustnica — mnie darowano taki — —, ale ja chudnę — — patrz, ten pasek zlatuje już ze mnie — idźmy stąd — ja muszę noc jedną —
oh, dałabym za to miliony!
Teraz już wiesz wszystko! Ja jestem tak nieszczęśliwa!...
Lejtenant Szmidt (z rosnącem podnieceniem patrzy w mrok — zdaje mu się, ze widzi idącego Wilhelma Tona): Uwolnijcie mnie od tego strasznego nieczłowieka —
(Strach między marynarzami.)
Ja z tobą walczyć będę tu wobec płonącego miasta: tak: tylko dwie myśli żelazne niechaj się ścierają.
Kobieta? biada, kto ją podnosi do powagi swego przeznaczenia! Bądźmy jak morze wiecznie wystarczające sobie!
Tina: Uspokój się — ze mną płyń — wrócisz, gdy zechcesz —
Lejtenant Szmidt: Zbliża się chwila — prędzej mi łódź —
otaczają mnie wizye Groty Błękitnej — straszno mi —
to zbliża się atak mej epilepsyi — niech jej nie widzi nikt —
prędzej mi łódź —
tam ja z tobą Umarły będę rozmyślał nad tem, jak zwyciężyć straszną, obłędną niedolę życia —
(Do widma.)
Ave Caesar, moriturus te salutat. Położę się u Bram nowego życia — słup, do którego ranie przywiążą dla rozstrzelania, będzie granicznym słupem Wolności.
Tina: Odjechał — mam nagrodę za moją szczerość —
Pułkownikowa: Rozumiem twój smutek. To niezwykły człowiek. A siła ducha u mężczyzny jest taką samą siłą płciową, jak czarne wąsy.
Jedziemy.
Mam swoich własnych wioślarzy — i wierzaj mi, że nie są najgorsi.
(Odchodzą. Pułkownikowa odwraca się — i marynarzom pokazuje język.)
Majtkowie: Co to znaczy? pokazała nam ta barynia — o tak!
Matiuszenko (do odpływającego Szmidta): Komendancie, co mamy robić?
Lejtenant Szmidt: Zwyciężyć! — ha!
Matiuszenko: Czemu on krzyknął tak okropnie — i coś ciężkiego uderzyło o dno łódki! Nie widać nic!
(Do marynarzy, którzy wnoszą beczułki i lampiony.)
Co to?
Majtkowie: Nareszcie to wszystko raz się skończy!
(Krzyk z Gieorgia.)
Zdrada! ratujcie!
Matiuszenko: Gieorgij odpłynął — kapitan przy sterze — ludzie krzyczą — nie rozumieją — zdradzają nas — ha!
ognia, ognia do tych psubratów — ślepym wystrzałem — (podbiega do armaty i wystrzela) wracają — opamiętali się — dzięki Bogu — trzeba tam postawić wartę — ha — co to — tam jest doktór Golenko — tam wre bój — kapitan okręt prowadzi mimo — rozpędził go — Gieorgij wleciał do portu — już wrył się w ławicę piasku — leży na boku. Kapitan wyskoczył sam i ukrył się między Kozaków —
Bracia — tam naszych aresztują — biją — wiodą na śmierć!
Aleksiejew (wypada): I nas to samo czeka! będą nas wlekli z morza opalonych pożarem i rannych —
I w nocy wyciągną z więzień przemocą i postawią przed jamy wykopane — lepiej śmierć na morzu!
Zwróćmy ster!
Tłum: Uciekajmy!
Inżynier Kowalenko: Haniebnie opuścić swych towarzyszów? nie! strzelcie kartaczem jednym w te bandy kozackie — dla nich jesteście wciąż fortecą nieprzystępną —
Waryat: Okręt wylatuje w powietrze — uh!!
Tłum: Uciekajmy do Rumunii — gdziekolwiek — tu nas będą zaraz atakować torpedami —
Matiuszenko: Zejść mi stąd wszyscy z pokładu — bo ostrzeliwać was będę mitraliezą.
Ha, kto kieruje okręt na pełne morze?
tam zbiła się gromada — mają topory i karabiny —
o, czemu nas opuścili ludzie umiejący rozkazywać — tu trzeba woli — głosu bezwzględnego —
Majtkowie: Ura — my już na pełnem morzu — chodź bałałajka —
Przynieś tu wiadro wódki — hej — trepaka — Komarinskaja — my już ludzie wolni — płyniemy na morzu —
(Zaczynają taniec.)
Matiuszenko: Kto wam pozwolił?
Majtkowie: Ot, nie widzieli czasem?! Za oficera jest — rozkazywać mu — patrzcie! umyj się poczyściej. A Lejtenant Szmidt —
He? aż dwie za nim przyjechały — już one mu tam nie darują — już teraz pewno poszły na abordaż.
Nam to nie można — a jemu można — co? Nie, dokazujesz, brat! —
Matiuszenko: A wreszcie, czort z wami! Ludzi, którzy chcą być niewolnikami, nie można uczynić wolnymi!
(Podchodzi do dwóch agitatorów, którzy jedynie pozostali na statku i wszyscy trzej wyrażają swą rozpacz niemą. Muzyka gra polkę — gruby feldwebel Żurawliow tańczy — inni grają w gorodki — gryzą arbuziki, piją wódkę.)
Muzyka i śpiew:
Sprawa nasza pod Arturem —
wzięła obrót zły —
Oku — Nogi — Kamimura
gryzą nas, jak pchły.
My sąsiadce żółtolicej
chcieli zabrać kusz —
polecę ja wolnym orłem
do błękitnych mórz.
Rozkazali nam od brzegu
płynąć w morski muł —
przepadnij moja tieliego
z wszystkich czterech kół.
I pojechał nasz Makarow
święty obraz z nim —
straszno — straszno mimowoli
wśród nieznanych zim.
Kuropatkin obrażony
że drwi z niego wróg!
widać bies nas wodzi w strony —
krążąc, zbija z nóg.
Lecz Ojama następuje —
nocami i w dnie —
patrzcie, jak bies w oczy pluje,
jak zasypał mnie!
Majtkowie: Ach, cześć tobie — boży ty masz talent — wszystko jakbyśmy widzieli — daj teraz miejsce głupiemu Jałozie!
Jałoza (przebrany za skomorocha): Ruski marynarz wszystko może — aby tylko swoboda i prawda. Proszę o zapałkę —
oto ona: paląca — gdzież to znika? W nosie? nie —
pozwólcie drugą jeszcze bardziej palącą —
gdzież to ona znika? w rękawie — nie!
Pozwólcie trzecią — zapalam — gdzież to ona upadła? — w ucho —? nie —
bo oto mężny ruski marynarz wszystko odda do ostatniej zapałki za ojczyznę — i wszystkie one chcą jeść! aby tylko była prawda i cześć!
i wszystkie one są tu za tym zakorzeniałym grotmasztowym zębem —
(Ukazuje w ustach palące się zapałki.)
Ale ruski marynarz wszystko może — on i odwrotną drogą —
oto ja mam w kieszeni pięciocalowy nabój —
u ruskiego marynarza w kieszeniach dużo wszelkiej obrzydliwości —
i oto —
(Wyciąga gwóźdź.)
i oto wbijam go w maszt — zakładam pętlę z tego rzemienia — i kto chce, abym ja go powiesił — niech wystąpi — a ja ręczę, że będzie zdrów — i nam opowie —
(Przechodzi Kiriłł i Feldman.)
Feldman (ukazując rewolwer): To nas teraz czeka!
Kiriłł: Nie czas jeszcze — widzisz, w naród rosyjski trzeba wierzyć, a on nie zaraz jeszcze dowiedzie tej wiary. Patrz, te niewolnicze mózgi bawią się w szubienicę.
Kiriłł: Co świat musi myśleć o naszym upiornym pancerniku, który pędzi po morzu Czarnem bez oficerów, nie mając żadnego celu, nie wiedząc dokąd wiodą go kierujący sterem ludzie?
Feldman: Torpedowiec 267 idzie wciąż za nami. Niechaj by płynął raczej na przedzie, jak pies wiodący ślepego.
Kiriłł: Dziś rano, idąc na pokład, znalazłem w jednym kątku... okrwawiony palec wraz ze złotym zaręczynowym pierścionkiem.
Matiuszenko (płacząc): Pojąłem teraz, że przekonać ludzi o koniecznej dla nich wolności trudniej jest, niż wyryć tunel w górach!
Aleksiejew: Uciszcie się — tu będziemy przejeżdżali koło fortów — nie palić latarni — pogasić — płyńmy cicho — aby nie dojrzano nas z tych fortów — jeszcze ciemniej — żeby ani iskry nie było widać — i mówcie szeptem! gdzie skomoroch?
(Z ogromnego tłumu marynarzy słychać tylko ich ciężkie oddechy. W mroku odzywa się wzburzony głos Feldmana.)
Feldman: Wiersz o szubienicy! —
Nagle na zegarze więzienia
trzykroć uderzył młot —
i jękiem ogólnym rozgłosił
od podziem aż do wrot —
jak gdyby krzyknął trędowaty
wśród przerażonych błot.
I jak w krysztale snu widzimy
najpotworniejszą twarz —
my zobaczyli hak z powrozem
przed nami czarną straż —
my usłyszeli jak modlitwę
szeptał ktoś: Ojcze nasz!
Wtem ból — którym się rozpłomienił —
ten jeden straszny krzyk —
wtedy pojąłem aż do dna grozę,
której nie pojmie nikt.
W życiu, kto wielu konających
widział — ten już dla życia znikł!
Majtkowie (szeptem): Patrz — tam na maszcie wisi człowiek —
tam Mitienko — zakrzepłą ręką ukazuje nam —
wisielec! — —
(Zdławiony głos Feldmana.)
I on z krwawiącem wzdętem gardłem
z mgłą nieruchomych kras —
czeka rąk tego, z kim rozbójnik
miał raj — w ten straszny czas...
Kiedy rozbite mamy serca —
Pan już nie wzgardzi nas!
Majtkowie.
Morze wiecznie szumi — jakby płakało —
widzisz — w tej ciemności tam —
przy sterze — Nieznajomy — prowadzi nasz pancernik w otchłań niewiadomą —
Nie śmie nikt mówić — nie szepcie tak — nie kładźcie się na ziemi —
nie płaczcie —
może jeszcze nie wszystko stracone —
Koszuba: No, stało się — niema o czem gadać — niech lepiej kto opowie coś, co widział w dalekich krajach — ale tak najdalszych — niemożliwie dalekich!
Głos Mitienki: Nie macie wyobrażenia, jakie są cudowne gwiazdy. Znalazłem tu teleskop — i widzę pierścienie Saturna — nie, nigdy nie myślałem, że to jest tak wstrząsające.
(Milczenie głębokie tłumu.)
Waryat (skrada się na palcach): Widzicie — tam przy sterze stoi czarny ktoś — — —
Lejt. Szmidt: Kiedy widział Chrystusa po śmierci, Tomasz uwierzył — ja widzę Ciebie i nie wierzę, abyś Ty istotnie żył. Dla przekonania, że Ty nie jesteś sennem widziadłem — nakłuwam się tym kindżałem — czuję ból —
lecz myślę wciąż, że Ty i wiedza Twoja magiczna jesteście marą —
straszne są te ogniki nad bezdennym moczarem Niewiadomego.
(Milczenie).
Pamiętasz z Mateusza: „Nie chcę ich opuścić głodnych, aby nie ustali w drodze?...“ Daj mi nieco nektaru Twego, bo zginę. I tyle światów ze mną... Lub choćby opowiedz mi coś z Twej wędrówki pośmiertnej — jeśli Ty istotnie —
(targnąwszy się) O jakież marne liche pojęcia! jedyną rzeczywistością tu jest Morze! Morze złe — co płynie od wieczności, w jego szarych mętnych źrenicach kryje się nuda.
Wilhelm Ton: Świeć!
Lejt. Szmidt: Widzisz, że jestem zmiażdżony miękkimi głowonogimi mackami życia. Nie wierzę już w nic.
Wilhelm Ton: Ja, który zabijałem w Tobie wiary Twoje — wydobędę teraz wiedzę Twą.
(podnosi go — kładnie mu dłoń na głowie — opiera plecyma o skałę i trzyma nad nim pochodnię; schodzą się dziwne morskie potwory do światła).
Lejt. Szmidt: O — daleko — niemożliwie daleko — w Azyi środkowej płaskowzgórze olbrzymiej przestrzeni, jak Rosya, — podnoszące się 4100 metrów w średniem nad powierzchnią Oceanu. Ograniczone na północy i na południu takimi wspaniałymi łańcuchami gór jak Kuń-Łuń i Himalaje, wykazuje na wschodzie i na zachodzie też alpejską krainę charakteryzującą się wysokiemi górami, najgłębszemi otchłaniami i niedostępnemi dolinami, w których lśnią jeziora gorzko słone.
Dróg niema — tylko wysokie ścieżyny, przecięte głębokimi burzliwymi potokami — mosty z paru żerdzin bambusowych. Trzeba iść nieraz po spadzistych upłazach, dosięgających 5000 metrów i wyżej, których zbocza pokryte grubemi warstwami śniegu. W innem miejscu perć ta wąską wstęgą — nie więcej, jak na stopę — wije się po gzymsach skały nawisłej nad przepaścią i nadto okrytej lodem lub ślizgą grzęzawą.
Po takich drogach przechodzą tylko jaki — mongolskie byki, nieokiełznane, ciężkie i ogromne.
W dolinach lasy pomarańczowe — buki, dęby i magnolie.
Idąc błotnistymi brzegami przez gąszcze rododendronów, wypędzam stada zielonych bażantów z ostrogami na łapkach i jaskrawą linią czerwoną dokoła oczu. A potem znów ciągną się dzikie pustynie, wiodące do jezior z wodnymi kwiatami, jak utpala — lotus błękitny indyjski.
Jedna przełęcz o dziwnym wirchu, przypominającym z barwy i z formy rozpostarte skrzydła orła — przejmuje nielicznych wędrowców uczuciem strachu.
Z wierzchołka góry rozkoszuję się wspaniałością widoku. Żaden poeta nie mógłby w pełni wyrazić piękności przyrody w tym kącie nieznanym świata — żaden pędzel nie wymalowałby demonicznych krajobrazów. Tam błyszczy Pani białego śniegu, najwyższa góra świata na 9900 metrów — Czoma Kańkar: najpierw potworny czarny mur lasów wznoszący się jak zasłona śmierci; błękitnieje druga zasłona gór wyższych jeszcze, gdzie kłębią się chmury od rozbryzgujących szalonych wodospadów, lecących w niezmierzone otchłanie po stokach poszarpanych lawowych gór, zwanych Zbiorem kaskad.
Z za modrych olbrzymów wyglądają wierzchołki lodowcowe wryte w otchłań ołowianego nieba — jest to jakby miejsce, w którem odbyły się tysiące zabójstw.
(Z nad morza wznoszą się miraże olbrzymich Himalajskich gór).
Schodząc po śniegach, natrafiam na ślady tybetańskiego z długim ogonem lamparta — dziwne, jak zwierzę to mogło przejść po miękkim śniegu, ani razu nie zapadłszy weń?
Idący w dali ludzie przypisują zwierzowi nadziemną moc, mówiąc — że jest to dyabeł w postaci lamparta.
(z przekonaniem) I zaiste dyabeł!
Wilhelm Ton: Nie przerywaj wędrówki swej —
Lejt. Szmidt: Trafiam na klasztor, gdzie jest wielka biblioteka z 3000 ksiąg i rękopisów, dotyczących zagadnień zaświatowych. Tam żyje wcielenie bóstwa — kobieta w kontemplacyi — piękna i szlachetnych rysów. W jeziorze u stóp jej migotają żmijowate półbogi, mający klucze od nieba.
Nad brzegami stoją grabarze i wrzucają trupy, aby służyły w pałacu kryształowym.
(Z morza występują nieforemne wzdęte kształty topielców i zawodzą czarodziejską melodyę. — Kobieta w stroju mniszki indyjskiej, a z twarzą liny ukazuje lejt. Szmidtowi brylantowe klucze i wabi go.
Lejt. Szmidt: Nawet jako świętej — nie chcę już! (kobieta kryje się za skałę).
Błądzę daleko stepami, aż w końcu alei drzew ogromnych, widzę święty tajemniczy gród — Lhassę. Promienie zachodzącego słońca oświecają jego złocone dachy —
(w dali na chmurach widać miasto złociste)
To jest wspaniały widok, jakiego nigdy nie widziałem. Z lewej strony jest zamek Dalajlamy z wysokiemi nadmiernie budowlami — przed nami okrążone zielonym majdanem leży miasto ze swymi wieżycowymi białymi domami i chińskiemi pagodami z błękitnej emalii.
Długie festony różnobarwnych łachmanów przeciągnięte są od jednego gmachu do drugiego i rozwiewają się przy wietrze.
Tam idąc, natrafiam na cmentarz, gdzie kasta wyklętych rozcina i pali trupy:
(miasto uznaje za grożący nieszczęściem dzień, w którym nie było nieboszczyka.)
Z oddali przybliża się Czerwony Dalajlamy Pałac, zasłony ze złocistego jedwabiu; kościelne naczynia złote, a freski na ścianach wysokiej piękności. Atłasowy baldachim nad tronem, podłoga woskowana, lecz okna i drzwi czerwone grubej roboty, na dywanach zasiedli rzędami dostojnicy, pielgrzymi i mnisi.
Wielki Lama — to dziecię około 7 lat. Piękna i zajmująca twarz, a zachowanie proste, niewymuszone, dobrze wychowanego królewskiego pacholęcia.
(Tuż nad morzem widać siedzące pacholę w bogatych wschodnich szatach.)
Jego twarz wydaje mi się poetyczną i nadzwyczaj piękną. Oczy wielkie i przenikliwe.
Chudość jego postaci jest zapewne rezultatem męczących dworskich ceremonij, religijnych obowiązków i asketycznego życia.
Na głowie ma on mitrę, żółty płaszcz okrywa go siedzącego z podgiętymi nogami na tronie z rzeźbionych lwów! na mnie wywiera niezwykle silne wrażenie — widzenie małego Boga!
Niektórzy płaczą od nieznanego im wzruszenia. Mówią modlitwy. I otrzymawszy błogosławieństwo, piją aromatyczną herbatę w czarkach — rozdano im ryż.
Jego świętość zanucił dziecinnym ledwo dosłyszalnym głosem hymn, który jest powtórzony silnymi głosami lamów.
Widma kapłanów (śpiewają): Om mani padme chum!
Widmo małego Dalajlamy: Sarwa mangalam!
(Unoszą go do kaplicy — góry napływają, tumany i lodowe jaskinie — a w nich rozpięte trupy, szubienice i narzędzia tortur.)
Lejt. Szmidt: Dalajlama nigdy ma nie umierać — tylko rozgniewany złym światem odchodzi, porzucając śmiertelne swe ciało na ziemi.
Świat cały tworzy dokoła mnie kształt kaplicy — na ścianach są obrzędy tortur sądowych, niesłychana nędza wierzeń i kopalnia dzikich przesądów. Widzę wciąż twarz tego dziecka.
Wilhelm Ton: To jest dusza Twoja — dziecko nieistniejącego już Boga, Możemy płynąć dalej.
Lejt. Szmidt: Lecz słyszę zaiste głos czyjś, wzywa pomocy — nie mogę odgadnąć kierunku.
Wilhelm Ton: Świeć — bo oto płynie człowiek tonący.
Lejt. Szmidt: Wiedza moja nie jest już miłością.
Sołdaci wystrzałami z karabinu odpędzili pancernik i ten haniebny popłoch nie pozwoli nam spodziewać się żadnego ratunku. Żeby choć znaleźć resztkę rozbitej od granatu łodzi!
Koszuba (w mroku): Niezadługo wzejdzie słońce!
Feldman: Nim wzejdzie — ja utonę.
Koszuba: Ja Ciebie wezmę, bracie.
Feldman: Ty sam raniony — i utonęlibyśmy razem.
Koszuba: Straszna jest groza tych głębin, gdzie musimy zatonąć —
Feldman: — i my — i wszystko, zanim powstaną twórcy! chwyciłem odłam drzewa — masz — ratuj się!...
Koszuba: Coś uczynił — weź sam — ale wir mię porywa — z biegu fal można było sądzić, że tu są skały — nie mogę zwyciężyć prądu — ty mnie uratowałeś — żegnaj mi — na wieki!
Feldman (sam): Jestem sam — nie świeci mi żaden wschód słońca — niema Jutrzni nademną, ale tonąc, iskrzę wszystkimi słońcami Salomona w mej duszy — o Jehowo, modlę się mymi stygnącymi słowami za ludzkość!
(Zapada w toń).
Lejt. Szmidt: Nie mam światła, żeby mu rozjarzyć — nie mam sił, aby go wydobyć!
Wilhelm Ton: Chciałeś, żeby utonął ten Miłujący!
Lejt. Szmidt: Chciałem sprawdzić słowa Pawła, że Miłość nigdy nie umiera — choć słońca zagasną!...
Wilhelm Ton: Tu leci pancernik — rozbije się na tej rafie!
Lejt. Szmidt: Wola nasza bywa niecofniona — zgasiłem płomień.
(Widać w mroku krwawy reflektor Kniazia Patiomkina).
Muszą się rozbić o tę rafę. Jakież imię jej?
Wilhelm Ton: Niewiadome.
Lejt. Szmidt: Widzę w tej skale migające światło — to jest mały Bóg Dalajlama — jakie jest imię jego?
Wilhelm Ton: Sumienie.
Lejt. Szmidt: Wschodzi ono znów nad mrokami —
(rozjarza się Dziecię Bóg w kontemplacyi — na okręcie powstaje głuchy krzyk: Baczność! Okręt wykręca i omija rafę).
Krzyk: Nie będziemy bandytami — nie mogąc dźwignąć Nowej Wolnej Rosyi — zostańmy choć ludźmi.
Lejt. Szmidt: A jednak zwyciężył Promień!
Wilhelm Ton: Idź teraz już za tem, co widzisz —
Lejt. Szmidt: Nie mogę iść sam. Widzę tę ciemną postać pełną namiętnej obietnicy.
Tina: To ja księżyc Twój — a teraz chcę być ziemią Twą —
Lejt. Szmidt: Namiętność moja! ha!
(W żmijowych splotach zaplątawszy się runął głową w dół — w śmiertelnej bladości twarz. Milczenie długie — huk rozbijanych fal morza).
Wilhelm Ton: (odchodząc z pochodnią): Jam jest Myśl Twoja — a tam jest Twoja Śmierć!
Zostawiam Cię — zanim się ujrzymy — na gwiazdach!
Zanim ten Mały Bóg stanie się Dziecięciem ludzkości całej!
(Wśród skał widać leżące ciało Lejt. Szmidta, nad którym Tina w postaci Śmierci milcząc ostrzy kosę.)
Społeczeństwo dzieli się już na dwa typy: filistrów i zatraceńców. Istotnego rewolncyonizmu, tworzącego przyszły ustrój moralny i państwowy — jak mało jest! również jak mało jest obywateli utrzymujących wielkie zasady życia narodowego! Nienawiść mą objawiam w tym dramacie względem monstrualnego zlepieńca, idącego zwartą falangą tych wszystkich, których filozofię stanowi 6 zł. i gr. 20 — tych, dla których człowiek „jestto głowa i worek z dwiema fizyologicznemi potrzebami“ — z uwzględnieniem, że głowa funkcyonuje w kierunku wyuczenia pewnych praktycznych formuł przemykania się w życiu czyli na zastosowanie fachu, niby pompy ssącej wszelkie warunki egoistycznego dobrobytu. Wylegując gnuśnie w swych miękkich łożach z nałożnicą (— o, jak to jest obojętne, jakiem społecznem mianem ona się mianuje!) zaciągają długi na zdrowiu, inteligencyi, instynkcie przyszłych pokoleń! Grynderstwo, jako czyn obywatelski; szmata, jako poemat i powieść, artykuł i wydawnictwo; zaściankowy kurnik, jako pogląd na życie, naród i jego przyszłość; nadęta próżność rozsądnego psychopaty i daltonisty w ocenianiu zjawisk prometeicznych Ducha; zawsze podłe zagarnianie rękoma ku sobie, choćby się zachlipywało od przekarmienia; nędzny uśmieszek złodziejskiego fauna, który podgląda, jakby się dobrać do swego la joie de vivre, tworzącego w rezultacie nową, lecz zato gruntownie marną istotkę w odwiecznej europejskiej kałuży: są to legalni oficerowie na wielkim pancerniku kłamstwa.
Co do t. zw. ludu — tych marynarzy żywionych zgniłem cuchnącem mięsem niby-religii i niby-obowiązku, wybuchających z gwałtownością orkanu, aby nagle w odwiecznym strachu Niezrozumiałego dokoła oraz w nich — wrócić haniebnie do zwiększonej niewoli, — muszę tylko zrobić uwagę: Homo sapiens jest istotą wykarmioną tysiącoleciami strachu — i droga do nadczłowieczeństwa daleka, choćby w tej formie, jaką nam wykazuje harmonia żyda pszczół lub w kontraście dumne wystarczanie sobie nad-Andańskich czarnych orłów.
Mamże się tłómaczyć, dlaczego wziąłem temat rosyjski i aktualny? lub dlaczego przy skrajnym realizmie treści jest forma tak mało mająca wspólnego z gwarą ludu, lub marynarzy? niech za mnie odpowie sam duch utworu, którego zadaniem jest pojąć i obudzić Wolnego Człowieka. Podziękowanie składam znanym i nieznanym Autorom rosyjskim, od których nieraz musiałem się zapożyczać jakoby w cytacie wielkiego dokumentu prawdy — Iziumczenko str. 37—39, Karmen 62—63, Nieznany majtek w „Myśli“ 82, Menszikow w Now. Wremieni 84, wiersze bądź śpiewane na okręcie 77, 105 bądź przerobione z ulicznych świstków 95, 100 — w tłom. Balmonta z Wilde’a na str. 107, jakiś poeta żydowski w artykule Myśli na str. 98, dalej Kiriłł i inż. Kowalenko w opisach całości buntu, indyjski Sarat Czandra Das w opisie Tybetu na str. 110. P. T. Wróblewskiemu z Wilna, obrońcy Lejtn. Szmidta dziękuję, za szczegóły z życia tego Marzyciela, przysięgającego cieniom umarłych, który w mem przedstawieniu często nie ma nic wspólnego z fotograficzną swą podobizną, podobnie jak inne postacie Wilhelma Tona, Żony Szmidta lub Kap. Wamindo, jak zresztą cała, akcya na tym myślowym pancerniku różni się od buntu bezmyślnego na istotnym „Kniaziu Patiomkinie“. Niezapomniane są mi też zwierzenia uczestnika wyprawy do bieguna Antarktycznego — Antoniego Dobrowolskiego — mego druha.
Mając słowo jedyne wymówić — postawiłbym na czele tej książki i jako jej ostatnie Om — imię największego z buntowników, którym jest: Lucifer...